Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Na początku października wydawnictwo Egmont znowu zaproponowało swoim czytelnikom powrót do lat dziewięćdziesiątych. Ukazało się zbiorcze wydanie większości odcinków oryginalnego „The Uncanny X-Men” z okresu, gdy za rysunki odpowiadał Jim Lee. Fani „TM-Semic” dobrze znają tego pana – było to jedno z najbardziej rozpoznawalnych nazwisk okresu ówczesnej zeszytowej superbohaterszczyzny w Polsce.
Tempo wydawania serii „The Uncanny X-Men” w roku 1989 było oszałamiające. Trafiały się takie miesiące, w których wychodziły aż trzy odcinki. Nic dziwnego, że główny rysownik serii, Marc Silvestri, po prostu nie wyrabiał. We wrześniu wspomnianego roku do ekipy dołączył młody, żądny sukcesów twórca – Jim Lee. Było to dla niego spełnienie marzeń – wszak mutanci byli od zawsze jego ulubionymi bohaterami komiksów Marvela. Takimi trochę nierozumianymi outsiderami tego uniwersum, z którymi Lee – przybysz z Korei Południowej – nieco się utożsamiał.
Wydawnictwo „TM-Semic” wydało swego czasu pięć komiksów z okresu prac Jima Lee w serii „The Uncanny X-Men” – wyszły one w Polsce między kwietniem a sierpniem 1994 roku. Bazowały na ośmiu z piętnastu oryginalnych odcinków z rysunkami Jima Lee (a dokładnie na ośmiu ostatnich). Zbiór „X-Men Visionaries: Jim Lee”, który niedawno wydał Egmont, również nie zawiera wszystkich – jest ich tylko jedenaście. Cztery brakujące są tak mocno powiązane z innymi tytułami (jak chociażby crossover „X-Tinction Agenda” przewijający się jeszcze przez serie „X-Factor” i „The New Mutants”), że, czytane w oderwaniu od reszty, byłyby zupełnie niezrozumiałe.
"The Uncanny X-Men", numer 248, wrzesień 1989
Ale owe piętnaście odcinków, wydane w USA na przestrzeni dwóch lat – od września 1989 do czerwca 1991 – to nie jest również w pełni autonomiczna i samodzielna fabularnie całość. Jim Lee wpadł do serii, narobił wielkiego szumu i wypadł – zarówno przed nim jak i po nim przygody marvelowskich mutantów musiały stanowić pewną ciągłość zdarzeń, postaci i dodatkowo współistnieć z innymi seriami uniwersum. Zatem osoby nie orientujące się w zbytnio w świecie Marvela muszą zostać ostrzeżone – przystępując do czytania tego wydania zostaniecie wrzuceni w sam środek wydarzeń. Spotkacie dziesiątki postaci pozostających z sobą w wielu skomplikowanych stosunkach i obarczonych wielce złożoną przeszłością. Chris Claremont, scenarzysta wszystkich odcinków zbioru i wieloletni twórca serii, nie bawi się we wprowadzenia i infodumpy – na tego typu rozwiązania nigdy nie było czasu ani potrzeby. Zatem „X-Men” Jima Lee przeznaczony jest raczej do świadomego czytelnika – kogoś, kto dokładnie wie, z czym ma do czynienia.
"The Uncanny X-Men", numer 268, wrzesień 1990
Z wymienionych powyżej powodów długie rozwodzenie się nad fabułą nie ma większego sensu. Wspomnieć należy jedynie, że po wydarzeniach sprzed debiutu Jima Lee X-Men są w całkowitej rozsypce. Część z nich ukrywa się na australijskich pustkowiach walcząc z dziwacznymi przeciwnikami (takich jak „The Nanny” lub „The Orphan-Maker”), inny odłam broni Wyspy Muir przed zakusami Shadow Kinga (pojawia się nawet sam Adam Haller, czyli słynny „Legion” – to uwaga dla tych, którzy oglądali ostatnio niesamowity serial oparty na komiksie wspomnianego już Chrisa Claremonta i Billa Sienkiewicza), niezniszczalny Wolverine, Jubilee i Psylocke zostają wplątani w „Akty Zemsty” (kolejny marvelowski crossover, który wspominaliśmy ostatnio w „Pajęczych latach Todda McFarlane’a” – to tutaj Super-Spider-Man wyrzucił Szarego Hulka na orbitę okołoziemską), gdzie mierzą się z potężnym Mandarynem i pozostającym na jego usługach Klanem Dłoni. Będziemy świadkami ataku Reaversów, czyli cyborgów-terrorystów; walki Magneto, Rogue i organizacji S.H.I.E.L.D. na terenach „Savage Land”, czyli „zaginionego świata” ukrytego gdzieś na Antarktydzie; oraz trafimy na pokład gigantycznego krążownika Imperium Sh’iar, gdzie weźmiemy udział w spektakularnej bitwie.
Odcinki zamieszczone w zbiorze nie stanowią ciągłości – wybrano tylko te, które na przestrzeni dwóch lat zilustrował Jim Lee. Autor przedmowy, Kamil Śmiałkowski, opowiada o tym, co się działo pomiędzy – choć i tak nie ułatwia to zadania niedoświadczonemu czytelnikowi. Ilość miejsc, postaci, imion, nazw, nawiązań do przeszłości i nieznanych terminów przytłacza. „The Uncanny X-Men” z tego okresu to chyba najbardziej modelowy przykład komiksu superbohaterskiego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Czuć było już nadchodzące zmiany, ale nikt ich jeszcze nie nazywał „Mroczną Erą”. Mamy tu ciągłe walki, potyczki, gonitwy, alternatywne sfery egzystencji, plany astralne, światy wewnątrz umysłów, ataki psychiczne, zacieranie granicy między rzeczywistością a ułudą, kradzieże supermocy i osobowości, międzywymiarowe portale, teleportacje, lasery, promienie i eksplozje – a wszystko to podane w oszałamiającym tempie. Wszystkie postacie są jak wykute z kamienia, zaklęte w ekwilibrystycznych pozach, ekstremalnie seksowne, skąpo ubrane, kipiące erotyzmem – często w przeszarżowany i nienaturalny sposób. Wszystkie pojedynki i bitwy, ubarwione są też obowiązkowymi szermierkami słownymi – bohaterowie, nawet w największych opałach, mają głowę pełną zabawnych i niezmiennie celnych ripost. Wszystko to przedstawione w charakterystycznym, hiperrealistycznym stylu Jima Lee – tej nadekspresyjności i zamiłowania do szczegółu nie sposób pomylić z niczym innym.
"The Uncanny X-Men", numer 274, marzec 1991
Spotkałem się kiedyś z opinią, że „świat X-Men ery Chrisa Claremonta był jednym, wielkim chaosem, ale był to najbardziej zorganizowany chaos, jaki można było sobie wyobrazić”. Jim Lee był elementem tej pozornie nieuporządkowanej struktury, która po czasie i z pewnego dystansu zaczyna przypominać całkiem nieźle przemyślany i kontrolowany proces. Coś, co można nazwać „superbohaterską operą mydlaną”, która po odejściu Lee musiała trwać dalej. Pojawili się nowi twórcy – Whilce Portacio, Andy Kubert czy Paul Smith. Rozpoczęła się (zaprezentowana dwadzieścia lat temu przez TM-Semic) „Muir Island Saga” z Shadow Kingiem jako największym wrogiem i pojawił się jeden z najciekawszych mutantów w historii Marvela – Bishop. Ale Jim Lee był już gdzie indziej.
"The Uncanny X-Men", numer 276, maj 1991
Jednym z marvelowskich przyjaciół Jima był nikt inny jak sam Todd McFarlane – ciekawe jest to, jak wiele punktów stycznych mają ich kariery. McFarlane wszedł z impetem ze swoimi rysunkami do „The Amazing Spider-Man” i wywindował popularność serii – Lee zrobił to samo dla „The Uncanny X-Men” dokładnie półtora roku później. Obaj następnie wystartowali w ponad rocznym odstępie z własnymi, w pełni autorskimi seriami, nazwanymi po prostu „Spider-Man” i „X-Men”. Napisali i narysowali w nich po kilkanaście odcinków i odeszli, aby razem z innymi pięcioma buntownikami powołać do życia „Image” – nowe wydawnictwo, które obecnie jest trzecią siłą komiksową w Stanach Zjednoczonych. Czy mutanci Jima Lee przeszli próbę czasu? Oceńcie sami.
Tytuł: X-Men. Jim Lee
Scenariusz: Chris Claremont, Ann Nocenti
Rysunki: Jim Lee
Tłumaczenie: Magda Jaszczurowska
Tytuł oryginału: X-Men. Visionaries. Jim Lee
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: październik 2019
Liczba stron: 312
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328141841
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz