John Carpenter skończył w tym roku
siedemdziesiąt lat. Jest twórcą otoczonym prawdziwym kultem, jego filmy w erze
VHS były dostępne w prawie każdej wypożyczalni kaset video. W czasach swoich
kinowych emisji nigdy nie osiągały oszałamiających sukcesów, a wręcz przeciwnie
– spotykały się raczej z negatywną oceną ze strony krytyków i widzów. Zarzucano
im hołdowanie niskim instynktom, przesadne epatowanie przemocą i brutalnością.
No tak, były takie – tylko czy ma to jakiekolwiek znaczenie, w obliczu tego, że
są to po prostu filmy, które można oglądać z taką samą przyjemnością po kilka
razy? Skąd ich siła? Może dlatego że John Carpenter jest reżyserem, który
prawdziwie i wprost bezgranicznie kocha kino. Kocha też muzykę – ścieżki
dźwiękowe do wielu swoich filmów tworzył samodzielnie. Tę miłość i
bezkompromisowe podejście do sztuki filmowej widać w każdej jego produkcji –
wszystkie są, podobnie jak u innego kinowego rozrabiaki, Quentina Tarantino, oznaczone
jego osobistym, niepowtarzalnym, twórczym stemplem. John Carpenter zostawia w
każdym swoim filmie kawałek duszy i nawet te obiektywnie rzecz biorąc słabsze
produkcje, warto poznać.
Urodził się w Carthage, w stanie Nowy Jork
w 1948 roku. Gdy miał pięć lat jego ojciec dostał pracę w południowej części
stanu Kentucky, gdzie przeniósł się z całą rodziną. John od najmłodszych lat
kochał filmy i muzykę – miłość do dziesiątej muzy zaszczepiła mu matka, z którą
regularnie chodził na seanse do miejscowego kina, a gry na instrumentach
nauczył go ojciec, nauczyciel muzyki. Mały John oglądał wszystko, co było tylko
możliwe, przede wszystkim klasyczne westerny z Johnem Wayne’em, który stanowił
dla niego (dla całej ówczesnej Ameryki, zresztą) wzór siły i męskości – „Rio
Bravo” w reżyserii Howarda Hawksa, jest ulubionym filmem Carpentera aż do dziś.
Również, charakterystyczne dla lat pięćdziesiątych, naiwne i infantylne kino science
fiction z takimi hitami jak „Istota z innego świata”, „Dzień, w którym
zatrzymała się Ziemia” czy „Zakazana planeta”, pozostały dla niego przez całe
życie źródłem inspiracji.
Filmy Carpentera wyrastają na gruncie
doświadczeń i fascynacji reżysera z dzieciństwa i młodości, ale nie pozbawione
są również wpływu popkultury z okresu, w którym powstawały. Westerny i science
fiction lat pięćdziesiątych to podstawa, bez wątpienia. Pulpowe komiksy i
magazyny tamtych lat to kolejna rzecz. Ale w pełnej pasji twórczości reżysera
słychać też echa twórczości Alfreda Hitchcocka, którego Carpenter ceni za
mistrzowski suspens oraz Romana Polańskiego, uwielbianego za diaboliczne i
niepokojące klimaty. Znajdziemy też cechy grindhouse’u[1] lat siedemdziesiątych,
kina exploitation[2]
i niskobudżetowych horrorów gore. Zresztą, jak się potem okazuje, pojęcie
„niskobudżetowy” jest nierozerwalnie złączone z losami jego kariery.
Dwa wydarzenia z wczesnego dzieciństwa
ugruntowały jego postanowienie o zostaniu filmowcem. Gdy miał pięć lat, poszedł
z mamą do kina na „Przybyszy z przestrzeni kosmicznej” w reżyserii swojego innego
idola, Jacka Arnolda. Krzyk, wrzask, przerażenie. John wystraszył się niepomiernie,
ale jednocześnie został oczarowany. Horror science fiction będzie tym
gatunkiem, który zdominuje jego przyszłą filmową karierę. Nie bez znaczenia był
również fakt, że w tych czasach, schowany pod kołdrą z latarką w ręku,
zaczytywał się nocami popularnymi w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych
komiksami grozy. Jego dwa ulubione – „The Vault of Horror” oraz „The Tales from
the Crypt” zostały skasowane przez niesławny Kodeks komiksowy w 1954 roku[3] – ale ziarno, na
szczęście, zostało zasiane. Drugim ważnym momentem były jego ósme urodziny.
Dostał wtedy od ojca swoją pierwszą, małą kamerę i zaczął po prostu kręcić
filmy.
W 1968 roku rozpoczął studia filmowe na Uniwersytecie
Południowej Kalifornii w Los Angeles. Marzenie Johna zaczyna się spełniać.
Umuzykalnianie z dzieciństwa procentuje – wraz z kilkoma kolegami zakłada zespół
muzyczny o nazwie „The Coupe the Villes” i tworzy między innymi ścieżki
dźwiękowe do nie istniejących jeszcze filmów. A w 1970 roku, nadal na studiach,
rozpoczyna karierę filmową. Tworzy dwudziestominutowy western pod tytułem „The
Resurrection of Bronco Billy”, który (uwaga!) niespodziewanie zdobywa Oscara w
kategorii aktorskich filmów krótkometrażowych! Czy mogło się to ułożyć jeszcze
lepiej? Carpenter przecież cały czas powtarzał, że chce robić westerny, że chce
iść śladami Howarda Hawksa, po to właśnie żyje. Drugim ważnym wydarzeniem roku
1970 jest rozpoczęcie prac nad swoim pierwszym, co prawda jeszcze zupełnie
amatorskim, ale wliczanym już do jego twórczego kanonu, filmem science fiction.
No właśnie, filmy. Przyjrzyjmy się im w
końcu, w końcu to one są tu najciekawsze.
Sorry to interrupt your recreation, fellows, but it is
time for Sgt. Pinback to feed
the alien
„Czekając
na Godota” w kosmosie
Dokładnie w ten sposób John Carpenter
określił swój pierwszy pełnometrażowy film, „The Dark Star”. Jeszcze na
studiach wraz ze swoim kumplem Danem O’Bannonem (tak, to ten od scenariusza
jednego z najlepszych horrorów w historii[4]) postanowił stworzyć
odpowiedź na „Odyseję kosmiczną 2001” Stanley’a Kubricka. Bardzo szumnie
powiedziane. Ta z pozoru mało poważna deklaracja, ma jednak pewne uzasadnienie.
John Carpenter chciał zwrócić uwagę na to, co Kubrick pomijał, bo nie stanowiło
to sedna jego arcydzieła. Otóż kosmiczni podróżnicy zamknięci w małej, ciasnej
przestrzeni na długie lata, mogą po prostu zacząć wariować z nudów. Dosłownie.
„Dark Star” to kosmiczny krążownik wysłany
z Ziemi w najdalsze zakątki naszej galaktyki. Jego celem jest likwidacja
„niestabilnych planet”, czyli takich, które w jakiś (bliżej nieokreślony)
sposób przeszkadzają ludzkiej ekspansji. Między krótkimi epizodami, w których
całe światy eksplodują w ogniu tanich efektów specjalnych, załoga trwa w
marazmie, bezruchu i potwornej nudzie, przerywanej z rzadka koniecznością
nakarmienia dziwnego kosmity, którego schwytano podczas podróży. Ten pokraczny
stwór to jakaś nadmuchiwana pomarańczowa piłka plażowa lub dynia wydająca
podejrzane piski. Śmieszny i niepoważny, ale to on właśnie jest protoplastą
obcej istoty, która za kilka lat opanuje statek Nostromo.
„The Dark Star” to tak naprawdę slapstickowa
komedia science fiction. Kosmonauci-hippisi robią sobie nawzajem dowcipy, gonią
pomarańczowego kosmitę lub przed nim uciekają oraz próbują przemówić do rozumu
gadającej bombie z zainstalowaną sztuczną inteligencją, która zaczyna wpadać w
komiczną paranoję. Pierwsze koty poleciały za płoty i choć sam Carpenter twierdzi,
że nie ma, po co do tego wracać i nie ogląda już tego filmu od wielu, wielu lat
– to jednak w pewnych środowiskach produkcja ta ma status kultowej.
Pierwsza wersja miała tylko 40 minut, po
znalezieniu inwestora chłopaki wydłużyli ją do dziewięćdziesięciu i „The Dark
Star” trafił do kin w styczniu 1975 roku, dokładnie w dwudzieste siódme
urodziny Carpentera. Film jednak nie przyniósł ani oczekiwanej popularności,
ani pieniędzy. John Carpenter zaczął wówczas pisać scenariusze filmowe (między
innymi wtedy powstała wstrząsająca historia Laury Mars[5] i tekst, który po kilku
latach otworzył drzwi do Hollywood Kurtowi Russellowi[6]). No i przyszedł rok 1976,
kiedy to zaatakowano posterunek numer trzynaście.
Why would anybody want to shoot at a police station?
Noc
żywych bandytów
John Carpenter powiedział kiedyś, że każdy,
kto kiedykolwiek robił film niskobudżetowy, inspirował się „Nocą żywych trupów”
George’a A. Romero. Filmy niezależne,
robione za małe pieniądze i pozbawione destrukcyjnego wpływu hollywoodzkiej
maszyny, były najlepszym sposobem na rozpoczęcie reżyserskiej kariery. Praca z
filmem niskobudżetowym to swoboda działania. Gdy przychodzi po ciebie Hollywood
i proponuje ci kasę, musisz wiedzieć, że robi to tylko po to, aby zarobić
jeszcze więcej kasy. Jesteś inwestycją i nieważna jest już wtedy twoja
reżyserska wizja. No ale co z tymi żywymi trupami? Zaraz do tego wrócimy.
Carpenter zawsze chciał robić westerny – napisał
nawet scenariusz do filmu z Johnem Wayne’em, ale nie zdążył go zrealizować z
powodu choroby i śmierci ikony amerykańskiego kina. W latach siedemdziesiątych
western nie był już tak bardzo popularny jak kiedyś, zatem Carpenter wpadł na
pomysł, aby zrobić „western w przebraniu”. I tak powstał „Atak na posterunek
13”, z charakterystyczną ścieżką dźwiękową autorstwa samego reżysera.
Uliczny gang w Los Angeles zostaje
brutalnie rozbity przez policję. Ulicznicy poprzysięgają zemstę i przygotowują
krwawy odwet na załodze likwidowanego właśnie posterunku w najniebezpieczniejszej
dzielnicy miasta. Traf chciał, że akurat tego dnia na ten posterunek przybywa
szeryf Ethan Bishop, który ma tylko chwilowo przejąć dowodzenie nad placówką.
Gdy na posterunku pojawia się, ścigany przez bandytów, zrozpaczony mężczyzna,
okazuje się, że nie ma jak uciec z budynku otoczonego przez wprost demonicznych
złoczyńców. Trzeba się uzbroić i przetrwać noc, podczas której gangsterzy
niczym zombie z wspomnianego filmu Romero, będą wlewać się do budynku każdym
możliwym otworem, żądni głów wszystkich schowanych w środku.
„Atak na posterunek 13” to zombie western,
w którym rolę żywych trupów zajęli ludzie, a prerię zastąpiło blokowisko w Los
Angeles. Scena, w której jeden z bohaterów rzuca strzelbę do drugiego, a ten po
schwytaniu momentalnie z niej wypala, jest wyjęta żywcem z westernów Howarda
Hawksa – sam reżyser wskazuje swoje ukochane „Rio Bravo” jako źródło
inspiracji. Bandyci kryją się gdzieś za drzewami, są nieodróżnialną masą i mimo
iż w sumie niewidoczni, to wszechobecni. Gdy już ruszają do ataku, są jak
maszyny, nie cofną się przed niczym. Nie panikują w obliczu zagrożenia, liczy
się dla nich tylko zemsta – to wręcz siły natury i niekontrolowany żywioł. A
motyw ludzi uwięzionych w małej przestrzeni i walczący z napierającą na nich
rzeczywistością (który, tak na dobrą sprawę, mamy już w „The Dark Star”) stanie
się sztandarowym fabularnym zagraniem reżysera w większości jego filmów.
Film nie zdobył uznania w USA, za to
został bardzo doceniony w Europie, zwłaszcza na Wyspach. Publiczność była
zdegustowana i zszokowana, krytycy wypowiadali się o filmie w bardzo
niepochlebnych słowach. Jest to opowieść z niezliczoną ilością trupów,
ekstremalną przemocą, którą trudno uzasadnić. Jednak nie oszukujmy się, to nie
te cechy w głównej mierze spowodowały taki, a nie inny odbiór. Chodzi przede
wszystkim o porażającą scenę z małą dziewczynką, która przyszła po prostu kupić
lody do objazdowej budki[7]. W latach
siedemdziesiątych, dla każdego nieprzygotowanego widza, choćby nawet zjadł zęby
na kinie exploitation, ta scena jest jak cios młotem w środek czoła. John
Carpenter przyznał, że nie miał wtedy pojęcia, że będzie to aż tak wstrząsające
i sam przyznaje, że to najmocniejsza scena, jaką kiedykolwiek nakręcił. Bardzo
ciekawą historią jest to, że w celu zaopiniowania filmu w MPAA[8] i uniknięcia kategorii X,
scena została usunięta. Po przyznaniu filmowi kategorii R (poniżej siedemnastu
lat tylko z rodzicami), wmontowano scenę z powrotem. Nietrudno wyobrazić sobie
szok na widowni podczas premiery.
Quentin Tarantino przyznał kiedyś, że bez
„Ataku na posterunek 13” nie byłoby „Od zmierzchu do świtu”. Pierwszy,
profesjonalny, pełnometrażowy film Johna Carpentera jest jednak o wiele
bardziej duszny, przytłaczający i brutalny niż, co tu dużo mówić, komiksowe
szaleństwo z George’em Clooney’em w roli głównej. I pomimo wyklinania przez
amerykańskich widzów, ten carpenterowski survival horror był jego pierwszym
poważnym krokiem do wielkiej kariery. John Carpenter wspomina w wywiadach, że
zaczęła się wtedy poważna praca, wstawanie wcześnie rano i nieprzespane noce.
Nie był do tego przyzwyczajony, a dodatkowo upomniała się o niego telewizja.
Listen, if it continues I think you should call the
police
W
hołdzie twórcy „Lęku wysokości”
„Ktoś mnie obserwuje” to film zrobiony na
potrzeby telewizji, napisany i wyreżyserowany przez Johna Carpentera. To rewers
„Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka z 1954 roku. Tam bohater obserwował
sąsiadów, tutaj bohaterka obserwowana jest przez niezidentyfikowanego
prześladowcę, mieszkającego w budynku naprzeciwko. Dzwoni do niej, straszy, nie
daje spać. Napięcie cały czas narasta, aż do niezbyt zaskakującego, ale
przemyślanego i spójnego finału. To także wyraźne nawiązanie do „Lęku
wysokości”, którego scenografię stanowiły niebotyczne wieżowce.
Główna bohaterka to silna i niezależna
kobieta, która dzielnie stawia czoło zagrożeniu. Walczy nie tylko z własnym
strachem i paranoją, lecz także ale i z otoczeniem, które jej nie dowierza oraz
z uczuciem klaustrofobii i zagrożenia płynącego z jej własnego mieszkania. Jej
lokum jawi się tutaj jako pułapka, niedająca poczucia bezpieczeństwa. Kobieta
ma ciągłe wrażenie bycia obserwowanym.
To już druga silna, kobieca bohaterka
Carpentera, obok dzielnej pracownicy posterunku z poprzedniego filmu. I nie
ostatnia, ten rodzaj protagonistki pojawia się w wielu kolejnych filmach
Carpentera. Żeby daleko nie szukać – już w następnym.
Z racji tego, że była to produkcja
telewizyjna, nie było w niej krwi, seksu, brutalności ani gore. Powstał zatem
film zupełnie w stylu Hitchcocka, z rewelacyjnym suspensem, podczas oglądania
którego widać, jak rzetelnie Carpenter odrobił lekcje. Trybut dla twórcy
„Psychozy” nie dorównuje w żadnym stopniu jego najlepszym filmom, ale w swoim
gatunku i jak na swoje czasy jest to film zrobiony świetnie, bez błędów i
nieścisłości, i co najważniejsze – ogląda się go naprawdę z wielką
przyjemnością.
„Ktoś mnie obserwuje” to ostatni film
przed tym, jak John Carpenter stał się Johnem
Carpenterem. Aby dowiedzieć się, jak do tego doszło, musimy udać się do
Haddonfield w stanie Illinois.
But you can't kill the boogeyman!
Slasher
z Sèvres
Pod koniec liceum, jak pewnie większość
mojego pokolenia, obejrzałem „Krzyk” Wesa Cravena – świetny pastisz tzw. slasher movie[9].
Jest tam jedna pamiętna scena: towarzystwo siedzi na kanapie i ogląda film z przerażoną,
biegającą w kółko Jamie Lee Curtis. Wszędzie browar, popcorn i przednia zabawa.
Nabijają się z wszystkich charakterystycznych tricków, stosowanych w tego
rodzaju filmach, nie wiedząc oczywiście, że twórca Freddy’ego Kruegera umieścił
ich w kolejnym. Jeden z bohaterów wymienia kilka reguł, których musimy się
trzymać, aby wyjść cało ze slashera: nigdy nie uprawiać seksu, nigdy nie pić
alkoholu lub zażywać narkotyków i nigdy, nigdy, pod żadnym pozorem nie mówić
„zaraz wracam”.
Co ogląda rozhulana ekipa nastolatków?
Oczywiście „Halloween”, film kultowy, genialny, nazywany slasherem
definicyjnym, ojcem gatunku – choć sam John Carpenter wskazuje tu raczej
„Psychozę” Hitchcocka. Nie zmienia to faktu, że to „Halloween” jako pierwszy
zdefiniowało dokładnie wszystkie zasady rządzące gatunkiem. I się zaczęło –
„Piątek trzynastego”, „Koszmar z Ulicy Wiązów”, „Laleczka Chucky”, „Bal
maturalny”, żeby wspomnieć tylko te najbardziej znane.
O co chodzi? Haddonfield, to typowe, małe
amerykańskie miasteczko, pełne ładnych trawników, domków jednorodzinnych i
przesycone sielską atmosferą. Nikt nie przypuszcza, że może tu pojawić się zło.
W 1963 roku, z nieznanych przyczyn, Michael Myers, mały sześcioletni chłopiec,
zabija podczas halloweenowej nocy swoją siostrę, za pomocą kuchennego noża. Mike
trafia do szpitala psychiatrycznego pod opiekę doktora Loomisa, ale po
piętnastu latach udaje mu się uciec. Swoje kroki kieruje prosto do Haddonfield,
gdzie stoi jego opuszczony, naznaczony tragedią, dom rodzinny. Pech chciał, że
miejscowa nastolatka, Laurie Strode (grana właśnie przez Jamie Lee Curtis)
przypadkowo wchodzi na ganek domu i zostaje zauważona przez Michaela. Zaczyna
się piekło. Ubrany w jakiś roboczy kombinezon i charakterystyczną białą maskę,
Myers rozpoczyna rzeź w miasteczku. Na marginesie – z maską Michaela Myersa
wiąże się zabawna historia. Gdy już uznano, że morderca musi mieć jakąś zasłonę
twarzy, jeden z członków ekipy filmowej skoczył do pobliskiego sklepu z
halloweenowymi akcesoriami i przyniósł dwie maski. Jedną była maska klauna,
drugą maska Williama Shatnera[10]. Na pewno już wiecie,
którą wybrano. I tak, ikoniczna już postać filmowych horrorów, ma twarz
kapitana Kirka ze Star Trek.
A wszystko zaczęło się od tego, że do
Carpentera zgłosił się pewien producent filmowy, niejaki Mustafa Akkad, i
powiedział, że chciałby wyłożyć dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów na film,
w którym potwór w ludzkiej skórze zabija opiekunki do dzieci w małej
miejscowości. Carpenter, który mówi o sobie, że jest „tani i szybki” uporał się
ze zdjęciami w niecały miesiąc, zastrzegając sobie prawo do decydującego głosu
w sprawie ostatecznego kształtu produkcji. I stworzył jeden ze swoich
legendarnych już filmów, którego pojedyncze sceny są po prostu rozpoznawalne
przez każdego fana horroru na świecie. „Halloween” to rewelacyjny, przerażający
horror, który pozostaje z widzem jeszcze długo po zakończeniu emisji. Skąd jego
siła, skąd ten magnetyzm?
Najlepsze horrory to te, które nie
potrzebują jump scare’ów. W
„Halloween” ich nie ma, bo są zbędne. Tak naprawdę jump scare nie wzbudza w nas przerażenia, lecz wyzwala reakcję
obronną. Ktoś rzuca w ciebie piłką – bronisz się, zasłaniając twarz rękami.
Prawdziwy niepokój powstaje zupełnie inaczej. U Carpentera zagrożenie nie
płynie spoza kadru, jak ma to miejsce w przypadku właśnie jump scare, nie przychodzi spoza sceny. Groza jest tu cały czas
wszechobecna, wyczuwalna każdym zmysłem, bez chwili wytchnienia i odpoczynku.
Mike Myers, nie do końca widoczny, czai się gdzieś za drzewami (zupełnie jak
bandyci z „Ataku na posterunek 13”) i z racji tego, że w większości czasu go
nie ma na ekranie – to tak naprawdę jest obecny. Carpenter w wielu kadrach
umieszcza duże ciemne obszary, gdzie najprawdopodobniej czai się horror. A gdy
już wiemy, że coś z nich zaraz wylezie – nigdy nie odbywa się to gwałtownie.
Groza krystalizuje się zawsze na środku ekranu, zawsze powoli i nieodwołalnie,
zawsze poza zasięgiem wzroku bohaterów. Najlepszą sceną w całym filmie jest ta,
w której w ciemności zalegającej obok rozpaczającej Laurie pojawia się coraz
wyraźniej maska Myersa oświetlona anemicznym światłem. Do inspiracji tą sceną oraz
wieloma innymi przyznają się twórcy jednego z najlepszych horrorów ostatnich
lat – „Coś za mną chodzi”[11]. Pamiętna scena, którą
możemy nazwać „odwiedzinami ślepego olbrzyma”, jest tego najlepszym przykładem.
Widownia Carpentera jest świadoma zagrożenia
i widzi je szybciej niż bohaterowie. Napięcie ciągle narasta i nigdy nie
zostaje rozładowane, co ma miejsce w filmach opartych na jump scare. Carpenter na to nie pozwala, a wspaniałe zakończenie
zamiast dać odrobinę oddechu, powoduje, że Michael Myers wraca z nami do domu
po zakończonym seansie. Wlecze się za naszymi plecami przez całą drogę. Jest
złem w czystej postaci, niczym nie uzasadnionym i niezniszczalnym. To już nawet
nie człowiek, lecz pewien symbol, w którym widzieliśmy człowieka tylko przez
krótką chwilę, na początku filmu. I to odczłowieczenie potęguje przesłanie
Carpentera, który tłumaczy, że „Halloween” jest filmem o tym, że prawdziwe
demony siedzą tylko i wyłącznie w nas samych. I nie wyjaśnia, jak to miały w
zwyczaju inne slashery, genezy zła Michaela Myersa, lecz po prostu je pokazuje.
John Carpenter nie lubi kontynuacji
„Halloween”, podobnie jak i innej serii opartej na tym samym schemacie –
„Piątku trzynastego”. Tłumaczy to tym, że w prawie wszystkich slasherach
następuje zbyt daleko posunięta uniformizacja ofiar arcyłotra. Te wszystkie
zabijane na jego drodze nastolatki niczym się od siebie nie różnią. Nie muszą,
skoro twórcom chodzi przede wszystkim o jak najwyższy bodycount. „Halloween” powinien skończyć się na pierwszej części,
która jest filmem prostym, jednoznacznym i jednocześnie niebywale mocno
oddziałowującym na odbiorcę. A przyczynia się do tego nie tylko fabuła, lecz
także ścieżka dźwiękowa. Halloween Theme
jest najbardziej rozpoznawalnym motywem muzycznym autorstwa Carpentera, zna go
każdy miłośnik dziesiątej muzy. Film zebrał oczywiście druzgocące recenzje po
premierze, ale okazał się po latach największym sukcesem kasowym w historii
kina niezależnego aż do 1999 roku – kiedy to na ekrany wszedł „Blair Witch
Project”.
Tuż pod koniec kręcenia zdjęć Carpenter
otrzymał telefon od swojego agenta. Nikt w mieście nie chce kręcić biografii
Elvisa dla telewizji – John, podejmiesz się? Pewnie, wchodzę w to! Przecież
kocham Elvisa! Nie będziemy się zajmować się tutaj tym filmem, warto jednak
zaznaczyć jedno. John Carpenter poznał na planie jednego ze swoich ulubionych
aktorów, o którym zawsze wyrażał się w samych superlatywach. Rola Elvisa
Presleya była pierwszą dorosłą rolą Kurta Russella – faceta, który za dwa lata
ucieknie z Nowego Jorku a za siedemnaście da drapaka z Los Angeles. Ale o tym w kolejnych artykułach.
Now what kind of a fog blows against the wind?
Ghost story
Pomysł na kolejny film narodził się
podczas promocji „Ataku na posterunek 13” w Wielkiej Brytanii. John Carpenter i
Debra Hill, producentka filmowa i współpracownica reżysera, wybrali się na
wycieczkę do Stonehenge. Wielka, zielona łąka spowita była mgłą, która według
Carpentera wyglądała i zachowywała się bardzo nienaturalnie – zupełnie jakby
coś w niej się poruszało. Reżyser pokazał mgłę palcem i powiedział: „To o tym
zrobimy jeden z naszych kolejnych filmów!”. „Mgła”, następny po „Halloween”
horror, okazał się wspaniałym powrotem do kolejnej fascynacji z czasów
dzieciństwa – pulpowych opowieści niesamowitych, które mały John czytał w
słynnym komiksie „The Tales from the Crypt”.
Antonio Bay, małe nadmorskie miasteczko w
Kalifornii przygotowuje się do świętowania stulecia swojego istnienia. Według
miejscowej legendy, opowiadanej przy ognisku przez pana Machena (nazwisko
jakieś takie znajome), przed wiekiem u jego wybrzeży zatonął podobno statek
przewożący skarb. Za katastrofę odpowiedzialni byli rzekomo założyciele osady.
I teraz, gdy minęło już sto lat, topielce wyjdą z morza i kryjąc się w mgle,
poruszającej się wbrew prawom fizyki, wezmą krwawy odwet na współczesnych
mieszkańcach. Pojawią się wtedy, gdy minie północ, bo „czas od północy do
pierwszej od zawsze należy do zmarłych”. Duchy szukających zemsty marynarzy
bardzo przypominają antagonistów z poprzednich filmów. Kryją się gdzieś we
mgle, która zaczyna spowijać coraz bardziej nadmorskie miasteczko, a gdy
przychodzi czas na akcję – pojawiają się po prostu centralnie na ekranie i
zbierają krwawe żniwo. Znikąd nie wyskakują, nie bawią się w podchody, po
prostu przychodzą i nadziewają na rożen.
„Mgła” okazała się drugą szansą dla Jamie Lee
Curtis, która, o dziwo, nie dostała ważnych ról po „Halloween”. John Carpenter
zaangażował też do filmu jej matkę – Janet Leigh – znaną z głównej roli w
„Psychozie”. Ale najbardziej znaczącą rolę kobiecą gra Adrienne Barbeau,
partnerka Carpentera, którą pamiętamy z „Ktoś mnie obserwuje”. Gra ona spikerkę
miejscowego radia, Stevie Wayne, silną i odważną kobietę, która żadnej mgły się
nie boi. Film kręcono trzydzieści dni, dokładnie od pełni do pełni. Początkowo
duchy były o wiele mniej widoczne i ukryte w cieniu, przemoc tylko w domyśle i
poza kadrem. Ale twórcy uznali, że ludzie lubią gore, lubią krew i dokręcili
wiele dodatkowych scen z hakami i nożami – po to, aby „Mgła” mogła konkurować
finansowo z innymi horrorami A.D. 1980.
To że film otwiera cytat Edgara Allana
Poego: „Wszystko to, co widzę, wiem –
snem jest tylko... we śnie snem”[12]
oraz to, że starszy pan przy ognisku nazywa się tak, jak się nazywa, nie jest
przypadkowe. John Carpenter chciał zrobić zupełnie inny film niż krwawy slasher,
jakim był „Halloween”. To miał być ukłon w stronę klasycznych opowieści grozy
sprzed stu lat, historia o tym, jak nadprzyrodzone upomina się o swoje, a
dzieci muszą płacić za grzechy ojców. Carpenter urzeczywistnia opowieści
przekazywane szeptem na ucho, wstydliwie przekazywane miejskie legendy, pokazuje
dosłownie kreacyjną moc opowieści, urealnia skrywany głęboko w nieświadomości
archetyp niesamowitego. „Mgła” to po prostu ghost
story.
Reżyser doskonale wie, że tak naprawdę wszyscy
boimy się tego samego. We wszystkich kulturach, czasach, pod każdą szerokością
geograficzną. Zasada jest prosta – jeśli coś straszy mnie, straszy również
ciebie. To zaskakująca cecha naszego człowieczeństwa, która czyni gatunek horroru
niebywale uniwersalnym.
No to pobaliśmy się trochę, czas na jakąś
akcję. Kolejne spotkanie z Carpenterem w najbliższym numerze „OkoLicy Strachu” (listopad) oraz 6 stycznia 2019 na blogu. Za trzy miesiące uciekniemy z Nowego Jorku.
[1] Grindhouse – rodzaj kina, który
zdobył szczególną popularność w Stanach Zjednoczonych w latach
siedemdziesiątych. Były to najczęściej kina samochodowe lub stare, bary i spelunki,
gdzie wyświetlano niskobudżetowe horrory, gore i filmy exploitation.
[2] Kino eksploatacji (exploitation
movie) – przeważnie niskobudżetowe, amatorskie filmy kręcone przez pasjonatów
lub początkujących artystów na tematy uznawane za prymitywne, wulgarne i niemoralne,
czyli seks, zboczenia, przemoc, krew, okrucieństwo, wynaturzenia.
[3] Comics Code Authority – kodeks
komiksowy utworzony i wprowadzony w 1954 roku przez organizację CMAA (Comics
Magazine Association of America), który zabraniał umieszczania w komiksach
treści związanych z seksem, erotyką, brutalnością i przemocą.
[4] R. Scott, Obcy, USA, 1979.
[5] I. Kershner, Oczy Laury Mars, USA, 1978.
[7] Dziewczynka zostaje po prostu bez
powodu brutalnie zamordowana przez bandytę, który chwilę wcześniej zabił
właściciela lodziarni.
[8] Motion Picture Association of
America - amerykańskie stowarzyszenie mające na celu dbanie o interesy
amerykańskich studiów filmowych, którego jednym z zadań jest przyznawanie
filmom kategorii wiekowych.
[9] Slasher – gatunek filmowego
horroru, w którym osią fabuły jest systematyczna eliminacja bohaterów filmu
przez tajemniczego mordercę.
[10] William Shatner, ur. 1931,
amerykański aktor filmowy, grał między innymi w pierwszej serii „Star Trek” w
latach sześćdziesiątych.
[12] Edgar Allan Poe „Sen we śnie” („A Dream within a dream”), 1849. Tłum. Władysław Nawrocki
(https://pl.wikisource.org/wiki/Sen_we_śnie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz