Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Pisałem, że tak będzie. Po dość spokojnym (jak na „Invincible’a”) tomie piątym przyszedł szósty – a z nim wielka, praktycznie nieustająca, zadyma. Wygląda na to, że cały łotrowski świat Image Comics sprzysiągł się przeciwko Markowi Graysonowi i postanowił uprzykrzyć mu życie. Są siniaki, podarte trykoty, powybijane zęby, hektolitry krwi, połamane kończyny i świeże groby. Jedziemy!
Z wielkiej chmury wielki deszcz. Pamiętacie jak w tomie piątym nemezis Invincible’a, Angstrom Levy, sprowadził z równoległych wymiarów inne wersje naszego bohatera? No to teraz atakuje, wysyłając armię Niezwyciężonych na Ziemię. Bez pardonu, bez stopniowania napięcia, bez jakichkolwiek zbędnych superłotrowskich tyrad. Marvel albo DC zrobiłoby z tego wieloodcinkowe wydarzenie – Robert Kirkman nie bawi się w tego rodzaju zagrania. Ale to tylko przygrywka do dalszych wydarzeń – na naszą zdewastowaną planetę przylatuje Conquest, chyba najpotężniejszy Viltrumianin jakiego do tej pory poznaliśmy. Jego celem jest danie nauczki Invincible’owi – a jakże.
Po ociekającej krwią pierwszej połowie komiksu przenosimy się w kosmos. Kirkman skupia się tu na rozbudowie głównego wątku całej serii – zagrożeniu ze strony planety Viltrum i nadchodzącej, nieuniknionej walki o Ziemię. Ojciec Invincible’a, Nolan Grayson, współpracuje z Allenem the Alienem – poszukują potężnych artefaktów mogących pomóc w walce z kosmitami-faszystami a my poznajemy przy okazji całą masę nowych faktów na ich temat. No i znowu w mierniku natężenia superbohaterskich bijatyk i przemocy wywala bezpieczniki.
W szkicowniku z poprzedniego tomu mamy jedną wypowiedź Ryana Ottleya: „Ludzie mówią mi, że rysuję przemoc w sposób dosadny”. Tak, wtedy mogliśmy mówić o „dosadności”. Teraz jednak lepiej pasowałoby określenie „akceptowalna przesada”. Miasta leżą w gruzach, ponad trzy miliony ludzi nie żyje, drugie tyle woła o ratunek, a wszędzie walają się rozczłonkowane ciała. Szósty tom „Invincible’a” jest wręcz przepełniony makabrą, brutalnością i czerwienią. Wszystko jednak przedstawiono tutaj w bardzo umowny, wręcz „cartoonowy” sposób – to bardziej „Happy Tree Friends” niż „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Jeśli chodzi o epatowanie taką „kolorową” komiksową przemocą, prym do tej pory wiódł u mnie Mark Millar – „Staruszek Logan”, „Nemezis” czy „Kick-Ass” (zwłaszcza drugi tom) były wzorcowymi przykładami „krwawych fabuł”. Kirkman i Ottley w szóstym „Invincible’u” idą jeszcze dalej.
Niektóre sceny z tego tomu przypominają Londyn zniszczony przez Kida Miraclemana w słynnym komiksie Alana Moore’a. Późniejsza walka Invincible’a z Conquestem – epicka, zapadająca mocno w pamięć i sprawiająca fizyczny ból czytelnikowi – przywołuje jednak nieco inne wspomnienia. Pamiętacie, jak w 1995 roku niezapomniane wydawnictwo TM-Semic pokazało najgłośniejsze wydarzenie świata komiksu amerykańskiego końca dwudziestego wieku? Superman, po walce rozpisanej na kilkanaście odcinków, zginął z rąk tajemniczej, nieznanej nikomu istoty o imieniu Doomsday. No właśnie – nie da się uciec od tego porównania. Innym z kolei nawiązaniem do historii superbohaterszczyzny jest strój Niezwyciężonego. W poprzednim tomie Mark zamienia kostium na ciemniejszy, bardziej ponury i sprawiający „groźne” wrażenie. A teraz wraca do poprzedniego. Ha! Spider-Man już to kiedyś zrobił! Zamienił czerwono-niebieski na czarny, który potem zaczął kojarzyć się już tylko z jego arcywrogiem – Venomem. Wrócił więc do starego, symbolicznie zrywając w ten sposób z mroczną przeszłością i rozpoczął nowy rozdział w swoim życiu.
Mark Grayson robi dokładnie to samo. Ciemnogranatowy trykot zaczął się mu kojarzyć z ciężkim, ponurym okresem, kiedy to jego niezachwiana wiara w uniwersalne wartości, własne zasady moralne i ogólnie pojęte „obiektywne dobro” osłabła. Invincible zaczął uświadamiać sobie bardzo trudną prawdę – jego trzymanie się zasad przestało się sprawdzać. Czasem trzeba zabić jednego człowieka (chociażby takiego potwora jak Angstrom Levy), aby ocalić tysiące (ba, miliony) innych istnień. Może faszystowskie (czytaj: viltrumiańskie) ciągoty jego młodszego brata, Oliviera, wcale nie są tak złe, jak wydawało się na pierwszy rzut oka? Mark toczy wewnętrzną walkę i boi się, że stąpa po krawędzi przepaści – tym bardziej symboliczny wydaje się jego powrót do pierwotnego, jasnego kostiumu.
„Invincible” dotarł do półmetka. Sześć tomów za nami, drugie tyle przed. Robert Kirkman dokonuje rzeczy niezwykłej – pisze komiks gatunkowy tak bardzo jak to tylko możliwe, trzyma się całego superbohaterskiego dorobku wręcz kurczowo, a jednocześnie robi to w tak świeży i angażujący sposób, że nie sposób oderwać się od lektury. Naprawdę koronkowa robota – liczę na utrzymanie poziomu w kolejnych częściach.
Tytuł: Invincible. Tom 6
Seria: Invincible
Tom: 6
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Ryan Ottley, Jason Howard
Tłumaczenie: Agata Cieślak
Tytuł oryginału: Invincible: The Ultimate Collection, Vol. 6
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania: grudzień 2019
Liczba stron: 336
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328142268
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz