Lata pięćdziesiąte
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Czytamy „Przygody Tintina” po raz piąty i przedostatni. Jak zwykle mamy cztery albumy w wydaniu zbiorczym – są lata pięćdziesiąte, słońce wyszło zza czarnych chmur lat czterdziestych i napawa optymizmem. Tintin i jego kompania znów ruszają ku przygodzie.
Hergè pracował w słynnym magazynie „Tintin” od samego początku – od września 1946 roku. Pod koniec lat czterdziestych pracy było tak dużo, że zaczął potrzebować pomocy. Dlatego w 1950 roku, wraz z najbliższymi współpracownikami założył małą spółkę o nazwie „Studio Hergè” i zasiadł na fotelu prezesa. „Studio Hergè” pozostawało oczywiście w ścisłej współpracy z „Tintinem” – Hergè et consortes zapewnili sobie ochronę praw autorskich, wyższe wynagrodzenie i prestiż. Hergè nie zajmował się już wszystkim – delegował obowiązki i trudno jednoznacznie ustalić za które elementy komiksu odpowiadał bezpośrednio. Możemy być pewni, że na pewno za pomysły na główną linię fabularną – kolejna dwuczęściowa opowieść („Kierunek Księżyc” z 1953 i „Spacer po Księżycu” z 1954 roku) o przygodach naszych dzielnych bohaterów miała zawieść ich na powierzchnię ziemskiego satelity.
Profesor Lakmus znika z Księżymłyna w niewyjaśnionych okolicznościach a Tintin, Miluś i Kapitan Baryłka ruszają na poszukiwania. Trop wiedzie do Syldawii leżącej gdzieś na Bałkanach („Berło Króla Ottokara” z tomu trzeciego), gdzie w trudno dostępnych rejonach kraju wyrósł tajemniczy kompleks supernowoczesnych budynków. Profesor Lakmus i cała masa innych naukowców projektują rakietę, którą wybrani ochotnicy polecą na pierwszą załogową misję na Księżyc! Wiadomo, kim będą owi śmiałkowie – Tintin, Miluś i złorzeczący, opierający się ze wszystkich sił Baryłka! Są oczywiście szpiedzy z obcego kraju, cierpiący na dziwne przypadłości nabyte w poprzednich przygodach Tajniak i Jawniak, kłopoty ze startem, kłopoty z lądowaniem, kłopoty z eksploracją naszego satelity – ale wszystkim im dzielnie stawiają czoła nasi bohaterowie.
Sporo tu optymizmu Wellsa i Verne’a, ich jednoznacznie pozytywnego kursu w stronę nieznanego, radości z poznawania świata ukrytego na co dzień przed zwykłymi ludźmi. Polscy czytelnicy dojrzą też trochę Jerzego Żuławskiego, tej młodopolskiej, trochę mrocznej wyobraźni jaka posłużyła mu do napisania „Na srebrnym globie” – Tintin wygląda na zewnątrz po lądowaniu i mówi: „Pejzaż z nocnego koszmaru… cmentarny widok przerażający spustoszeniem… żadnych drzew, żadnych roślin, ani źdźbła trawy… żadnych ptaków, żadnych dźwięków, żadnych chmur… na atramentowoczarnym firmamencie tysiące gwiazd, lecz znieruchomiałych, zlodowaciałych w swym lśnieniu, które na Ziemi wydają się nam tak żywe!”. Jednak w odróżnieniu od nie dbającego zbytnio o realizm Żuławskiego, Hergè poprzedził proces pisania księżycowych przygód bardzo pieczołowitym (nawet jak na niego) researchem.
Autor przestudiował całą masę prac na temat budowy rakiet, astrofizyki, fizyki, teorii podróży kosmicznych, czy nawet chemii. Bardzo ważnym założeniem Hergè’a było napisane twardego (w ramach rozsądku oczywiście) komiksowego science fiction, ale wypełnionego duchem szalonych jak zwykle przygód Tintina. Czuć tu ducha czasu – na dziesięć lat przed misją Jurija Gagarina (komiksy te były wydawane w odcinkach już od 1950 roku) Hergè przedstawił swoją wizję podróży w kosmos i nie przestrzelił wcale tak mocno, jak można by się było spodziewać. Dwa pierwsze odcinki omawianego dziś tomu wypełnione są wieloma naukowymi wstawkami, wykładami Lakmusa i jego kolegów – tu nie ma już (mimo obecności niecnych szpiegów z obcego kraju) walki dobra ze złem, żadnej kryminalnej zagadki ani jakiejś nadrzędnej tajemnicy. Jest po prostu pomysł podróży na Księżyc obudowany mini-fabułami, epizodycznymi gagami, i śmiesznymi, często slapstickowymi sytuacjami. Nie ma również tej ciężkiej atmosfery odczuwalnej w komiksach z okresu Drugiej Wojny Światowej (jak chociażby w „Krainie czarnego złota” z tomu czwartego), czy nawiązań politycznych – jest za to więcej luzu, entuzjazmu i radości. Widać wiarę w potencjał ludzkości i nadzieję na lepsze jutro. Dwa odcinki o podróży na Księżyc, mimo dość dużego ładunku mniej lub bardziej trafnych naukowych teorii, uznawane są za jedne z najlepszych komiksów w serii. Ba, tylko że dwa kolejne, dopełniające omawiany dziś album, są jeszcze lepsze.
Po trzech dyptykach przyszła pora na powrót do jednotomowych fabuł i tak już zostanie do samego końca. Zaraz po powrocie z Księżyca, Tintin i Baryłka znów muszą ruszyć na poszukiwania ponownie zaginionego Lakmusa. Teraz jednak sprawa wydaje się bardziej podejrzana – Lakmus tym razem ucieka do Genewy, pozostawiając w Księżymłynie dziwne mechaniczne ustrojstwa i chyba na wpół rozgrzebany projekt potężnego i niebezpiecznego (najwidoczniej) urządzenia. „Afera Lakmusa” wydana w postaci albumu w 1956 roku jest powrotem do znanego schematu – kryminalna zagadka, podróż do obcego kraju, misje szpiegowskie, walki z obcymi agentami i pościg za biednym, porywanym i oswabadzanym wte i wewte Lakmusem. Syldawia i Skraina (w oryginale Borduria) prowadzą wyścig zbrojeń – tak genialny naukowiec jak Lakmus i jego najnowszy wynalazek mogą przechylić szalę zwycięstwa.
„Afera Lakmusa” powstała oczywiście pod wpływem narastającego echa zimnej wojny. Skraina jest parodią bloku wschodniego z wąsatym dyktatorem na czele – skraińscy agenci przeklinają co chwila: „Na wąsy Plekszy-Glacy!”. Dyktatura chce za wszelką cenę posiąść tajemnice wynalazków Lakmusa i tylko Tintin i Baryłka mogą jej przeszkodzić. Nie mogło też zabraknąć największych idiotów w historii komiksu, jakimi są oczywiście Tajniak i Jawniak – Hergè poniewiera ich bezlitośnie, bawiąc tym czytelnika do łez. Biedny Miluś plącze się już tylko pod nogami i nawet Tintin oddaje pola – wiadomo, że Baryłce. Kapitan Baryłka doprowadzany jest do szału praktycznie nieustannie – nie może napić się alkoholu, wkurza go niedosłyszący Lakmus, nieustanne telefony do Księżymłyna w sprawie „jatki Walerego Wątróbki” (nie pytajcie), głupawi i pechowi policjanci a nade wszystko nowa postać w świecie Tintina, obdarzona gigantycznym komediowym potencjałem – agent ubezpieczeniowy Serafin Lampion. No, ten potrafi doprowadzić Baryłkę do szewskiej pasji!
„Afera Lakmusa” jest komiksem wprost idealnym, genialnie poprowadzonym fabularnie, przezabawnym, dynamicznym, ale jednocześnie mocno akcentującym pewien nowy problem ogólnoświatowy – zimną wojnę. I jak to wszystko jest przepięknie narysowane – dzięki istnieniu „Studia Hergè”, autor miał tak dużo czasu na rysowanie, że wręcz jeździł do miejsc, gdzie miała toczyć się akcja (Szwajcaria) i rysował scenografie tak szczegółowo i realistycznie, jak tylko się dało. Dodatkowo panowie graficy ze „Studia Hergè” szkicowali te same sceny po kilka razy, aby finalnie do tuszowania szła tylko najlepsza praca – i to widać.
Zamykający dzisiejszy tom „Koks w ładowni” jest równie genialny jak „Afera Lakmusa” – wydany w 1958 roku był reakcją Hergè’a na wstrząsającą lekturę pewnego artykułu o handlu niewolnikami na Bliskim Wschodzie. Znany z poprzednich odcinków Emir Andruth wysyła do Księżymłyna swego niesfornego syna pod opiekę Baryłki i Tintina. W kraju emira może dojść lada chwila do zamachu stanu – rebelianci, sterowani potajemnie przez kompanię Arabair chcą obalić swego władcę, aby dzięki temu umożliwić złym, wysoko postawionym ludziom na handel żywym towarem. Baryłka i Tintin oczywiście udają się w sam środek awantury – bardziej żeby pozbyć się emirowego synalka aniżeli faktycznie zapobiec wojnie domowej (Baryłka ma już dość przygód i chce w końcu zająć się piciem whisky na pełen etat). Szalone to są przygody – znawcy „Tintina” określają „Koks w ładowni” szczytowym osiągnięciem w dziedzinie pościgów, ucieczek i gwałtownych zmian scenerii fabularnych.
I rzeczywiście tak jest – mamy do czynienia z niesamowicie dynamiczną, „pościgową”, przygodową fabułą, jedną z najlepszych w serii. Odcinek zamykający piąty tom „Przygód Tintina” ma jeszcze jedną cechę – pojawia się wiele postaci z poprzednich albumów i wygląda na to, że zaplątani są w jedną, wielką intrygę całkiem przypadkowo (albo i nie) angażującą również Tintina. Hergè oczywiście przeszarżował – prawdopodobieństwo takiej sytuacji jest bliskie zeru, ale gdzie miałoby ono wystąpić, jeśli nie w „Przygodach Tintina”? Hergè spudłował jeszcze w jednej sprawie. Wpadł na pomysł, że ociepli trochę swój wizerunek i zaprzeczy, że jest rasistą (o co go niesłusznie oczywiście oskarżano po kontrowersyjnym, ale wyrosłym na specyficznym gruncie, „Tintinie w Kongo” – patrz tom pierwszy). Tintin i Baryłka ruszają na pomoc czarnoskórym muzułmanom wiezionym na targ niewolników gdzieś w Arabii Saudyjskiej. Ale i tak zwrócono mu uwagę, że jego Afrykanie mówią tylko „pidżynem”, czyli uproszczonym stylem „Kali jeść, Kali pić”. Poza tym są tak głupi, że nie pojmują najprostszego logicznego przekazu – jak tego, który płynął nieustannie z ust skrajnie poirytowanego Baryłki, bądź co bądź bardzo protekcjonalnie zwracającego się do tytułowego „Koksu w ładowni”. No nie udało się, panie Hergè, za subtelny to pan nie był.
Jesteśmy już na końcowym etapie „Przygód Tintina”. Przed nami ostatnie, trochę dziwne i dość oryginalne opowieści. W grudniu tom szósty i ostatni – zaczniemy od wyprawy do Tybetu.
Tytuł: Przygody Tintina. Tom 5
Scenariusz: Hergè
Rysunki: Hergè
Tłumaczenie: Marek Puszczewicz
Tytuł oryginału: Les Aventures de Tintin: Tome 16-19
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Casterman
Data wydania: sierpień 2024
Liczba stron: 260
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 285
Wydanie: I
ISBN: 9788328170254
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz