Darren Aronofsky - mother!
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Esensja w cyklu "Do sedna".
„Przebywamy w tym domu cały czas. Chcę go uczynić rajem”
Zwiastuny ostatniego filmu Darrena Aronofsky’ego sugerowały, że tym razem będziemy mieli do czynienia z filmem grozy. Ostatecznie okazało się, że z horrorem film ten nie ma zbyt wiele wspólnego – może poza jedną cechą, na którą wskazuje sam reżyser. Otóż seans „mother!” miał być z założenia przeżyciem traumatycznym.
Już sam początek filmu wskazuje na to, że nie powinniśmy przedstawionych wydarzeń odczytywać w sposób dosłowny. Dom, przywrócony w na poły magiczny a na poły umowny sposób ze zgliszczy, staje się całym światem głównej bohaterki. Kobieta jest żoną niespełnionego poety, który cierpi na blokadę twórczą i nieskutecznie zmaga się z własną niemocą, ignorując nie tylko potrzeby, ale wręcz obecność małżonki. Remontowana przez bohaterkę posiadłość jest dosłownie żyjącym i połączonym z nią mikrokosmosem, którego nie chce (nie potrafi?) ona opuścić. Odnawia ją tylko bez ustanku, powtarzając: „Przebywamy w tym domu cały czas. Chcę go uczynić rajem”. Bohaterka oddaje małżeństwu i domowi całą siebie, uporczywie wypierając smutny fakt – jej starania i tak nie zostaną docenione.
Pozorny i na siłę utrzymywany ład zostaje zaburzony przez przybycie niezapowiedzianych gości. Mąż przyjmuje pod dach obcego mężczyznę, potem jego żonę, a następnie pojawiają się ich dwaj synowie. Inwazja na ognisko domowe w wykonaniu czwórki „obcych” eskaluje – coraz to nowe indywidua dostają się do środka, niszcząc i demolując co popadnie. Kobieta, wbrew niezrozumiałej akceptacji tego stanu rzeczy ze strony podejrzanie gościnnego męża, walczy rozpaczliwie o ocalenie domu – dodatkowym argumentem jest to, że zaszła w końcu w ciążę. Jednak dla męża, który po tym fakcie stał się w jednej chwili rozchwytywanym, płodnym i otoczonym niemal kultem poetą, ważniejsi są jego fani, którzy już całymi tłumami wdzierają się do coraz bardziej zdewastowanego domostwa.
Fabuła filmu przywodzi trochę na myśl powieści Franza Kafki – ciężki, duszny, fantasmagoryczny klimat, poczucie nieustannego zagrożenia, teatralność i umowność miejsca akcji, aluzyjność i symbolika obserwowanych wydarzeń i w końcu absurdalna, jawnie alegoryczna, konstrukcja wszystkich pojawiających się postaci. „mother!” jest filmem już z założenia prowokatorskim – i zadziałał na odbiorców dokładnie tak, jak sobie to Aronofsky zaplanował. Miał drażnić, bić po twarzy, krzyczeć głośno, popadać w przesadę i teatralną histerię. Finał filmu jest tak rozbuchany i intensywny, że konkurować z nim może chyba tylko końcówka „Requiem dla snu”.
Samo docieranie do sedna „mother!” jest jak ponowne odkrywanie Ameryki. Dla osób znających poprzednie dzieła reżysera, film ten jest bardzo jednoznaczny i wbrew pozorom oczywisty do zdekodowania. Ale tak naprawdę również i pozostali widzowie nie mogą nie zauważyć podstawowych tropów interpretacyjnych, na które reżyser nieustannie rzuca wyjątkowo mocne światło. „mother!” to nie tylko „home invasion movie”, nie tylko opowieść o toksycznym związku, nieodwzajemnionej miłości i bezgranicznym, bezcelowym poświęceniu. Nieokiełznana forma, pewien „nadmiar wszystkiego” i nachalny symbolizm sugerują, że chodzi o coś więcej.
Darren Aronofsky ustawia główną bohaterkę w roli Matki Natury, która stara się ze wszystkich sił uczynić świat-dom miejscem pełnym życia i harmonii. Jej mąż to inkarnacja Stwórcy, o którym w przedostatnim filmie tylko mówiliśmy – patrz: „Noe: Wybrany przez Boga”. Popełnia on wielki błąd, gdy „szóstego dnia” sprowadza do „domu” pierwszego człowieka – Adama. Resztę każdy dopowie sobie sam – Aronofsky idzie prosto przez Stary Testament: wygnanie z Raju, wiadome bratobójstwo, wielki potop, narodziny religii, przyjście Chrystusa, jego śmierć na krzyżu i Apokalipsę.
Ludzie są tu taką samą paskudną, niszczycielską szarańczą jak „Noem”. Postać mężczyzny-Boga w „mother!” jawi się jednak w ostatecznym rozrachunku zupełnie inaczej. W poprzednim filmie, Stwórca – wedle interpretacji głównego bohatera – rozsierdzony na ludzkość zsyła potop, aby ją całkowicie zlikwidować i ocalić zdewastowaną planetę. Tutaj jest odwrotnie – on kocha swą niedoskonałą kreację o wiele bardziej niż świat i wypełniającą go Matkę Naturę. Gdy kobieta krzyczy: „Spraw, żeby oni sobie odeszli!”, on odpowiada: „Ale ja wcale tego nie chcę!”. A może właściwszym stwierdzeniem jest to, że kocha sam fakt bycia kochanym. I to dlatego nie Stwórca, ale właśnie Matka – zrozpaczona, zmaltretowana i doprowadzona na skraj wytrzymałości – dokonuje samooczyszczenia z ludzkiej zarazy. Najpierw przez symboliczny potop, a potem przez nie mniej alegoryczną apokalipsę. Tym bardziej wstrząsające jest samo zakończenie, gdzie wracamy do tematu odwiecznego cyklu życia i śmierci, który stanowił ideowe sedno „Źródła”. Konsekwencje nieodwołalności tego cyklu, tak mocno zaakcentowane w finale, są tu wyjątkowo zatrważające.
Darren Aronofsky stwierdził kiedyś, że nie ma nic bardziej ekscytującego od oglądania reakcji publiczności na własny film. Jak możemy się łatwo domyślić film „mother!” zebrał skrajne opinie – pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejne filmy reżysera trzymać się będą tej reguły.
Już sam początek filmu wskazuje na to, że nie powinniśmy przedstawionych wydarzeń odczytywać w sposób dosłowny. Dom, przywrócony w na poły magiczny a na poły umowny sposób ze zgliszczy, staje się całym światem głównej bohaterki. Kobieta jest żoną niespełnionego poety, który cierpi na blokadę twórczą i nieskutecznie zmaga się z własną niemocą, ignorując nie tylko potrzeby, ale wręcz obecność małżonki. Remontowana przez bohaterkę posiadłość jest dosłownie żyjącym i połączonym z nią mikrokosmosem, którego nie chce (nie potrafi?) ona opuścić. Odnawia ją tylko bez ustanku, powtarzając: „Przebywamy w tym domu cały czas. Chcę go uczynić rajem”. Bohaterka oddaje małżeństwu i domowi całą siebie, uporczywie wypierając smutny fakt – jej starania i tak nie zostaną docenione.
Pozorny i na siłę utrzymywany ład zostaje zaburzony przez przybycie niezapowiedzianych gości. Mąż przyjmuje pod dach obcego mężczyznę, potem jego żonę, a następnie pojawiają się ich dwaj synowie. Inwazja na ognisko domowe w wykonaniu czwórki „obcych” eskaluje – coraz to nowe indywidua dostają się do środka, niszcząc i demolując co popadnie. Kobieta, wbrew niezrozumiałej akceptacji tego stanu rzeczy ze strony podejrzanie gościnnego męża, walczy rozpaczliwie o ocalenie domu – dodatkowym argumentem jest to, że zaszła w końcu w ciążę. Jednak dla męża, który po tym fakcie stał się w jednej chwili rozchwytywanym, płodnym i otoczonym niemal kultem poetą, ważniejsi są jego fani, którzy już całymi tłumami wdzierają się do coraz bardziej zdewastowanego domostwa.
Fabuła filmu przywodzi trochę na myśl powieści Franza Kafki – ciężki, duszny, fantasmagoryczny klimat, poczucie nieustannego zagrożenia, teatralność i umowność miejsca akcji, aluzyjność i symbolika obserwowanych wydarzeń i w końcu absurdalna, jawnie alegoryczna, konstrukcja wszystkich pojawiających się postaci. „mother!” jest filmem już z założenia prowokatorskim – i zadziałał na odbiorców dokładnie tak, jak sobie to Aronofsky zaplanował. Miał drażnić, bić po twarzy, krzyczeć głośno, popadać w przesadę i teatralną histerię. Finał filmu jest tak rozbuchany i intensywny, że konkurować z nim może chyba tylko końcówka „Requiem dla snu”.
Samo docieranie do sedna „mother!” jest jak ponowne odkrywanie Ameryki. Dla osób znających poprzednie dzieła reżysera, film ten jest bardzo jednoznaczny i wbrew pozorom oczywisty do zdekodowania. Ale tak naprawdę również i pozostali widzowie nie mogą nie zauważyć podstawowych tropów interpretacyjnych, na które reżyser nieustannie rzuca wyjątkowo mocne światło. „mother!” to nie tylko „home invasion movie”, nie tylko opowieść o toksycznym związku, nieodwzajemnionej miłości i bezgranicznym, bezcelowym poświęceniu. Nieokiełznana forma, pewien „nadmiar wszystkiego” i nachalny symbolizm sugerują, że chodzi o coś więcej.
Darren Aronofsky ustawia główną bohaterkę w roli Matki Natury, która stara się ze wszystkich sił uczynić świat-dom miejscem pełnym życia i harmonii. Jej mąż to inkarnacja Stwórcy, o którym w przedostatnim filmie tylko mówiliśmy – patrz: „Noe: Wybrany przez Boga”. Popełnia on wielki błąd, gdy „szóstego dnia” sprowadza do „domu” pierwszego człowieka – Adama. Resztę każdy dopowie sobie sam – Aronofsky idzie prosto przez Stary Testament: wygnanie z Raju, wiadome bratobójstwo, wielki potop, narodziny religii, przyjście Chrystusa, jego śmierć na krzyżu i Apokalipsę.
Ludzie są tu taką samą paskudną, niszczycielską szarańczą jak „Noem”. Postać mężczyzny-Boga w „mother!” jawi się jednak w ostatecznym rozrachunku zupełnie inaczej. W poprzednim filmie, Stwórca – wedle interpretacji głównego bohatera – rozsierdzony na ludzkość zsyła potop, aby ją całkowicie zlikwidować i ocalić zdewastowaną planetę. Tutaj jest odwrotnie – on kocha swą niedoskonałą kreację o wiele bardziej niż świat i wypełniającą go Matkę Naturę. Gdy kobieta krzyczy: „Spraw, żeby oni sobie odeszli!”, on odpowiada: „Ale ja wcale tego nie chcę!”. A może właściwszym stwierdzeniem jest to, że kocha sam fakt bycia kochanym. I to dlatego nie Stwórca, ale właśnie Matka – zrozpaczona, zmaltretowana i doprowadzona na skraj wytrzymałości – dokonuje samooczyszczenia z ludzkiej zarazy. Najpierw przez symboliczny potop, a potem przez nie mniej alegoryczną apokalipsę. Tym bardziej wstrząsające jest samo zakończenie, gdzie wracamy do tematu odwiecznego cyklu życia i śmierci, który stanowił ideowe sedno „Źródła”. Konsekwencje nieodwołalności tego cyklu, tak mocno zaakcentowane w finale, są tu wyjątkowo zatrważające.
Darren Aronofsky stwierdził kiedyś, że nie ma nic bardziej ekscytującego od oglądania reakcji publiczności na własny film. Jak możemy się łatwo domyślić film „mother!” zebrał skrajne opinie – pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejne filmy reżysera trzymać się będą tej reguły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz