niedziela, 15 listopada 2020

Omega Men

Szarość kosmosu

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Tom King to obecnie jedno z „najgorętszych” nazwisk w komiksowym, superbohaterskim świecie. Polscy czytelnicy czytali jego genialnego „Visiona”, niesamowitego „Mistera Miracle’a”, run „Batmana” w ramach „DC Odrodzenie” czy wreszcie trochę nieudany i przeszarżowany „Kryzys bohaterów”. Teraz pora na dzieło nieco wcześniejsze niż wszystkie wymienione – nie dorównujące może najlepszym dokonaniom, ale i tak jedno z lepszych, jakie przyniósł nam przebogaty październik w Egmoncie. Nadchodzą „Omega Men”.

Tytułowa grupa, złożona z kosmicznych renegatów i buntowników, została wymyślona przez słynnego Marva Wolfmana w czerwcu 1981 roku. Wtedy to, w sto czterdziestym pierwszym numerze „Green Lantern”, pojawiło się ośmiu uciekinierów z systemu Wega, za którymi rządząca tam twardą ręką Cytadela wydała listy gończe. Omega Men, po kilku epizodycznych występach w innych komiksach Detective Comics, dorobili się w końcu własnej serii komiksowej, która wystartowała w kwietniu 1983 roku i przetrwała kolejne trzy lata. Zakończył ją dopiero „Kryzys na nieskończonych Ziemiach”… Wolfmana. Walka z Cytadelą, faszystowskim, międzyplanetarnym imperium, które opanowało niemal cały układ Wegi, była głównym zadaniem Omega Men. W skład drużyny wchodzili reprezentanci różnych uciśnionych gatunków układu – łączyło ich pragnienie obalenia tyranii i przywrócenia wolności wszystkim narodom Wegi. Kryzys, który „zaorał” całe uniwersum nie oszczędził też „Omega Men” – powrócili dopiero w 2007 roku, w króciutkiej, niemal niezauważonej, sześcioodcinkowej serii.


Wskrzeszanie zapomnianych i odsuniętych na bocznicę bohaterów już nie raz okazywało się wielce intratnym przedsięwzięciem. Warunek – musi się wziąć za to ktoś naprawdę dobry, jakiś Gaiman, czy ktoś taki. W 2015 roku wydawnictwo Detective Comics zaproponowało niejakiemu Tomowi Kingowi reanimację „Omega Men” – powinno być nowocześnie, dojrzale i atrakcyjnie. Autor przygotował historię zamkniętą w dwunastu odcinkach, choć nie zarzekał się, że to wszystko – wszystko zależeć miało od tego, jaką popularność ona zdobędzie. King miał wówczas sporo swobody twórczej – kilkuletnia inicjatywa wydawnicza, znana jako „The New 52”, dobiegała końca, a uniwersum DC zostało szykowało się do kolejnego „restartu”. Niebawem miało zacząć się „Odrodzenie” – dobry moment, aby opowiedzieć historię spiskowców z Wegi na nowo. Serię wydano pod szyldem „DC You”, kolejnego eventu mającego na celu umilić oczekiwanie na nadchodzący, kolejny „kryzys” (istne marketingowe wariactwo – ale podnoszące wyniki sprzedaży, więc konieczne).

Punkt wyjścia fabuły nowej wersji „Omega Men” jest w zasadzie taki sam jak przed laty. Imperium Cytadeli jest jednak nieco mniejsze – w jego skład wchodzi tylko sześć planet z układu Wegi. Jest ono tak naprawdę czymś w rodzaju wielkiej, kosmicznej korporacji, zajmującej się wydobywaniem „stellarium”, czyli drogocennego pierwiastka, którego pożądają wszystkie rozwinięte cywilizacje galaktyki. Cytadela prowadzi eksploatację podbitych światów na niewyobrażalną skalę i rządzi z pozycji siły – na zależnych od niej planetach nie ma wolności, jest za to ład i porządek. Buty Cytadeli na karkach lokalnych rządów są jego gwarantem. I wtedy pojawiają się buntownicy – sześciooosbowa ekipa renegatów, złożona z reprezentantów zniewolonych planet. Asymetryczna wojna, którą prowadzą ci bezwzględni terroryści jest solą w oku Namiestnika Cytadeli. Zawiera on układ z Kyle’em Raynerem, człowiekiem z Ziemi, znanym jako Biała Latarnia. Zadaniem Raynera są rozmowy pokojowe z Omega Men – niestety już na samym początku zostaje przez nich schwytany. Komiks rozpoczyna się sceną przygotowań do egzekucji Raynera i transmisji tego wydarzenia na wizji. Pojmanie Białej Latarni jest pierwszym z etapów planu renegatów, który ma doprowadzić do upadku znienawidzonego reżimu.


Tom King miał za zadanie wziąć elementy pierwszej serii „Omega Men” i zmodyfikować je tak, aby nabrały dojrzałości, a przede wszystkim moralnej niejednoznaczności. Sam autor mówił, że w trakcie pisania scenariusza stracił już orientację, która ze stron konfliktu jest „dobra” a która „zła”. Niby członkowie Omega Men są tu tymi gośćmi, którym powinniśmy kibicować, ale przecież to bezwzględni dranie, zdolni do najgorszych okropności. Absolutnie przekonani do słuszności swojej sprawy nie cofną się przed niczym. Są takimi odpowiednikami marvelowskich „Strażników galaktyki”, ale zupełnie pozbawionymi lekkości i poczucia humoru. Ta wszechobecna ambiwalencja jest tu kluczowa – autor pozwolił sobie na coś, czego mainstream Detective Comics zazwyczaj bardzo unikał. Opisane zostało tutaj starcie dwóch skrajności, z których jedna jest absolutnie potworna, a druga lepsza „tylko trochę” – zło wielkie walczy ze złem mniejszym.

Brutalna space opera Toma Kinga została oparta dość mocno na jego osobistych doświadczeniach. Zanim został scenarzystą komiksowym pracował do CIA i zaliczył kilka misji na Bliskim Wschodzie. W „Omega Men” bada on granice, za którymi bunt przeradza się w terroryzm, sprawdza jak daleko można się posunąć w walce o wolność i wyznawane idee. Główni bohaterowie komiksu to terroryści, szaleńcy i bandyci – choć, jak wiemy, dość łatwo przypiąć ludziom taką łatkę. Dokręcanie śruby nigdy nie może być kontynuowane bez konsekwencji – w końcu coś pęknie, jest przecież limit cierpienia, jaki można znieść. Można być jak Mahatma Gandhi lub Martin Luther King –  i jak Primus z Ogyptu próbować pokojowej metody kropli, która drąży skałę. Można też wziąć pałę i od razu ruszyć na czołgi – w przypadku Omega Men do tego właśnie sprowadza się każda z dróg, jaką ostatecznie podążą rebelianci.


Ale jest też Biała Latarnia, Kyle Rayner, facet, który tak naprawdę symbolizuje czytelnika. To jedyna postać, którą możemy nazwać pozytywną – ma swój czarno-biały zestaw wartości, za pomocą którego próbuje zrozumieć otaczający go świat i odpowiednio ustawić bohaterów na szachownicy. Ale, podobnie jak czytelnik, nie zna zasad – dopiero w trakcie lektury pojawiają się szarości, a początkowe założenia należy mocno zweryfikować.

Jedenaście z dwunastu odcinków narysował Barnaby Bagenda, ilustrator z Indonezji, który przyznał, że w ogóle nie znał się na superbohaterach zanim zaczął pracę przy „Omega Men”, więc angaż w DC był dla niego sporym wyzwaniem. Poszło mu świetnie, a malarski sposób kolorowania Romulo Fajardo nadaje jego pracy niesamowitej głębi. Słabo narysowany odcinek czwarty (zajął się tym gościnnie Toby Cypress) tylko podkreśla jakość Indonezyjczyka. Tom King stosuje tutaj swój charakterystyczny sposób kadrowania – zapożyczony od Alana Moore’a układ „trzy na trzy”. Dziewięć kadrów na stronie zmienia się czasem na siedem lub osiem, ale zawsze w wyniku łączenia. Tylko dwa odcinki nie trzymają się tej zasady – ze względu na charakter opowiadanej historii. 

Tom King stwierdził, że ten sposób opowiadania jest metodą na kiełznanie treści i nadawanie jej specyficznego rytmu. Autor wyjaśnia to w bardzo fajny sposób pod koniec komiksu ustami jednego z bohaterów. Taki podział strony przypomina więzienne kraty zza których wyziera dzika, nieposkromiona treść. My cywilizujemy ją własną interpretacją – „Omega Men” jest świetnym przykładem komiksu, który nie daje żadnych odpowiedzi, tylko pomaga stawiać pytania.



Tytuł: Omega Men. To już jest koniec
Scenariusz: Tom King
Rysunki: Barnaby Bagenda, Toby Cypress, Ig Guara, Jose Marzan Jr.
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Omega Men by Tom King: The Deluxe Edition
Wydawnictwo: Taurus media
Wydawca oryginału: Detective Comics
Data wydania: październik 2020
Liczba stron: 304
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328196223

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz