wtorek, 15 października 2019

Wtorek przed ekranem #21

Mad Max (1979)


Artykuł „Nie jedziesz, nie żyjesz” ukazał się pierwotnie w „Nowej Fantastyce” 5/2019.


40 lat temu, 12 kwietnia 1979 roku, do australijskich kin wszedł film „Mad Max”. Wywarł wielki wpływ na kino akcji nadchodzących lat osiemdziesiątych i pomimo mankamentów scenariusza, aktorstwa i realizacji osiągnął zasłużenie miano „kultowego”. Film ten, wraz ze swoimi dwiema kontynuacjami, zapoczątkował pewną stylistkę w kinie postapokaliptycznym – choć pionierem gatunku już wówczas nie był. W 2015 roku do kin trafiła czwarta część i okazała się godną kontynuacją założeń i estetyki legendy. 


George Miller, Australijczyk greckiego pochodzenia, reżyser i współscenarzysta wszystkich czterech filmów, nie zamierzał być filmowcem. Ukończył medycynę na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii w Sydney i został lekarzem pogotowia ratunkowego, gdzie zajmował się głównie ofiarami wypadków drogowych – skutków bezmyślnych wyścigów i poszukiwań adrenaliny na australijskich bezdrożach. Australia, pod koniec lat siedemdziesiątych, szalała na punkcie szybkich wozów – nie bez znaczenia była ogólnoświatowa moda na kino pełne pościgów i ucieczek samochodowych, z „Bullitem” czy „Vanishing Point” na czele. Scena z Gene’m Hackmanem, pędzącym za bandytą we „Francuskim łączniku”, oszałamiała miłośników mocnych wrażeń. George Miller, wraz ze swoim przyjacielem Byronem Kennedym, przyszłym producentem dwóch części cyklu, postanowił zatem dorzucić swoje trzy grosze do kina ozploitation, jak nazywano australijską „odpowiedź” na popularne wtedy amerykańskie „kino eksploatacji”.


Tylko moja odznaka mówi, że należę do tych „dobrych” …

Znana jest w filmowym światku plotka, mówiąca o tym, że początkujący dwudziestodwuletni aktor, amerykański imigrant od dziesięciu lat mieszkający w Australii, niejaki Mel Gibson, pojawił się na kacu i z obitą twarzą na castingu do „Mad Maxa”. Towarzyszył wtedy swojemu kumplowi, Steve’owi Bisleyowi, który starał się o główną rolę. Miller szukał „prawdziwego wariata” do roli Maxa Rockatansky’ego i kiedy po jakimś czasie Gibson wrócił na plan, reżyser uznał, że znalazł w końcu swego bohatera. Prawdopodobnie plotkę o „posiniaczonej gębie” rozpuścił sam Mel, chcąc nadać nieco barw swojej biografii. W każdym razie to on, nieznany i niedoświadczony aktor, dzięki tej roli stał się legendą. Zresztą, malutki budżet filmu, który Miller zasilał intensywnie własnym sumptem, wymusił nie tylko udział „tanich” aktorów, ale i narzucił pewne rozwiązania scenograficzne. „Mad Max” jest filmem niebywale kameralnym, z akcją rozgrywającą się na ograniczonej przestrzeni i osadzoną w „niedalekiej przyszłości”, kiedy to świat jaki znamy zza okna zdegenerował się do miejsca, gdzie króluje bezprawie, anarchia, gwałt i nieustanne życzenie śmierci.


George Miller nie tłumaczy przyczyn upadku świata – na ponury głos z off-topu przyjdzie nam poczekać do pierwszych scen sequela. Wiemy tylko to, co widzimy – resztki jakiejś zdziesiątkowanej policji próbują walczyć z bandytami na australijskich drogach. Sensem życia stają się nieustanne gonitwy po autostradach; bezcelowa i groteskowa przemoc rodem ze starszej o osiem lat „Mechanicznej pomarańczy” Stanleya Kubricka; a wszystko to przy akompaniamencie huku eksplozji i dźwięku miażdżonej karoserii oraz pękających kości. To świat upadku ideałów, gdzie policjanci różnią się od przestępców tylko tym, że posiadają odznakę a szosa jest symbolem wolności oraz nieskończonym cmentarzem.

Max Rockatansky jest twardym i brutalnym policjantem, który na służbie nie przebiera w środkach. Podczas pościgu za wysoko postawionym członkiem motocyklowego gangu doprowadza do jego śmierci. Członkowie grupy (grani w większości przez prawdziwych motocyklistów z nie całkiem legalnego klubu o nazwie „Vigilantes”) pod wodzą bezwzględnego i szalonego Toecuttera (w tej roli świetny Hugh Keays-Byrne, który powróci w ostatniej odsłonie cyklu jako Wieczny Joe) postanawiają rozprawić się z miejscową policją. Gdy najlepszy przyjaciel Maxa, Goose (grany przez wspomnianego Steve’a Bisleya), ląduje w szpitalu na granicy śmierci, ten porzuca pracę w policji, w obawie nie tylko o życie bliskich, ale i o swoje zdrowie psychiczne. Autostrada zmienia ludzi a Max doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Niestety gang motocyklowy dopina swego – rodzina ginie a Max przekracza Rubikon, od którego cały czas próbował się oddalić. Staje się antybohaterem i krwawym mścicielem – oglądając końcówkę filmu dowiadujemy się między innymi, czym inspirowali się twórcy horroru „Piła”.


„Mad Max”, gdyby odrzeć go z tej całej legendarnej i kultowej otoczki, okazuje się filmem dość średnim, którego największą siłą okazuje się nie sama fabuła, realizacja czy aktorstwo, lecz jego popularność i wpływ jaki miał na przyszłość swego gatunku. Pierwsza część okazała się kasowym sukcesem, filmem bardzo popularnym w Australii – choć, o dziwo, nie w Ameryce. Kuriozalną sytuacją było utworzenie amerykańskiego dubbingu, aby tamtejszych widzów nie drażnił silny, australijski akcent. Prawda więc jest taka, że „Mad Max” Ameryki nie podbił. Tam zainteresowanie filmem wzrosło dopiero po premierze drugiej części, noszącej w Stanach Zjednoczonych tytuł „The Road Warrior” („Wojownik szos”). Zmianę wymusili amerykańscy dystrybutorzy, którzy uznali, że pierwszą część mało kto w ich kraju kojarzy, więc nie ma sensu mówić o jakiejś kontynuacji.

2 komentarze:

  1. Niestety, ten film chyba niezbyt dobrze się zestarzał i do tego jak piszesz nie jest wybitny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Sporo jest takich filmów, które z punktu widzenia współczesnej kinematografii, albo doświadczenia oglądającego są obiektywnie rzecz biorąc słabsze. Chyba każdy ma jednak takie swoje typy z dzieciństwa i wczesnej młodości, które będzie z otwartymi ustami oglądał do końca życia (mimo ich wątpliwej jakości).
    Większość filmów ze Stallone'em i Scharzeneggerem z lat 80 i 90 to dla mnie przynajmniej dokładnie takie typy. No i pierwszy "Mad Max" oczywiście :)

    OdpowiedzUsuń