niedziela, 24 stycznia 2021

Deus Irae

Las oblany słonecznym blaskiem

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

„Deus Irae” jest drugą, po „Inwazji z Ganimedesa”, powieścią, którą Philip K. Dick napisał w duecie z innym twórcą. Powstawała korespondencyjnie, przez dwanaście długich lat – w trakcie jej pisania ostateczna wizja mocno ewoluowała, choć jej podstawowa idea pozostała niezmieniona. Philip K. Dick i Roger Zelazny szukali Boga. Im bliżej było ku końcowi pisania, tym intensywniejsze były ich starania.

Dick napisał konspekt powieści w 1964 roku, zaraz po ukończeniu „Doktora Bluthgelda”. Przesłał go potem do Teda White’a, jednego z zaprzyjaźnionych pisarzy science fiction i zaproponował mu wspólną pracę nad książką. White nawet nie zaczął pisać – z bliżej nieokreślonych powodów odmówił, ale pokazał manuskrypt innemu, młodemu twórcy – Rogerowi Zelaznemu, który dopiero brał potężny rozbieg do „Kronik Amberu” i pozostałych swoich dzieł. Dick potrzebował pomocy, bo jak sam przyznawał, miał zbyt małą wiedzę o chrześcijaństwie i jego dogmatach, aby sprostać temu zadaniu. Zelazny ochoczo wziął się do roboty – panowie pisali powieść przez długie lata, robiąc sobie niekontrolowane przerwy, wynikające między innymi z prac nad własnymi powieściami (Zelazny tematy religijne rozwinął na przykład w pisanym równolegle „Panu Światła”).


Powieść, którą roboczo nazwano „The Kneeling Legless Man”, wykorzystywała fabułę dwóch wczesnych opowiadań Philipa K. Dicka – „Wielkiego K” (znajdziemy je w zbiorze „Krótki, szczęśliwy żywot brązowego oksforda”) oraz „Przechodniej planety” (to z kolei zawarte jest w „Wariancie drugim”). W pierwszym ruszamy na spotkanie z oszalałą, zdegenerowaną sztuczną inteligencją, której chcemy zadać trzy ważne pytania, a w drugim obserwujemy świat po zagładzie nuklearnej, pełen groteskowych mutantów i odmieńców. Przede wszystkim jednak „Deus Irae” jest inną wersją wspominanego już „Doktora Bluthgelda” – podobieństw fabularnych jest aż nadto. Znajdziemy tu odpowiedniki samego Doktora (naukowca odpowiedzialnego za zagładę jądrową), bezrękiego i beznogiego fokomelika Hoppy’ego Harringtona, opowiedziane na nowo ostateczne starcie tych dwóch bohaterów i wreszcie sam świat, w którym ludzie żyją w odseparowanych od siebie i unikających kontaktu enklawach. Ostatnie słowo w powieści należało do Zelaznego – to on wysłał rękopis w ostatecznym kształcie do wydawcy (jedyną kopię obsikaną przez swojego własnego kota – ale co było robić, skoro wydawnictwo nie chciało zaakceptować nic innego, niż oryginał?). „Deus Irae” wyszło drukiem w roku 1976 pod egidą „Doubleday” – do Polski trafiło dwadzieścia lat później za sprawą wydawnictwa „Zysk i Spółka”.

W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku doszło do globalnego kataklizmu. Państwa, instytucje, systemy polityczne, władze, ideologie, wyznania i niepokoje społeczne – wszystko to przekroczyło w końcu masę krytyczną. Tam bowiem, gdzie dwie osoby, tam trzy zdania na jeden temat. Doktor Carlton Lufteufel (po niemiecku „Śmierć z powietrza”) stał wówczas na czele amerykańskiego Ministerstwa Rozwoju i Eksploatacji Energii – podobnie jak Doktor Bluthgeld postanowił zrobić z tym wszystkim porządek. Według opracowanego przez niego „Sofizmatu Liczbowego” o potędze kraju nie świadczy jego kapitał ludzki, lecz zgromadzone i odpowiednio zabezpieczone know-how. Zatem pewnego dnia wcisnął czerwony przycisk i uruchomił „Grudę” – gigantyczną bombę, która skaziła atmosferę i sprowadziła śmierć na całe miliardy. Ludzie umarli dzięki idiotom, których wynajęli, aby ich chronili i podejmowali w ich imieniu decyzje – teraz ich ocalała garstka ma w nosie całe magazyny ludzkiej wiedzy cywilizacyjnej. Najważniejsze, aby przetrwać kolejny dzień.


Świat po apokalipsie przypomina ten, który znamy z „Doktora Bluthgelda”. Wielkie pustkowia, po których biegają zmutowani ludzie-robale, ludzie-kudłacze, ludzie-strusie, ludzie z własnymi mózgami w słojach albo porośnięci gadzią łuską – wszystkie istoty, jakie możemy sobie wyobrazić, oraz takie, które przekraczają wszelką wyobraźnię. Ci, którzy nie zostali dotknięci mutacjami popromiennymi (lub są one nieznaczne) utworzyli całe mnóstwo mini-społeczeństw, składających się na wielką zatomizowaną cywilizację. Nie ma łączności między poszczególnymi elementami, nie ma wspólnego pomysłu na przyszłość – jedno co przetrwało, to religia.

Nadal istnieje chrześcijaństwo, reprezentowane w powieści przez Kościół Ojca Abernathy’ego, choć odczuwa ono gwałtowny odpływ wiernych. Otóż, na gruzach starego świata, powstała zupełnie nowa religia, której wyznawcy nazywają siebie Sługami Gniewu. Ich bóstwem jest nikt inny jak Carl Lufteufel, Bóg Gniewu, Deus Irae. Jednym z wiernych jest Tibor McMasters, beznogi i bezręki „fokomelik” (tak, dokładnie taki jak Hoppy Harrington z „Doktora Bluthgelda”), artysta malujący freski w kościele Sług Gniewu za pomocą swych mechanicznych kończyn. Zwieńczeniem jego pracy ma być wizerunek samego Deus Irae – Tibor nie wyobraża sobie, aby mógł go namalować bez uprzedniego, bezpośredniego spotkania z żywym bóstwem. Wsiada zatem na swój mechaniczny wózek, zaprzęga do niego starą krowę i wyrusza na tak zwany „Pielg”, czyli pielgrzymkę do Deus Irae, który prawdopodobnie przebywa gdzieś w okolicy zrównanego z ziemią Los Angeles. W ślad za Tiborem podąża wysłannik kościoła chrześcijan – Pete Sands, który postawił sobie za cel dotarcie do swego Boga i poznanie jego prawdziwej natury. W tym celu zażywa całe kilogramy środków psychoaktywnych, gdyż uważa, że są one najlepszym sposobem na transcendencję (znamy już ten dickowy motyw bardzo dobrze). Pete chce powstrzymać Tibora – wszak spotkanie z Deus Irae i uwiecznienie go na fresku w kościele może umocnić w wierze wyznawców konkurencyjnej religii.


Kult Boga Gniewu utrzymuje, że „Dobry Bóg” Nowego Testamentu oszukiwał ludzkość przez cały czas i zwodził ją słodkimi słówkami. Prawdziwy Bóg jest pełen gniewu, to wszechmocna, bezlitosna istota, której ziemskim awatarem był Doktor Lufteufel. Lepsza najgorsza prawda, niż najmilsze kłamstwa – Deus Irae to złe bóstwo sprowadzające na swoje owieczki cierpienie i tylko śmierć jest tu wybawieniem. Każdy człowiek jest tylko maleńką cząstką kosmicznego planu, punktem w układzie tak rozległym, że jego wielkość przekracza wszelkie wyobrażenie. Celem życia każdego człowieka jest śmierć, a nie życie wieczne – tylko ona przynosi ukojenie. Niebyt jest bowiem ideałem, do którego należy dążyć – wedle doktryny Sług Gniewu ludzkość nie jest godna, aby istnieć.

Dlaczego? Okazało się, że „Dobry Bóg” to złudzenie. Przecież to właśnie jego wyznawcy, potomkowie, tych, „którzy śpiewali pobożne hymny w luterańskich katedrach”, wymyślili w niemieckich kartelach zbrojeniowych machiny zła. Zło, według Sług Gniewu, pochodzi spoza człowieka – ten ulega mu poprzez własną słabość i ignorancję. Bóg ukrywający się pod postacią „Dobrego Boga” jest w rzeczywistości psychopatą, źródłem zła i cierpienia – dokładnie kimś takim, jak istota odpowiedzialna na tragedie i męki ludzkości w komiksie „Szninkiel” Jeana Van Hamme’a i Grzegorza Rosińskiego. Zmanipulowana i zaślepiona ludzkość czci teraz swego oprawcę – żyje w piekle już teraz, nie musi na nie czekać do życia pozagrobowego. To dlatego właśnie śmierć jest wybawieniem, to ona jest wartością najwyższą.


Tak kreowany Bóg to nic innego jak gnostyczny Demiurg, istota ułomna, która stworzyła świat z materii i przez to skazała przywiązane do niej dusze na wieczne cierpienia. To on jest całym złem, a jego awatarem, fizyczną reprezentacją jest Doktor Lufteufel – potwór, który nacisnął czerwony przycisk. On sam zresztą także cierpi niewysłowione katusze (zgodnie z gnostycką wykładnią) – widzimy jak w jednym z rozdziałów walczy o zdrowe zmysły w swoim rozpadającym się baraku. Jak wyrwać się z tej matni? Czy rzeczywiście tylko śmierć przyniesie ulgę?

Zarówno Tibor jak i Pete nie do końca chcą w to uwierzyć. Obaj postanowili dotrzeć do prawdy ostatecznej i poznać Boga – choć każdy na swój sposób. Tibor chce poznać jego materialną reprezentację, osobiście porozmawiać z Demiurgiem. Nie, tak Boga nie poznamy – istota materialna (co wiemy już z kilku powieści Philipa K. Dicka) może być co najwyżej „bogiem”, impostorem, fałszywym bożkiem. W przypadku drogi Tibora do poznania Boga mamy wręcz do czynienia z fałszem dwupoziomowym – przecież ostatecznie fresk, który czczono potem przez długie lata w Kościele Sług Gniewu, absolutnie nie przedstawiał Doktora Lufteufela. Jak widać, wystarczy wizerunek, symbol – nawet fałszywy – aby religia trwała. Pete wybiera drogę duchową, swego rodzaju „gnosis”, czyli gnostyczne oświecenie indukowane w jego przypadku całymi zestawami najróżniejszych prochów i narkotyków. Wierzy, że może poznać Boga w ten właśnie sposób – bez sakramentów, pośrednictwa duchowego, czy Kościoła. Pete czuje, że postępuje niewłaściwie, ale wierzy, że w ten sposób może odzyskać to, co kiedyś utracono – bezpośredni kontakt z Bogiem. Może wdrapie się w ten sposób znowu do Edenu, zjednoczy z Wszechmocnym, uratuje duszę i wróci do stanu sprzed eksplozji materii, czyli demiurgicznej kreacji świata. Innymi słowy – znajdzie ukojenie w ten właśnie, bardziej optymistyczny, sposób.


Ale – „Obaj - on i Tibor - wyczuwali to; prawda ostateczna, a mimo to dla obydwu - pogrążonych w poszukiwaniach i niewiedzy - pozostawała lasem oblanym słonecznym blaskiem. Była jak mieszanina życia i odchodzenia od życia, gdyż nie potrafili do końca jej zrozumieć; bali się, a jednak powracali do niej, ponieważ - może przede wszystkim dlatego, że nie mogli zrozumieć - stanowiła dla nich ukojenie, ocalenie”. Sens życiu w świecie po zagładzie, nadaje zatem sam fakt poszukiwań. Wiara w to, że Boga można poznać, przy jednoczesnym, nieuświadamianym do końca i mocno wypieranym, przeczuciu, że to niemożliwe. Lepiej gonić króliczka niż go złapać.

„Deus Irae” to powieść, którą napisało tak naprawdę czterech autorów. Zelazny i Dick z lat sześćdziesiątych oraz Zelazny i Dick z lat siedemdziesiątych. Pod koniec powieści mamy już Philipa K. Dicka po doświadczeniach z różowym promieniem, czuć gnostyczne zapędy i bardzo jednoznaczne zapowiedzi „trylogii Valis”. Omawiana dziś powieść nie powala może na kolana – czyta się ją ciężko, czasem bardziej niż wynika to z samej złożoności fabuły. No ale dobrze już, dotarliśmy w końcu do roku 1976. Przed nami już tylko same hity – cztery ostatnie powieści, wszystkie z najwyższej półki. Za miesiąc będziemy patrzeć „Przez ciemne zwierciadło”.


Tytuł: Deus Irae 
Tytuł oryginalny: Deus Irae 
Autor: Philip K. Dick, Roger Zelazny 
Tłumaczenie: Paweł Kruk 
Wydawca: Rebis 
Data wydania: wrzesień 2014 
Rok wydania oryginału: 1976 
Liczba stron: 272 
ISBN: 9788378186229

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz