poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Droga

Gdyby moje serce mogło być z kamienia…

Gdy wyobrażamy sobie następstwa wielkich kataklizmów, które kiedyś spotkały lub mogą spotkać naszą planetę i które prawdopodobnie usuną nasz gatunek z powierzchni ziemi, mamy zazwyczaj nadzieję, że świat wyliże rany i się odbuduje. Być może bez człowieka, być może za miliony lat, ale kiedyś pył opadnie, ziemia się oczyści i może nastąpi reset. Ostatnia powieść Cormaca McCarthy’ego to postapokalipsa, która nie daje takiej nadziei. Świat się kończy, tradycyjnie przejmującym skomleniem. Umiera jednak ostatecznie, bez szans na odrodzenie. A razem z nim umiera ludzkość, która zarówno jako całość jak i suma jednostek nie znaczy nic wobec obojętnego na jej istnienie wszechświata. 

Świat został spopielony w niewyjaśnionej bliżej katastrofie. Po kilku latach od zagłady bezimienny ojciec i jego syn wędrują przez spustoszoną krainę, w kierunku morskiego wybrzeża. Być może uda im się tam nie zamarznąć z zimna podczas nadchodzącej zimy. Na świecie nie ma zwierząt a z roślin zostały tylko zwęglone kikuty. Niemożliwe jest rozpoznanie pór roku i ledwie odróżniamy pory dnia. Nie widać słońca na niebie przykrytym chmurami popiołu, nocami zalegają egipskie ciemności a z zimna pękają kamienie. Spotykani przez podróżników ludzie to tacy sami, umierający z głodu i pragnienia nieszczęśnicy albo zwyrodnialcy i potwory w ludzkiej skórze, kanibale z konieczności i ich ofiary. Wszędzie mrok, popiół, trupy, krew, mróz, deszcz, głód, ból, przerażenie, śmierć. 

Spotkany przez bohaterów wędrujący starzec mówi, że nie warto szukać niczego w przyszłości. Mówi, że ludzie zawsze myśleli o jutrze, ale jutro nigdy nie myślało o nich. Jutro, będące po prostu metaforą wszechświata, nawet nie wie, że ludzie istnieją. Wszystko się ułoży, wszystko będzie dobrze – tylko, że dopiero wtedy, gdy umrze ostatni człowiek na naszej planecie. W pewnej bardzo wymownej scenie ojciec wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimno nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać.


Nigdy nie czytałem powieści o tak przygnębiającej scenografii. Apokalipsa McCarthy’ego jest totalna, odbierająca dech i rzucająca czytelnikiem o ziemię. Ale wbrew pozorom to nie ona jest tu najważniejsza. Autor zresztą nie tłumaczy jej przyczyn, nie opisuje przebiegu, lecz celowo pokazuje świat już po zagładzie, wrzucając nas od razu w sam jego środek. Cormac McCarthy, w każdej swojej poprzedniej powieści (a szczególnie wyraźnie w Krwawym południku) analizował zagadnienie zła, jako czegoś nierozerwalnie związanego z ludzką istotą. W Drodze, gdzie dwie osoby poruszają się w świecie odbierającym ich egzystencji jakikolwiek sens, autor próbuje odpowiedzieć na pytanie (a może tylko postawić je czytelnikowi), czy istnieje dobro, miłość i człowieczeństwo. Czym w ogóle są te pojęcia?

Jestem ojcem i siłą rzeczy mocno utożsamiam się z głównym bohaterem powieści. Wydaje mi się, że Droga o wiele silniej działa na czytelnika-rodzica, niż czytelnika bezdzietnego. Może to zabrzmi kontrowersyjnie i mocno subiektywnie, ale nie ma według mnie większej tragedii i rozpaczy niż ta, która dotyka rodzica patrzącego na śmierć swego dziecka. Po prostu nie ma. A ojciec z powieści musi dosłownie każdego dnia walczyć tylko o to, aby zwyczajnie przeżyć i przedłużyć egzystencję swoją i swego syna o kolejną dobę. Żyje tylko dla dziecka i zabije każdego, kto tylko odważy się tknąć. Ma jednocześnie nabity rewolwer, który ma zagwarantować to, że istnieje jeszcze jedna ucieczka przed niewyobrażalnym horrorem, który niosą spotykani od czasu do czasu „źli ludzie”. Ucieczka ostateczna.

Patrząc na śpiącego syna, zadawał sobie często straszliwe pytanie. Potrafisz to zrobić, gdy nadejdzie pora? Potrafisz? (…) Czy będzie go na to stać? Gdy nadejdzie czas. Gdy nadejdzie czas, nie będzie czasu. Czas to teraz. Przeklnij Boga i giń. A jeżeli nie wystrzeli? Musi wystrzelić. A jeżeli jednak nie wystrzeli? Czy stać cię na to, żeby roztrzaskać tę ukochaną głowę kamieniem? Czy jest w tobie istota, o której nic nie wiesz? Czy to możliwe? Weź go w ramiona. O tak. Dusza jest szybka. Przygarnij go do siebie. Pocałuj. Prędko.

Ojciec najbardziej boi się tego, że będzie postawiony w sytuacji, w której będzie musiał sprowadzić sam na siebie ból tak niewyobrażalny, że wprost wymykający się zwyczajnym ludzkim definicjom. Że zakończy żywot swego niewinnego dziecka, jedynego obiektu swej miłości. Że obok umierającego świata zewnętrznego, zostanie anihilowany całkowicie świat wewnętrzny. A przecież alternatywa, którą jest syn w rękach złych ludzi jest stokroć gorsza. Skoro tak, to dlaczego nie zrobić tego od razu? Dlaczego uporczywie trwać w świecie, który nie może przynieść nic innego niż cierpienie? Czy naprawdę instynkt samozachowawczy przejmuje tak totalnie władzę nad człowiekiem postawionym w sytuacji ekstremalnej, że liczy się tylko przeżycie? Dlaczego serce nie może być z kamienia?


Ojciec tłumaczy swemu dziecku, że przetrwają mimo wszelkim przeciwnościom losu. Jest nadzieja, dopóki są dobrzy i „niosą ogień”. Przy czym o ile ojcem kieruje przede wszystkim miłość do syna, spotęgowana i obezwładniająca, bo wypełniająca wszystkie opustoszałe w wyniku tragedii obszary duszy, o tyle synem naprawdę kieruje idea „dobra” zaszczepiona mu przez ojca. Nawet wbrew temu co widzi w postępowaniu swego opiekuna, który odmawia pomocy napotkanym po drodze włóczęgom. Syn, urodzony już po apokalipsie, znający tylko i wyłącznie świat naznaczony strachem i cierpieniem, jest źródłem bezinteresownego dobra w czystej postaci. To on zauważa ukrywającego się w ruinach zabiedzonego chłopca, to on namawia ojca, aby ten podzielił się jedzeniem z napotkanym starcem, to on zapobiega zabójstwu włóczęgi, który ukradł ich dobytek. On naprawdę czyni dobro, on naprawdę „niesie ogień”. Jakże wymowne stają się słowa ojca, który mówi sam do siebie: Jeśli on nie jest słowem Bożym, to Bóg nigdy nie przemówił. I wszystko to w świecie, w którym cielesność jest balastem, ściągającym uporczywie w dół moralnej przepaści. W świecie, gdzie nie może być szczęśliwych zakończeń a śmierć jest jedynym nieśmiertelnym pojęciem, miłość i dobro podtrzymują dwa życia. Choćby tylko przez mgnienie oka, choćby tylko przez metaforyczną chwilę. Nie potrzeba do tego Boga, nie potrzeba absolutu, nie potrzeba ceremoniałów plecionych z pustki, nie potrzeba modlitw. Bo mimo wszystko, mimo całego zła tak charakterystycznego dla naszego gatunku, nie mamy serc z kamienia. Czasem tylko o tym po prostu zapominamy.

Zdziwi się ten, kto szukał będzie w Drodze po prostu postapokalipycznej opowieści. Ta cała fantastyczna sceneria jest pretekstowa i drugoplanowa. Najważniejsze bowiem w tej powieści jest to co widzimy we wnętrzu bohaterów, a nie poza nimi. W formie i manierze McCarthy’ego nie każdy musi widzieć piękno. Nie każdy musi widzieć wielkie fabuły i ponadczasowe, metafizyczne zagadnienia. Warto jednak zmierzyć się z tą literaturą, a przede wszystkim z Drogą. Ja chyba nie pamiętam innej powieści, która tak mocno rwałaby bebechy podczas czytania. Nie pamiętam już, kiedy jakaś opowieść poruszyła mną tak bardzo. Nie pamiętam już takich emocji, a przeczytałem wiele.

Droga, W ciemność, To nie jest kraj dla starych ludzi i Krwawy południk to cztery najlepsze, zdecydowanie wybitne powieści McCarthyego. I choćby do nich wracać będę w przyszłości, bo McCarthy’ego nie tylko warto czytać, lecz trzeba.

Tytuł: Droga
Tytuł oryginalny: The Road
Autor: Cormac McCarthy
Tłumaczenie: Robert Sudół
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: marzec 2008
Rok wydania oryginału: 2006
Liczba stron: 270
ISBN: 9788308041789

8 komentarzy:

  1. Zgadzam się. Kapitalna książka. Początkowo ciężko było się wgryźć w ten styl pozbawiony interpunkcji, ale to chwila, poza tym to jedyna chyba taka książka Cormacka. Warto jednak ze wszech miar to przeczytać - chociaż ja Ci powiem, że do mnie od razu ta książka nie dotarła. Z pełną siłą uderzyła po kilku tygodniach jak wróciłem myślami. Film też świetny - tam bodaj jedna drobna różnica była.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy czytałeś "W ciemność" i "Krwawy Południk". Tu też jest poważne szarpanie wrażliwości czytelniczej. Warto.

      Usuń
    2. Czytałem. Dla mnie "krwawy południk" lepszy. "W ciemność" też dobre, ale już takiego mocnego wrażenia nie zrobiło.

      Usuń
  2. Jedna z tych książek, po których ciężko się pozbierać, bo uderza jak obuchem. I zgadzam się, że mocniej wpłynie na kogoś, kto ma dziecko, też mocno utożsamiałam się z bohaterem...

    OdpowiedzUsuń
  3. UWAGA SPOJLER!

    Taka ciekawostka jeszcze. Spotkałem się w sieci z interpretacją mówiącą, że bardzo ważne jest to, że pod koniec powieści, gdy ojciec umiera, narrację niejako przejmuje syn.
    I widać, że zmienia się trochę wygląd świata. Spotkany pod koniec powieści facet nie jest jakimś potworem rodem z "teksańskiej masakry piłą mechaniczną", czy kanibalem (jak to było do tej pory). To po prostu facet, który nie ukrywa się przecież po krzakach, nie wygląda też na umierającego z głodu.
    Może zatem ta cała potworna sceneria istniała głównie w głowie ojca, który tak bardzo bał się o życie dziecka, że trochę podkolorozywał świat?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czytałeś jakieś wywiady z autorem na temat tej książki? Może coś w tym jest. Chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne.

      Usuń
    2. Problem z McCarthym jest mniej więcej taki problem jak z Pynchonem (choć nie tak skrajny). Unika mediów po prostu. Ale nie sądzę żeby zdradził czy taka teoria jest słuszna (nawet gdyby była).
      Ja ją traktuję z dystansem i widzę to trochę inaczej - choć daje zdecydowanie do myślenia.

      Usuń
    3. To na pewno. A to oznacza, że książka jeszcze bardziej oddziałuje na czytelnika. Chociaż wiele osób przerosła i narzekają, że nie ma w tym nic większego. Cóż. :)

      Usuń