Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Superman jest ikoną popkultury. Nikt nie zaprzeczy, że światowej, choć przede wszystkim amerykańskiej. W 2003 roku ukazał się komiks, który odpowiedział na pytanie: co by było, gdyby kapsuła z maleńkim Kal-Elem miała dwanaście godzin obsuwy i rozbiła się w ukraińskim kołchozie? Ikoną czego w takim przypadku stałby się Superman?
Amerykanie wymyślili Supermana, bo czasy były trudne i potrzeba było jakiegoś kulturowego wzorca, który szybko i mocno trafiłby do szerokiego grona odbiorców. Wielki Kryzys już teoretycznie minął, ale odbijał się cały czas czkawką - a nad Europę nadciągnęły chmury tak mroczne i ciężkie, że kwestią czasu była ich ekspansja na cały świat. Był rok 1938. Narodził się Superman i został jednym z najpopularniejszych (o ile nie najpopularniejszym) bohaterem komiksu amerykańskiego. W późniejszych latach, gdy DC Comics już okrzepło, wyrobiło sobie markę i umocowało swe uniwersum na mocnych podstawach (czyli przeszło rewolucję „Kryzysu na nieskończonych Ziemiach”), zaczęły powstawać „elseworldy”, komiksy umieszczające znanych bohaterów w rzeczywistościach mocno odbiegających od tych dobrze nam znanych i dosłownie pytające – „Co by było, gdyby…?”
Trzyczęściowy „Superman. Red Son” ze scenariuszem Marka Millara powstał w apogeum popularności komiksów o światach alternatywnych – w roku 2003, jeszcze przed „Nieskończonym kryzysem”, który przywrócił w DC Comics tradycję wieloświata i oznaczył rzeczywistość „Czerwonego syna” jako Ziemię-30. Przyjęto wtedy założenie, że „elseworldy” to faktycznie istniejące światy w pięćdziesięciodwuelementowym multiwersum i każdy z nich dostał swój „numerek”. W świecie trzydziestym, w latach prezydentury Dwighta Eisenhowera, Stany Zjednoczone obiegła przerażająca wiadomość. Sowieci mają nową super-broń, metaczłowieka o pseudonimie Superman, ubierającego się w obcisły strój z sierpem i młotem na klacie i władającego takimi nadludzkimi mocami jak latanie, supersiła, supersłuch, superwzrok i umiejętność miotania energetycznych promieni z oczu. Przebojowa dziennikarka Lois Luthor ma kolejny znakomity materiał, a jej nadludzko inteligentny i ambitny mąż, doktor Lex Luthor problem do rozwiązania, na które poświęci w końcu więcej niż dziesięć minut. Jak zabezpieczyć amerykański naród przed takim zagrożeniem? Jak utrzymać pozycję Ameryki w zimnej wojnie, która ewidentnie weszła właśnie na wyższy poziom?
Superman jest wysoko postawioną osobistością w Związku Radzieckim. Wierchuszka politbiura widzi go na miejscu Józefa Stalina, od czego nasz bohater mocno się odżegnuje. Jego intencje są kryształowe – bezinteresowna pomoc ludziom i pomoc każdemu w potrzebie. I nie chodzi tylko o Układ Warszawski – gdy zagrożone jest Metropolis, Paryż czy Londyn, również rusza na ratunek. Niektórzy uważają, że postać Supermana jest zaprzeczeniem idei marksistowskiej równości i najgorszą rzeczą jaka przydarzyła się Sowietom. Gdy Stalin umiera, Superman nie chce początkowo przejąć władzy, ale gdy widzi niedolę, biedę i problemy mieszkańców Związku Radzieckiego, postanawia, że zrobi wszystko, aby zmienić ten stan rzeczy. Ma przecież odpowiednie umiejętności, aby urządzić na świecie utopię według własnego przepisu. Tylko, czy powinien?
„Czerwony syn” składa się z trzech części opowiadających o trzech różnych okresach w życiu Supermana. Staje się on ostatecznie Wielkim Czerwonym Bratem, przed którego wzrokiem nic nie ucieknie. Mackom jego utopii nic nie umknie – tylko USA i Chile (czemu Chile? Bo rządził tam kiedyś Pinochet, większy prawicowy twardziel niż Reagan?) stawiają opór komunizmowi. Jak przystało na „porządny elseworld”, są tu również inni bohaterowie DC w odmiennych niż zwykle rolach – jest chociażby anarchistyczna, radziecka wersja Batmana w czapce-uszance, podkładająca bomby na Kremlu niczym V z wiadomego komiksu Alana Moore’a. Jest czerwona Wonder Woman, jest Green Lantern w „Strefie 51” i kilka innych fajnych rzeczy. Najciekawszą jednak analogią jest Stalingrad, pomniejszony i zamknięty przez Brainiaca w butelce, niczym kryptonijskie miasto Kandor w komiksach głównego nurtu. Komunistyczny Superman, wszechmocny i zdeterminowany niczym Miracleman Alana Moore’a, chce zamknąć w podobnej butelce cały świat.
Mark Millar próbuje nam przekazać pewną ideę – bardzo prostą, bardzo klarowną i zrozumiałą. Chodzi o to, że nie wolno nikomu odbierać wolności w imię bezpieczeństwa i dobrobytu. Nie można nikogo wsadzać do butelki – choćby kierowały nami, tak jak w przypadku radzieckiego Supermana, najszersze i najlepsze pobudki. Kal-El naprawdę chce dobrze, nie jest zimny i wyniosły jak wspomniany Miracleman, jest empatyczny, nie pozwala sobie na przemoc, nie zabija – mimo to robi źle. Komunizm w wydaniu Millara jest jednak tak skrajnie umowny, oderwany od rzeczywistości i totalnie komiksowy, że wręcz nieakceptowalny.
Trudno jest mi uwierzyć w dobrobyt rodzący się wszędzie tam, gdzie stąpał Czerwony Syn. Stalin to wąsaty wujek, a sowiecki ustrój to jakaś wyimaginowana utopia, której, według Millara, największym problemem jest to, że ogranicza wolność swych obywateli, a nie to, że ściga ich NKWD, umierają z głodu w Ukrainie albo w syberyjskich łagrach. Czy Superman tego nie widział? Czy może ZSRR w świecie komiksu też jest alternatywny do tego, na którym był wzorowany?
Ale za to największy przeciwnik Kryptończyka, nieludzko inteligentny Lex Luthor, jest wykreowany genialnie. Potwór w ludzkiej skórze, mizantrop ekstremalny, socjopata i geniusz. On nie walczy z czerwonym Supermanem z pozytywnych pobudek – robi to, bo widzi w tym pojedynku wyzwanie i szansę przekroczenia kolejnej granicy. Świetnie zbudowana postać i nie ma znaczenia to, że kompletnie niewiarygodna.
Rysunki idealnie pasują do fabuły. Dave Johnson i Killian Plunkett rysują mocno „retro” i tak jakby przymierzali się do tworzenia komunistycznych plakatów propagandowych. Ogląda się to wszystko z niekłamaną przyjemnością. Przymykam oko na pewne nieścisłości i uproszczenia, godzę się na bardzo instrumentalne i powierzchowne definicje komunizmu oraz kapitalizmu i dochodzę do wniosku, że nie jest to zły komiks. Szkopuł w tym, że mógł być lepszy.
Tytuł: Superman. Czerwony syn
Scenariusz: Mark Millar
Rysunki: Dave Johnson, Kilian Plunkett
Tłumaczenie: Jakub Syty
Tytuł oryginału: Superman. Red Son
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: styczeń 2020
Liczba stron: 168
Oprawa: twarda z obwolutą
Papier: kredowy
Format: 180 x 275
Wydanie: I
ISBN: 9788328198357
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz