W Polsce zwykło się określać policjantów „glinami” lub pogardliwie „psami”. W krajach anglojęzycznych to „pigs”, czyli po prostu „świnie”. Określenie to sugeruje oczywiście niechęć, odrazę i ma być z założenia obraźliwe. Nazwanie „świnią” Bruce’a Robertsona, głównego bohatera „Brudu”, jest też obraźliwe – tylko, że dla świń. Policjant z edynburskiego posterunku, zajmujący się sprawami kryminalnymi, jest najbardziej odrażającym protagonistą jakiego spotkałem nie tylko w powieściach Irvine’a Welsha, ale i chyba w literaturze w ogóle. Kim jest ta kreatura?
Facet mieszka w stolicy Szkocji i pracuje jako detektyw śledczy w tamtejszej policji. Pragnie awansować z sierżanta na inspektora, ponieważ uważa, że mu się to należy za długie lata pracy. Według jego opinii pomóc mu to może w odzyskaniu żony, która odeszła i nie chce mieć z nim już nic wspólnego. Może uda się to po zimowym urlopie, który już sobie zaplanował w burdelach Amsterdamu. Niestety urlopowe plany biorą mocno w łeb – brutalne morderstwo czarnoskórego dziennikarza, syna ambasadora Ghany, stawia cały wydział zabójstw na głowie. Robertson, chcąc nie chcąc, musi przejąć dowodzenie w śledztwie a dodatkowo, wraz z kolegami, wziąć udział w szkoleniu na temat świadomości rasowej. Najwidoczniej edynburscy policjanci mają problem z innym kolorem skóry niż swój. Na szczęście po trudach i znojach dnia przychodzi wieczór, który Bruce spędza upijając się do nieprzytomności w pobliskiej knajpie, we własnym domu przy jakimś ostrym pornolu albo szukając wrażeń w domach publicznych.
W książce znajdujemy ohydę, zgodnie z pierwotnym, właściwszym dla niej tłumaczeniem słowa „Filth” – oryginalnego tytułu powieści („Ohydę” wydał Zysk i S-ka w 2003 roku z tym samym przekładem – Jacka Spólnego). Narratorem jest oczywiście Bruce, więc wszystko o czym czytamy jest przedstawione tylko z jego punktu widzenia i przefiltrowane prze jego zepsuty aparat interpretacji rzeczywistości. Cały świat to w jego oczach to ohydne, brudne i parszywe miejsce, w którym panuje smród i rozkład. Dziwki, pedały, downy i szmaty to najmilsze z określeń jakimi określa innych ludzi. Degenerat nie szczędzi też szczegółowych opisów swoich własnych przypadłości i kłopotów z higieną – ma straszną wysypkę w kroczu, sraczkę i hemoroidy, które drapie do krwi i nawet nie chce mu się potem umyć rąk. Jego mieszkanie, zapuszczone po rozstaniu z żoną, to najprawdziwsza Sodoma i Gomora. Pralka nie działa, zlew zapchany a skarpety, gacie i spodnie są sztywne od potu, brudu i czegoś tam jeszcze. Bruce w dodatku ma tasiemca – ale o tym później, bo to naprawdę świetny motyw powieści.
Mizogin, rasista, szowinista, seksista, pijak, cham, socjopata, drań i bydlak. Długo można wymieniać negatywne cechy charakteru Robertsona, ale jednego jednak mu odmówić nie sposób – inteligencji. I to jest najbardziej przerażające, ponieważ wykorzystuje ją w bezwzględny i zdecydowany sposób. Nie ma takiego świństwa, do którego by się nie posunął ani człowieka, którego by nie zniszczył, jeśli mogłoby to przynieść mu jakąś wymierną korzyść. Albo nawet gdyby nie przyniosło. Nie uznaje żadnych świętości, nie respektuje żadnych granic – podpuszcza jednych kolegów z komisariatu na drugich, szantażuje „teczkami” wypełnionymi wstydliwymi faktami, konfabuluje, manipuluje i kłamie. Włos na głowie jeży dodatkowo fakt, że jest to policjant, czyli ktoś, kto powinien bronić ludzi i zapewniać im bezpieczeństwo.
Jak wytłumaczyć postępowanie Robertsona? Jego kreacja wydaje się tak groteskowa i karykaturalna, że wręcz niewiarygodna. Bruce kieruje się w życiu pewnym założeniem – otóż ilość zła w świecie jest ograniczona, zatem skoro przydarza się ono innym, to nie przydarza się jemu. W takim świecie moralność nie może istnieć, ponieważ jest balastem. Nie mogą też istnieć żadne wartości, bo są ograniczeniami. Pamiętajmy jednak, że widzimy świat zniekształcony relacją narratora, który w trakcie rozwoju fabuły osuwa się coraz wyraźniej w obłęd i odrywa od rzeczywistości. Nie jest w stanie uzasadnić swych wyborów, czytelnik zresztą tego się nie spodziewa i na to nie czeka. Szaleniec nie zdefiniuje swojej choroby, potrzeba tu dojścia do jakiegoś „wewnętrznego ja”. I Welsh to robi – w bardzo oryginalny, dosłowny sposób. Otóż w narrację Robertsona wcina się jego tasiemiec – wewnętrzny głos, wewnętrzne życie! Z relacji pasożyta poznajemy niektóre fakty z życia bohatera, które mogą tłumaczyć jego, budzące litość i trwogę, wyczyny.
W 2014 roku na ekranach kin zagościła ekranizacja „Brudu” z Jamesem McAvoyem w roli głównej. Rola odegrana wprost nieziemsko i choć w przypadku tego aktora jest to standardem, to jednak ręce składają się same do braw. Robertson/McAvoy to prawdziwa ludzka glista, wieprz ohydny i diabeł wcielony. Cała reszta bohaterów to utkane z najgorszych i najpopularniejszych stereotypów karykaturalne indywidua. John S. Baird, reżyser filmu, postawił na czarną komedię, której czystość gatunkowa z pierwszej połowy filmu zostaje „zbrukana” i „zohydzona” bardzo ciężkim dramatem w połowie drugiej. Film skupia się o wiele bardziej na rozpadzie psychicznym bohatera a nie cielesnym – nie ma tu mowy zatem o stertach brudnych gaci i egzemie. Nawet tasiemiec wyleciał z obsady, jego miejsce zajął doktor Rossi (John Broadbent) występujący głównie w pochrzanionych wewnętrznych monologach Bruce’a. Filmowy Robertson to nadal bydlak, ale do niego jesteśmy pod koniec filmu zdolni przejawić choćby mały skrawek współczucia – czego nie da się powiedzieć o Robertsonie książkowym. Fabuła, nieco zmieniona w porównaniu z papierowym pierwowzorem, wyraźniej przedstawia bohatera trwającego w nieustannej i potwornej męce – oceńcie sami, czy jest to zmiana na plus. Jedno jest pewne – ekranizacja książki jest filmem znakomitym.
„Brud” to najbardziej kontrowersyjna powieść Welsha – jeszcze bardziej niż słynny „Trainspotting”. Przeznaczona jest tylko dla dorosłego, świadomego swego wyboru, czytelnika. Literatura odstręczająca – z takim bohaterem, który pluje czytelnikowi prosto w twarz i się z tego śmieje, chociaż z biegiem czasu coraz częściej przez łzy. On nie chce abyście go polubili, nie po to został wykreowany.
Tytuł: Brud
Tytuł oryginalny: Filth
Autor: Irvine Welsh
Tłumaczenie: Jacek Spólny
Wydawca: Replika
Data wydania: październik 2014
Rok wydania oryginału: 2015
Liczba stron: 388
ISBN: 9788376744100
Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuń