środa, 20 marca 2019

Zaginiony stradivarius

Groza pięciolinii

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

„Zaginiony stradivarius”, autorstwa Johna Meade’a Falknera, jest kolejną propozycją Wydawnictwa IX. Tę bardzo krótką powieść, wydaną w 1895 roku, porównuje się nieustannie z tekstami M. R. Jamesa – jednego z najbardziej znanych autorów opowiadań grozy z początków dwudziestego wieku. Chodzi przede wszystkim o dość często używany przez Jamesa motyw przeklętego przedmiotu, który trafia w ręce wykształconego, racjonalnego człowieka. Nawiedzony artefakt okazuje się kluczem do bram piekieł i impulsem obłędu – w przypadku powieści Falknera są to skrzypce.

„Zaginiony stradivarius” jest jednak starszy od pierwszego zbioru Jamesa dokładnie o dziewięć lat. Nie ma tu zatem mowy o inspiracji – może jedynie o pewnym nieuświadamianym pokrewieństwie myśli obydwu twórców. Narratorką w powieści jest pani Sophia Maltavers, która opowiada swojemu bratankowi tragiczne dzieje jego rodziców – Johna Maltaversa, studenta college’u Magdalen Hall w Oksfordzie, oraz Konstancji Temple, swojej przyjaciółki. John od zawsze kochał muzykę – wieczorami przesiadywał w studenckim lokum wraz ze swoim oddanym przyjacielem, Williamem Gaskellem i razem odgrywali, jak w transie, najpiękniejsze osiemnastowieczne utwory na skrzypce i pianino. Problem w tym, że za każdym razem, gdy docierali do gagliardy z „Aeropagity” Grazianiego zaczynało dziać się coś dziwnego – począwszy od tajemniczych dźwięków sugerujących dodatkową obecność w pokoju, poprzez uczucie obezwładniającej grozy, aż do manifestacji pewnej przerażającej zjawy. Sytuacja pogarsza się gwałtownie po odnalezieniu przez Johna pewnej tajemnej skrytki, w której schowany został przed laty oryginalny, bezcenny stradivarius. Skrzypce stają się obsesją Johna – Sophia, wspomniany przyjaciel oraz świeżo upieczona, kochająca żona obserwują jego stopniowe pogrążanie się w szaleństwie.


Historia upadku Johna, opowiedziana przez jego siostrę, to pierwsza część powieści. Bardzo emocjonalna, nieaspirująca do niczego więcej niż bycie prostą relacją z wydarzeń, które wstrząsnęły rodziną Maltaversów. Mamy tu pewien hipnotyzujący obraz przedstawiający bladą, złowrogą postać, powiązaną w jakiś niewytłumaczalny sposób z drastyczną zmianą zachowania Johna; próby rozwikłania zagadki jego tajemniczych podróży do Włoch i w końcu dramatyczny finał. Już sama opowieść Sophii jest samowystarczalna jako króciutka powieść. To zamknięta fabuła, która nie daje co prawda najważniejszych odpowiedzi, ale broni się jako całość. I tutaj na scenę wkracza przyjaciel Johna, William Gaskell, który przedstawia swoje własne, szczegółowo opisane śledztwo w sprawie przerażających zajść. Jego narracja wyjaśnia wszystko zniecierpliwionym czytelnikom – czy powieść byłaby bez niej uboższa, czy nie, pozostawiam już do samodzielnej oceny.

Dzieło Falknera rozbrzmiewa muzyką. Słychać piękne osiemnastowieczne suity, których dźwięki pozwalają zapomnieć na chwilę o rzeczywistości i uruchomić dodatkowy szósty zmysł, pozwalający doświadczać świata inaczej, bardziej intuicyjnie. Muzyka staje się tu wręcz narzędziem poznania, uaktywnia nieużywane dotąd pokłady percepcji, dzięki którym dostrzegamy więcej – trochę jak w „Grze szklanych paciorków” Hermanna Hessego, powieści późniejszej o około czterdzieści lat. O ile jednak mnisi Hessego docierali poprzez muzyczną harmonię do prawdy racjonalnie i w oderwaniu od emocji – o tyle u Falknera są tylko emocje i poznanie pozarozumowe. Muzyka może uwznioślić, podnieść na duchu i przyprawić o niemal religijną ekstazę. Może być drogą do najdoskonalszej myśli twórczej. Ale – może także wieść na manowce. Za otwartą przez nią bramą mogą czekać zakazane przyjemności, oszałamiające piękno bez moralności i estetyka bez etyki. Podobną drogą podążał Dorian Gray, bohater znanej powieści Oscara Wilde’a – pisarza, który w roku wydania „Zaginionego stradivariusa”, musiał tłumaczyć się przed sądem ze swojego libertyńskiego trybu życia.

John Meade Falkner (1858-1932)

Zatem historia przeklętych skrzypiec to podróż przez bramkę numer dwa. Droga w głąb nieuświadamianych pokładów jaźni prowadzących ku złu i zepsuciu. Intuicyjne doświadczenie muzyki wiedzie u Falknera ku magii, cielesnym ekstazom, pogańskim orgiom i rozpustnym dionizjom oraz co najważniejsze – poznaniu pozazmysłowemu i iluminacji. W takim układzie nie powinno dziwić imię filozofa Porfiriusza pojawiające się na kartach powieści. Był on uczniem, powiernikiem i biografem Plotyna, czołowego przedstawiciela ostatniego, wielkiego przedchrześcijańskiego systemu filozoficznego – neoplatonizmu. John Meade Falkner skupił się na jednym z aspektów myśli neoplatońskiej, który akcentuje jej pogańskie, antychrześcijańskie korzenie. Czyni to z jej filozofów swego rodzaju szatańskich czarnoksiężników. I choć taka interpretacja założeń Plotyna et consortes zdaje się mocno jednostronna, to nie sposób odmówić jej literackiej atrakcyjności. 

Wydawnictwo IX odkurza i sprowadza do Polski kolejne, stare już i lekko zapomniane, klasyki. „Zaginiony stradivarius” właśnie taki jest – dobrze się stało, że, jak pisze w przedmowie Piotr Borowiec, okazał się stradivariusem odnalezionym.



Tytuł: Zaginiony stradivarius
Tytuł oryginalny: The Lost Stradivarius
Autor: John Meade Falkner
Tłumaczenie: Tomasz Chyrzyński
Wydawca: Wydawnictwo IX
Data wydania: luty 2019
Rok wydania oryginału: 1895
Liczba stron: 192
ISBN: 9788395061080


3 komentarze:

  1. Ciekawa perełka się wydaje...

    MR James? Z recenzji bardziej mi to "Muzyke Ericha Zanna" Lovecrafta nasuwa...

    Grot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajna rzecz to jest, Grocie. Z "Muzyką..." może kojarzy się w związku ze skrzypcami, ale w treści już nie. U HPLa czułeś realność zła, stało tuż obok. W Falknera jest to zaszyte w niedopowiedzeniach, niejasnościach, relacjach z drugiej i trzeciej ręki.

      Usuń
  2. OK. Pewnie tylko trudno dostępna rzecz ze względu na wydawnictwo...

    Grot

    OdpowiedzUsuń