czwartek, 8 marca 2018

Król w żółci

Zdejmowanie masek

„Król w żółci” wydany przez C&T w cyklu „Biblioteka grozy” składa się z siedmiu opowiadań, napisanych sto dwadzieścia lat temu przez jednego z klasyków opowieści niesamowitych – Roberta W. Chambersa. Cztery z nich, pochodzące ze słynnego zbioru „The King in Yellow”, połączone są ze sobą luźno pewnym motywem fabularnym. Trzy ostatnie to utwory późniejsze, wybrane z „The Maker of Moons” i „The Mystery of Choice”. O przerażającej istocie, odzianej w zgniłe żółte szaty, pochodzącej prawdopodobnie z tajemniczego miejsca zwanego Carcosą (o której pisał już Ambrose Bierce), zrobiło się głośno po emisji serialu „Detektyw”. Sam dopiero wtedy zainteresowałem się zarówno opowiadaniami Chambersa jak i szeregiem powiązanych z nimi innych tekstów, składających się na pewne nieformalne uniwersum. Po serialu wszyscy nagle zaczęli zastanawiać się nad tym, kim był Chambers i wszyscy w recenzjach „Króla w żółci” o tymże serialu wspominają, co, jak się domyślam, niepomiernie wkurza znawców i miłośników klasycznej literatury grozy. O, ja też to właśnie zrobiłem, więc może przejdę do rzeczy. 

„Naprawiaczu reputacji”, opowiadaniu otwierającym zbiór, znajdujemy pierwszą informację o „Królu w żółci”. Okazuje się, że jest to dramat w dwóch aktach – pierwszy z nich to prosta i banalna opowieść, po przeczytaniu której, wielu czytelników uznaje sztukę za bezwartościową. Dopiero drugi akt mocno angażuje odbiorcę i to w taki sposób, że lektura utworu staje się przymusem i obsesją. „Król w żółci” wpędza w obłęd. Główny bohater opowiadania, Hildred Castaigne, opowiada spójną z początku historię swojego wypadku, leczenia, rekonwalescencji i lektury owego dramatu. W pewnym momencie zauważamy jednak, że coś jest bardzo, bardzo nie tak w jego relacji, a on sam okazuje się wprost wzorcowym przykładem figury tak zwanego niewiarygodnego narratora. Bardzo lubię tego rodzaju narracje – taki był Severian z „Księgi nowego słońca”, Biurokrata ze „Stacji przypływu”, Wagabunda z „Domu z liści” czy Eleanor z „Nawiedzonego” żeby zbyt daleko nie szukać. Hildred Castaigne jest chyba najbardziej niewiarygodny z nich wszystkich. Otóż utrzymuje on, że jest prawowitym spadkobiercą tronu „Imperialnej dynastii Ameryki” wywodzącej się z miejsca, gdzie Carcosa, gdzie Hiady, Hastur i Aldebaran. Coraz bardziej szalona narracja zmierza powoli do makabrycznego finału. W mojej ocenie jest to jedno z dwóch najlepszych, obok „Żółtego znaku”, opowiadań zbioru.


Piekielny dramat, o którego fabule Chambers praktycznie nie pisze nic (a szczątkowe wzmianki przywodzą na myśl „Maskę śmierci szkarłatnej” Poego), przewija się w kolejnych trzech tekstach. „Maska” jest historią o pewnym miłosnym trójkącie, zaklinaniu w kamień i decyzjach bardziej nieodwracalnych niż prawa fizyki. „W Smoczym Dworze” to tekst a la Stefan Grabiński, w którym bohater, szukając ukojenia w kościele po tym jak przeczytał „Króla w żółci”, zmuszony jest salwować się ucieczką przed demonicznym organistą. „Żółty znak” opowiada o pewnym malarzu i jego modelce, którzy męczeni koszmarnymi snami, odkrywają, że mają diabolicznego stalkera i zaczynają tracić kontakt z rzeczywistością. To w tym opowiadaniu pojawia się osobiście sam Król – choć oczywiście również i tę manifestację możemy zrzucić na karb niedyspozycji psychicznej bohaterów.

W każdym z tych opowiadań ma miejsce odczyt „Króla w żółci” i stopniowa utrata zdrowych zmysłów. Albo poszerzenie świadomości i poznanie prawdy. Mityczna Carcosa, to bardzo oniryczne i enigmatycznie definiowane u Bierce’a miejsce, przyjmuje tu znamiona obszaru leżącego poza naszym wymiarem czasu i przestrzeni lub w odległej galaktyce, a sam Król w żółci to byt/istota/siła prawie boska, szepcząca biblijne „Straszna to rzecz, wpaść w ręce Boga żywego!”. Zdawkowość i niejednoznaczność Chambersa w kreacji swojej, powiedzmy „mitologii”, rodzi wiele pytań. Nie wiemy czym dokładnie jest Carcosa i gdzie się znajduje. Jakie plany wobec ludzkości (jeśli jakiekolwiek) ma Król w żółci i czy w ogóle on istnieje? I co oznacza, przewijający się w opowiadaniach (nie tylko w tych z motywem Króla) motyw maski, tak mocno eksploatowany po stu latach w „Detektywie”? Cała ta symbolika zdaje się tkwić głęboko zakopana we wspólnej pamięci naszego gatunku, gdzieś na dnie morza archetypów, niegdyś wyparta a teraz mimowolnie przywołana. Trzeba tylko nauczyć się jak zdjąć maskę, ponieważ dopiero wtedy widać czarne gwiazdy i bliźniacze słońca.


Narratorzy Chambersa relacjonują wydarzenia w sposób nerwowy, mocno subiektywny, rozedrgany i mało wiarygodny. Wyróżnia ich jeszcze jedna cecha i to dotyczy wszystkich opowiadań, nie tylko tych czterech w kolorze żółtym. Otóż, mają oni coś do ukrycia przed czytelnikiem. Na ich duszach wyraźnie odciska się piętno przeszłości. Wczytajcie się dobrze w te opowiadania, wyłapiecie w każdym krótkie, wrzucane mimochodem wspomnienia bohaterów, które wskazują na to, że najzwyczajniej w świecie gryzie ich sumienie.

Cztery pierwsze opowiadania zbioru są tak naprawdę jedynymi, które zawierają motywy zakazanej sztuki. Kolejne dwa („Miły wieczór” oraz „Księżycowy starzec”) pochodzą ze zbioru „The Maker of Moons”. W pierwszym poznajemy pewnego dziennikarza, który podczas wykonywania swojego zlecenia poznaje bardzo tajemniczą dziewczynę. W drugim wybieramy się na polowanie w leśne ostępy i przy okazji wykonujemy tajne zadanie specjalne. Tutaj też jeden z bohaterów spotyka dziwną kobietę, która tak naprawdę, na zdrowy rozum, nie miała prawa się tam znaleźć. Pojawienie się kobiety, jest punktem zwrotnym w obydwu opowiadaniach, od tej pory rzeczywistość zaczyna się odkształcać. Jednak o ile „Miły wieczór” zachowuje pewien narracyjny umiar i trzyma odpowiedni nastrój, to „Księżycowy starzec” jest opowiadaniem dość średnim. Zbyt dużo grzybów w barszcz, chaosu i nadmiarowych elementów fabularnych powoduje, że tekst raczej męczy, niż wzbudza jakiekolwiek emocje.


I w końcu ostatnie opowiadanie – „Posłaniec” ze zbioru „The Mystery of Choice”. Klątwa, która okazuje się być starsza niż ktokolwiek mógł przypuszczać, sprowadza na rodzinę narratora najprawdziwszy horror. Mamy tu czaszki toczące się wbrew prawu grawitacji, zamaskowane (znowu!) twarze pojawiające się w oknach, hektolitry krwi znaczące drogę do lasu i złowieszczą ćmę-posłańca. Główny bohater jest zatwardziałym realistą i nowoczesnym dzieckiem swoich czasów, odrzuca zabobony i próbuje ignorować napierającą niesamowitość twierdząc, że bardzo łatwo jest uporządkować ciąg przypadkowych zdarzeń w taki sposób, by wydawał się mieć posmak czegoś nadprzyrodzonego. Ale co zrobić, gdy nadprzyrodzone ma w nosie nasze teorie i racjonalizm?

Narratorzy trzech ostatnich opowiadań także są niewiarygodni, jednak w trochę inny sposób. Zwróćcie uwagę jak kończy się każda z tych trzech opowieści – będziecie wiedzieć o co mi chodzi. Stawiam je nieco niżej, z pewnym małym wyróżnieniem dla „Posłańca” za mrożącą krew scenę z ćmą.

Howard Philips Lovecraft w swoim eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze” poświęca Chambersowi bardzo mało miejsca. Był chyba na niego zły, ponieważ w jego odczuciu Chambers roztrwonił talent na pisanie opowieści zupełnie nie związanych z grozą. Coś w tym jest, nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że przynajmniej cztery opowiadania autora „Króla w żółci” stoją wśród największych dzieł klasycznej grozy. 


Artykuł można przeczytać również w Magazynie Histeria.

Tytuł: Król w żółci
Autor: Robert W. Chambers
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Wydawca: C&T
Data wydania: kwiecień 2014
Rok wydania oryginału: 1895, 1896, 1897
Liczba stron: 224
ISBN: 9788374702959

3 komentarze:

  1. Aż 4? Jak dla mnie "Żółty znak" i "Naprawiacz reputacji" to solidna groza, a reszta to już dużo niższy poziom. Choć dość dawno czytałem, ale jak powracałem to do tych dwóch utworów.

    Grot

    OdpowiedzUsuń
  2. "W Smoczym dworze" i"Maska" też są niesamowite. Gdy czytałem historię mężczyzny, którego dopadły fantazmaty w kościele, czułem się jakbym czytał Grabińskiego.

    OdpowiedzUsuń
  3. To będę musiał odświeżyć kiedyś...

    Grot

    OdpowiedzUsuń