Śmierć Supermana
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Dokładnie dwadzieścia osiem lat temu, w styczniu 1993 roku, doszło do bezprecedensowego wydarzenia w amerykańskim świecie komiksowym. Ikona gatunku, najsłynniejszy superbohater w dziejach, umarł w ramionach swojej ukochanej. Polscy fani komiksu byli świadkami tych niezwykłych wypadków w sierpniu 1995 roku – dobrze pamiętamy czarną okładkę z logo Supermana ociekającym krwią. Zapraszam na tragedię w trzech aktach – śmierć, pogrzeb i powrót do życia.
Mamy rok 1991. Marvel miażdży konkurencję, każdego miesiąca komiksy tego wydawnictwa okupują top 10 sprzedaży – mniej więcej czterdzieści procent amerykańskiego rynku komiksowego należy do Stana Lee i spółki. Jim Lee rozbija bank w październiku – pierwszy numer „X-Men” osiąga niebotyczny poziom ośmiu milionów sprzedanych egzemplarzy. Detective Comics słabo przędzie – zajmuje dwadzieścia procent rynku (a sytuacja będzie jeszcze gorsza rok później, kiedy to wspominany już Jim Lee i siedmiu innych buntowników założą razem „Image Comics”). Najpopularniejszym bohaterem DC był oczywiście Batman, który cały czas płynął na fali „Powrotu mrocznego rycerza” Franka Millera – żadne starania zespołu kreatywnego, odpowiedzialnego za postać Supermana, nie mogło zmienić tej sytuacji (po latach żartowano nawet, że Superman musiał umrzeć między innymi z winy Franka Millera).
U progu 1991 roku Superman posiadał trzy miesięczne serie. Najstarszą, legendarną „Action Comics”, nieco młodszą „The Adventures of Superman” i najpopularniejszą, zawiadywaną przez słynnego Dana Jurgensa, nazwaną po prostu „Superman”. Włodarze DC dorzucili w lipcu 1991 roku jeszcze jedną – „Superman: The Man of Steel”, do której scenariusze pisała Louise Simonson, jedyna kobieta w zespole, a za rysunki odpowiadał największy oryginał ekipy, czyli Jon Bogdanove. Wspomniani twórcy, plus Jerry Ordway i Mike Carlin zbierali się co roku na wielodniową burzę mózgów, której celem było ustalenie najważniejszych wydarzeń w życiu Supermana na najbliższe dwanaście miesięcy. Jednym z pomysłów na ożywienie sprzedaży wszystkich czterech tytułów, był ciąg zdarzeń prowadzących do ślubu Clarka Kenta i Lois Lane, który miał nastąpić na początku 1993 roku, w pięćsetnym numerze „The Adventures of Superman”. W końcu wszyscy właśnie na to czekali od 1987 roku – to wtedy Lois poznała prawdziwą tożsamość Clarka (dokładnie tak, w przeciwieństwie do Batmana to superbohaterska wersja naszego bohatera jest tą naturalną, a rola Clarka Kenta to przebranie), a Marvel zbijał kokosy na ślubie Petera Parkera i Mary Jane.
Nic z tego nie wyszło, przynajmniej nie wtedy. Detective Comics zawarło bowiem umowę z telewizyjnym potentatem „Warner Bros.” który rozpoczął prace nad serialem „Lois & Clark: The New Adventures of Superman”. Ustalono, że wydarzenia w komiksach i serialu będą w miarę spójne, a scenarzyści telewizyjni od razu zapowiadali, że punktem kulminacyjnym serialu będzie właśnie ślub – w końcu to Clark Kent był tu głównym bohaterem, nie Kryptończyk. DC postanowiło wrócić do tematu za kilka lat, kiedy to razem z Warner Bros. nakręcą sobie wzajemnie wyniki sprzedażowe i oglądalność. Co ciekawe, wszystko wyszło idealnie – serialowi Lois i Clark biorą ślub w październiku 1996, a komiksowi dwa miesiące później w specjalnym wydaniu „Superman: The Wedding Album”.
Zespół kreatywny „Supermana” musiał zmazać całą tablicę i wyrzucić wszystkie fiszki do kosza. Jerry Ordway zwykł kończyć posiedzenia żartobliwym: „Ech, zabijmy go w końcu…” – tym razem wszyscy wzięli to na poważnie. Tylko jak to zrobić, żeby to miało sens i było wiarygodne? Kto w ogóle miałby szansę zabić Supermana? Jedynym, który przychodził do głowy był Darkseid, władca Apokolips – tylko, że pociągało to za sobą kolejne dylematy. Darkseid też musiałby wtedy umrzeć, bo inaczej zniszczyłby Ziemię – a szkoda byłoby poświęcić tak legendarną postać. Dan Jurgens wymyślił wtedy zupełnie nową istotę, jakże inną od dotychczasowych przeciwników Supermana. To nie miał być kolejny „mastermind” w stylu Lexa Luthora, Mr. Mxyzptlka czy Brainiaca, czyli superinteligentny złoczyńca. Stwórzmy antytezę Supermana, uosobienie zła i chaosu, kogoś z kim nie da się walczyć rozumem i podstępem, kogoś, kto będzie wyzwaniem wyłącznie fizycznym. Stwórzmy potwora, o którym nie wiemy nic ponadto, że jest czystym złem, wściekłością oraz siłą natury i którego celem jest zabicie każdej napotkanej żywej istoty. Superman będzie musiał porzucić wszystkie swoje zasady i dotychczasowe przyzwyczajenia – musi zabić, lub zostać zabitym.
Pomysł dojrzewał przez resztę roku i na kolejnej burzy mózgów – już w 1992 roku – dopięto wszystko na ostatni guzik. Wszystkie listopadowe numery czterech serii „Supermana” kończą się charakterystyczną planszą – potężna pięść, z dziwnymi kolczystymi wyrostkami, przebija się przez jakieś dziwne metalowe drzwi. Potwór wydostaje się na wolność. W grudniu 1992 roku, w osiemnastym numerze „Superman. The Man of Steel”, poznajemy olbrzymią postać w zielonym kombinezonie, która rozpoczyna swój, znaczony krwią i pożogą, pochód na Metropolis. Nikt nie wie kim/czym jest – widać tylko, że napędza ją niczym nie uzasadniona, irracjonalna nienawiść do wszystkiego. Jedna wielka maszyna do zabijania, kierująca się nie inteligencją, lecz bliżej nieznanym wewnętrznym imperatywem. Jako pierwsza do walki staje Amerykańska Liga Sprawiedliwości, ale bez jej flagowych postaci. Batman, Wonder Woman, Flash, Aquaman, Hal Jordan – każdy teoretycznie zmagał się z zagrożeniem uniemożliwiającym przybycie z odsieczą do Metropolis, ale tak naprawdę chodziło o to, aby wszystkie spojrzenia skierowane były wyłącznie na Supermana. Liga Sprawiedliwości zostaje rozbita w pył w sześćdziesiątym dziewiątym odcinku własnej serii komiksowej – jeden z jej członków, Booster Gold, mimowolnie nadaje imię niepowstrzymanemu stworowi. Gdy próbuje opisać przybyłemu właśnie Supermanowi co się dzieje, nazywa monstrum „dniem zagłady”.
Doomsday spuszcza pierwsze lanie Człowiekowi ze Stali i dociera do Metropolis. Tam, w świetle reflektorów, odbywa się jeden z najsłynniejszych pojedynków w historii Detective Comics, transmitowany cały czas na żywo przez wszystkie telewizje Ameryki. Od uderzeń pięści pękają szyby w całym mieście i tworzą się kratery na ulicach – stróż Metropolis jeszcze nigdy tak nie walczył, jeszcze nigdy nie był tak bezradny, jeszcze nigdy nie mierzył się z taką potęgą. Kolejne odcinki odliczają czas do finału ilością kadrów – „The Adventures of Superman #497” ma cztery kadry na stronie, „Action Comics #684” trzy, „Superman: The Man of Steel #19” dwa, a jubileuszowy „Superman #75” przedstawia ostatnie chwile Kryptończyka na całostronicowych kadrach, które na samym końcu przechodzą na wielkie kadry rozłożone na dwie strony. „Oto dzień, w którym umarł Superman” – nasz bohater wyzionął ducha w środę o 18:23. Doomsday umiera razem z nim. Siedemdziesiąty piąty numer „Supermana” okazał się najlepiej sprzedającym się komiksem 1992 roku w Stanach Zjednoczonych i w całej historii Człowieka ze Stali. Cały pierwotny, ponad milionowy nakład, rozszedł się w ciągu jednej nocy – sklepy komiksowe w USA przeżyły wtedy zmasowany szturm czytelników.
Superman umarł, ale życie toczy się dalej. Kolejne osiem zeszytów wszystkich czterech serii (były to czasy, w których nowy komiks z „Supermanem” pojawiał się w sklepach praktycznie co tydzień), pod wspólnym tytułem „The Funeral for a Friend”, opisują wydarzenia mające miejsce bezpośrednio po walce – kurz powoli opada, a oniemieli i zdruzgotani mieszkańcy miasta próbują zrozumieć, co się właśnie stało. „Jak wyglądał będzie świat bez Supermana?” – zastanawiają się wszyscy. „Jak wyglądał będzie świat bez Clarka?” – zastanawia się zrozpaczona Lois Lane, która przeżywa najgorsze chwile w życiu. Superbohaterski świat DC organizuje swej legendarnej postaci wielki pogrzeb, na który stawiają się wszyscy najważniejsi herosi uniwersum. Ciało Supermana spoczywa w podziemnym grobowcu w Centennial Park, powstaje wielki pomnik upamiętniający postać Kryptończyka, a świat próbuje radzić sobie z nową sytuacją.
Fabuła „Pogrzebu dla przyjaciela” obraca się wokół czterech najważniejszych wątków. Metropolis było wtedy miejscem, którym nieformalnie trząsł Lex Luthor II (oficjalnie syn „starego” Lexa, a tak naprawdę jego klon z jego świadomością przeniesioną do nowego ciała z bujną fryzurą i zarostem). Luthor nie ma już przeciwnika, nikt nie stoi na jego drodze do władzy absolutnej. Z jednej strony to świetna wiadomość, ale z drugiej niedosyt, bo przecież to z jego ręki miał zginąć Superman. U boku Luthora stoi Supergirl, a właściwie jej nowa „pokryzysowa” wersja – zmiennokształtna istota z innego wymiaru, która przyjęła postać superdziewczyny. Drugi wątek dotyczy „Projektu Cadmus”, tajnej organizacji rządowej, która wykrada ciało Supermana z grobowca w celu pozyskania jego DNA i wyhodowania superklona. Zatem równolegle z osobistymi, pełnymi żalu i smutku historiami otrzymujemy lekko przeszarżowaną fabularnie opowieść o zamieszaniu wokół martwego superciała.
A przecież to te obyczajowe, podsumowujące kondycję Lois Lane i państwa Kentów ze Smallville, wątki są tu najlepsze. Tak, Superman umarł, ale umarł również Clark Kent. Oficjalna wersja mówi, że zaginął – tym trudniejsze jest zadanie jego przybranych rodziców, którzy wiedzą, że go już nigdy nie zobaczą i nie mają się nawet jak pożegnać. W bardzo smutnej i emocjonalnej scenie zakopują osobiste rzeczy Clarka w ziemi – na polu, na którym wylądowała jego kapsuła. „Pogrzeb dla przyjaciela” kończy się kolejną tragedią – przybrany ojciec Supermana, Jonathan Kent ma atak serca i ląduje w szpitalu. Siedemdziesiąty siódmy numer „Supermana” z marca 1993 roku, kończy się płaską linią elektroencefalografu i krzykiem Marthy Kent: „Nie zostawiaj mnie samej!”. Kurtyna.
Czytelnicy nie doczekali się pięćsetnego numeru „The Adventures of Superman”, czyli serii, która tradycyjnie wychodziła w tym samym miesiącu co „Superman”, tylko tydzień później. Komiksy z Supermanem przestały się ukazywać – minął marzec, kwiecień i maj a czytelnicza konsternacja i obawy rosły. Dan Jurgens przyznał po latach, że chcieli sprowadzić Supermana z powrotem, ale zupełnie nie wiedzieli, jak to zrobić. Każdy miał inną wizję, każdy chciał zrobić to po swojemu – wtedy nie myślano nawet o powrocie Kryptończyka w postaci sprzed pojedynku z Doomsdayem. Ustalono, że skoro są cztery pomysły i istnieją cztery serie, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby wdrożyć je wszystkie naraz. Zaraz na początku czerwca 1992 wychodzi oczekiwany, jubileuszowy numer „The Adventures of Superman”, w którym Jonathan Kent podróżuje przez zaświaty w poszukiwaniu Clarka. Gdy budzi się w szpitalu z okrzykiem „Sprowadziłem go!”, wszyscy traktują to z przymrużeniem oka. Komiks ten kończy się jednak w zaskakujący sposób – telewizja nadaje relacje o dziwnych postaciach ubranych podobnie jak „Superman”, które walczą ze złem w rożnych miejscach kraju. Ostatnie strony wprowadzają cztery nowe postacie, które już za chwilę zagoszczą w czterech seriach wydawniczych. Rozpoczyna się wydarzenie znane jako „The Reign of the Supermen”.
Czerwcowe numery komiksów o Supermanie znowu osiągnęły niesamowite wyniki sprzedażowe. Pierwszy po trzymiesięcznej przerwie był dwudziesty drugi numer „Superman: The Man of Steel”. Louise Simonson i Jon Bogdanove zaprezentowali bohatera, który postanowił samodzielnie wypełnić lukę po Supermanie. Oto John Henry Irons, czarnoskóry mieszkaniec podłej dzielnicy Metropolis, technologiczny geniusz, były projektant broni dla wojska. Niczym marvelowski Iron Man, konstruuje dla siebie superwytrzymałą zbroję z logo „S” na klacie i wielki metalowy młot, przyjmuje przydomek „Steel” i walczy z gangiem „Rekinów” terroryzującym jego dzielnicę. To taki trochę Luke Cage, którego siła pochodzi tylko z technologii – jedyny, jak się potem okazuje, następca Supermana, który „ma jego duszę”.
„Superman” numer 78, gdzie zarówno za scenariusz i rysunki odpowiadał Dan Jurgens, wprowadza do gry Cyborga, wizualnie wzorowanego na człowieku-maszynie z „Terminatora 2”. Ciało ma DNA Supermana, a części mechaniczne to kryptońska technologia. Cyborg wkradł się nawet w łaski Białego Domu i miał możliwość bezpośrednich rozmów z samym Billem Clintonem – tym bardziej szokująca była prawda o jego prawdziwej naturze, która wyszła później na jaw. Karl Kesel i Tom Grummet (komiksiarze spoza zespołu kreatywnego) zabrali się za „The Adventures of Superman” po numerze pięćsetnym – z laboratorium „Cadmus” ucieka nastoletni klon Supermana i Luthora (!), na którego wszyscy wołają „Superboy!” (czego on bardzo nie lubi). Wesoły, gadatliwy, krnąbrny, arogancki, przesadnie pewny siebie i lekkomyślny. Taki trochę chłopak „ery MTV”, odnaleziony szósty członek „New Kids on the Block”. No i mamy wreszcie „Action Comics” numer 687 – pisze Roger Stern, rysuje Jackson Guice. Z samotni na Antarktydzie przybywa „Ostatni syn Kryptona” – istota podająca się za Supermana, ale oderwana całkowicie od wszystkich jego ziemskich cech charakteru – „Kenta już nie ma, pani Lane. Pozostał Superman”. Czwarty z Supermanów jest bezlitosnym krzyżowcem, faszystowskim nadczłowiekiem, przypominającym trochę „Miraclemana” Alana Moore’a i widzącym wszystko na czarno i biało. Absolutnie racjonalny i wyrachowany zabija za wszelkie przestępstwa (twórcy nazwali go „Supermanem ze Starego Testamentu”) – czy taki byłby Kal-El, gdyby nie przybył na Ziemię?
„Rządy Supermanów” eksponują początkowo każdą postać z osobna, aż do momentu, gdy zaczynają wzajemnie odwiedzać się w „nie swoich” seriach komiksowych. W Metropolis toczy się wielka medialna bitwa o prawa do relacjonowania walki nowych Ludzi ze Stali z przestępczością, Lex Luthor II chce za wszelką cenę skaptować choćby jednego z nich do swoich celów a miano „Supermana” staje się towarem. Wszyscy wiedzą, że dwóch nowych nadludzi w Metropolis, nie jest zmartwychwstałym Supermanem, ale co do pozostałych dwóch nie ma pewności. Trzeci akt dramatu o śmierci Supermana wchodzi w decydującą fazę wraz z pojawieniem się tajemniczego, bojowego statku kosmicznego na orbicie okołoziemskiej.
Oto nadciąga Mongul, którego znamy z „Supermana” 6/1991 w edycji „TM-Semic”. Coast City, miasto Hala Jordana, najbardziej znanej ziemskiej Zielonej Latarni, zostaje zrównane z ziemią – siedem milionów mieszkańców wyparowuje w jednej chwili. W utworzonym kraterze powstaje Engine City, miasto ze stali – pierwsze z wielu, które mają zastąpić największe ziemskie metropolie. Mongul i jego armia służą Cyborgowi – jeden z czterech Supermanów okazuje się być tym zapomnianym już lekko epizodem z przeszłości Supermana, który teraz powraca żądny zemsty na Człowieku ze Stali. Ale Superman nie żyje – więc jedyne co pozostaje to zniesławić jego imię. Engine City staje się miejscem ostatniej bitwy pomiędzy Cyborgiem i siłami Mongula a trójką pozostałych Supermanów, którym pomaga… no właśnie – odrodzony, ubrany na czarno, długowłosy, jeszcze osłabiony, ale zdeterminowany Superman/Kal-El/Clark Kent.
Wytłumaczenie zmartwychwstania Supermana było klarowne i logiczne, a sam fakt ponownego pojawienia się strażnika Metropolis z dawna wyczekiwany. Nikt o zdrowych zmysłach nie podejrzewał przecież, że nigdy już nie będzie Supermana. Każdy z czterech następców dostał dokładnie to na co zasłużył – Cyborg rozleciał się na kawałeczki, Superboy i Steel dostali po czasie swoje własne serie komiksowe, a Ostatni Syn Kryptona został zrehabilitowany. Wrócił także Clark Kent, wykopany spod gruzów Metropolis – naciągane to było trochę, no ale cóż, „show must go on”.
Co było dalej? „Czarny”, długowłosy Superman ubrał się w stary kostium i sytuacja wróciła do stanu sprzed ataku Doomsdaya. Cały projekt związany ze śmiercią i zmartwychwstaniem Supermana przyniósł krótkofalowe efekty w postaci gigantycznych wyników finansowych końcówki 1992 i całego 1993 roku. W 1994 roku znowu było gorzej, choć już nie tak bardzo jak dwa lata wcześniej. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze dowiedzieliśmy się, że Doomsday nadal żyje i poznaliśmy jego genezę. Dan Jurgens wytłumaczył wszystko dokładnie w trzyczęściowej miniserii „Superman/Doomsday: Hunter/Prey”, w którym Doomsday pokonał samego Darkseida i zdemolował jego Apokolips. Po drugie, tragedie spotkały też innych bohaterów DC.Eventy, takie jak omawiana dziś „Śmierć Supermana”, okazały się maszynkami do robienia pieniędzy. Już w lipcu 1993 roku, w 497 numerze „Batmana”, niejaki Bane łamie kręgosłup człowieka-nietoperza, a na samym początku 1994 roku zaczyna się „Emerald Twilight”, podczas którego potężna istota, zwana Parallaxem, przejmuje kontrolę nad Halem Jordanem. Marvel też nie próżnował – „The Clone Saga” określana jest jako jedna z najbardziej kontrowersyjnych w historii „Spider-Mana”, a w świecie mutantów doszło do „Ery Apocalypse’a”. Tu anihilacji uległa cała rzeczywistość – komiksy „X-Men” miały też trzymiesięczną „dziurę wydawniczą” dokładnie dwa lata po omawianych dziś wydarzeniach (choć tutaj w ich miejsce weszły komiksy z „alternatywnej rzeczywistości”).
Komiksy o śmierci i powrocie Supermana na pewno nie są najlepszymi opowieściami o superbohaterach jakie napisano. Były jednak precedensem, czymś nowym i zaskakującym – zdecydowanie jednymi z najważniejszych w historii Człowieka za Stali.
Tytuł: „Superman” wydawnictwa TM-Semic. Numery od 5/1995 do 9/1996.
Scenariusz: Louise Simonson, Dan Jurgens, JerryOrdway, Karl Kesel, Roger Stern
Rysunki: Jon Bogdanove, Dan Jurgens, Tom Grummett, JacksonGuice
Tytuły oryginalne: „Superman: The Man of Steel #18-26”; „Superman #74-82”; „The Adventures of Superman #497-505”; „Action Comics #684-691”; „JLA #69”
Wydawnictwo: TM-Semic
Wydawca oryginału: MarvelComics
Data wydania:grudzień 1992 – październik 1993 (USA); maj 1995 – wrzesień 1996 (Polska)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz