Ray Bradbury napisał „451 Fahrenheita” na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to Amerykanie, żyjący w swoich białych domkach postawionych na zielonych trawnikach, nasłuchiwali w radio czy nie nadciągają czerwone diabły zza oceanu. Senator Joseph McCarthy znajdował wszędzie radzieckich szpiegów, temperatura zimnej wojny spadała w nieprzerwany sposób a nowy sposób spędzania wolnego czasu, jakim było oglądanie telewizji, stopniowo odstawiał do lamusa odbiorniki radiowe. Dystopia Bradbury’ego, podobnie jak chyba większość gatunku, powstała z obaw autora co do przyszłości cywilizacji, wywiedzionych z obserwacji tego, co się wokół niego dzieje. Czego bał się Bradbury?
Akcja powieści dzieje się w przyszłości, w której doszło już do trzech wojen atomowych. Mimo, że zagrożenie zewnętrzne nadal istnieje Ameryka wzrasta w dobrobycie, różnicuje się społecznie i zajmuje się tak zwanymi problemami pierwszego świata. Kraj przeobraził się w „społeczeństwo mniejszości”, gdzie nie ma żadnej grupy społecznej, która jako większość mogłaby przeobrażać i rozwijać kraj według własnych ideałów. Wszyscy muszą się liczyć ze wszystkimi, co kończy się tym, że, jak to wyraźnie mówi Bradbury, społeczeństwo rozwija się według zasad, będącymi wypadkową wzajemnych interakcji, kompromisów, wyrzeczeń i naturalnie powstających ustaleń wszystkich grup. Następuje kulturowe równanie w dół, to ci szybsi i sprawniejsi dostosowują się do reszty peletonu, zamiast mobilizować maruderów. Wszystko w imię podstawowej idei jaka przyświeca światu przyszłości – wszyscy muszą być szczęśliwi, wszyscy muszą należeć do homo happiness. Nikomu nie wolno nikogo urazić swoją intelektualną wyższością. Nikomu nie wolno urazić nikogo czymkolwiek.
Przerażająco rozrośnięta poprawność polityczna powoduje, że każdy intelektualista to persona non grata w ogłupiałym społeczeństwie, pragnącym prostej rozrywki i wiecznych igrzysk. Społeczeństwo samo zafundowało sobie taki rodzaj zwierzchniej władzy, który niczym nie różni się od totalitarnej. Jedną ze służb porządkowych jest straż pożarna, która nie gasi już pożarów, lecz je wznieca. Książki jako nośniki starych idei, nie pasujących do nowego sposobu życia i zagrażających nawoływaniem do myślenia, muszą zostać spalone. Nierzadko ze swoim opornym i nieskorym do współpracy właścicielem.
Główny bohater powieści, strażak Guy Montag, zaczyna coraz wyraźniej dostrzegać absurd świata w jakim przyszło mu żyć, widzi w końcu beznadzieję swojej egzystencji i zaczyna odczuwać potrzebę zmiany. Jego żona jest typowym przedstawicielem „szczęśliwych ludzi” – całe dnie przesiaduje w pokoju, gdzie ze ścian bombarduje ją interaktywny, tasiemcowy serial, którego bohaterowie stanowią jej „rodzinę”. Cały czas spędza w prymitywnym świecie popkultury, gdzie wirtualni znajomi wydają się prawdziwsi od tych z realu; gdzie nie podaje się faktów, lecz, jak to ładnie nazwał Bradbury w jednym z wywiadów, „faktoidy”; gdzie można żyć życiem innych a nie swoim; gdzie sfabrykowane uśmiechy, półinteligentne konwersacje i odpowiedniki naszych współczesnych lajków utwierdzają nas w kłamstwie o własnej wyjątkowości i szczęściu. Wszystko zaczyna się sypać, gdy Guy Montag przynosi potajemnie do domu książkę uratowaną z ostatniej pożogi. Nie widzi on już żadnej prawdy w tym co powtarza jego zwierzchnik, wedle którego książki to fałszywe obietnice, zużyte idee i skompromitowane filozofie.
Sposób na homo happiness jest prosty. Ludzie nie mogą mieć czasu na myślenie. Myślenie prowadzi do melancholii i tęsknoty, to z kolei do wrażliwości. A stąd już krótka droga do upadku społeczeństwa. Zatem ludzi trzeba przekształcić w trybiki, jednej sprawnie działającej maszyny, podobnie jak to się dzieje w „Roku 1984” George’a Orwella. Trzeba im zdefiniować szczęście i pilnować, aby ich oczekiwania wobec niego nie poszybowały w górę – tak samo jak w „Nowym wspaniałym świecie” Aldousa Huxleya. Trzeba ich zamienić w bezduszne, chodzące algorytmy odtwarzające codzienne ten sam scenariusz pozbawiony głębszych treści, jak w „My” Jewgienija Zamiatina. Trzeba zrobić wszystko to, co dyktatury, których tak mocno obawiali się wymienieni autorzy. Czy zatem „451 Fahrenheita” to kolejna przestroga przed totalitaryzmem?
Ciężar filozoficzny tej powieści jest nieco przesunięty w porównaniu z powyższymi przykładami. Tutaj społeczeństwo chce być trzymane za mordę i nie szarpie się z niechcianymi kajdanami. Polityka infantylizacji kultury, spłycanie treści, zmuszanie ludzi do ciągłego biegu, negacja przeszłości zapisanej na płonących bez przerwy książkach to środki bezpieczeństwa, gwarantujące powszechną szczęśliwość. Ray Bradbury powiedział kiedyś, że „451 Fahrenheita” to powieść traktująca przede wszystkim o zagrożeniach płynących z upowszechnienia telewizji, która poprzez swój prosty, hipnotyzujący i uzależniający przekaz marginalizuje książki. Wszystko staje się teledyskiem i jednozdaniowym streszczeniem – byle szybciej, byle dalej, teraz, już. Jak mówi zwierzchnik Montaga, kapitan Beatty, historia rozwoju intelektualnego ludzkości to wyjście z żłobka na uniwersytet a potem powrót do żłobka. Nikt nie uczy się filozofii i samodzielnego myślenia, nie ma czasu na refleksję nad przeczytaną treścią i tym bardziej na refleksję o tej refleksji. Powstała kultura ludzi-dzieci, która z każdym rokiem ma mniejsze szanse na ocalenie. I to przede wszystkim stawia powieść Bradbury’ego zdecydowanie bliżej dystopii Waltera Tevisa – „Przedrzeźniacza” oraz „Człowieka, który spadł na Ziemię”, gdzie autor oczyma przybysza z innej planety widział w naszych ziemskich studentach małpy w knajpie, walące się pustymi kuflami po pustych łbach.
Dzisiaj po latach możemy się nieco zżymać na wizję Raya Bradbury’ego. To znaczy, jeśli potraktujemy ją dosłownie. Telewizja jest takim samym medium jak każde inne – może nieść zarówno treści głębokie jak i płytkie. Książki również – nośnik nie jest ważny. Tak rozumiana powieść nie wstrząsa, bo brzmi raczej jak krzyk zawiedzionego hiperintelektualisty-bibliofila, płaczącego nad rzeczywistością nie grającą według jego reguł. Krzyk przesadnie głośny, który, w czasach, gdy wybrzmiewał, nie mógł obejść zbyt mocno europejskiego odbiorcy, cały czas jeszcze oddychającego dymem z obozów koncentracyjnych – na co zwraca uwagę Stanisław Lem w swojej „Fantastyce i Futurologii”. Przewidywania Bradbury’ego trzeba zatem odczytywać według nieco innego klucza. To nie jest opowieść o konflikcie jednego medium z drugim, lecz o tym, jak łatwo w imię dążenia do prostoty można dotrzeć do prostactwa. Jak łatwo stać się idiotą z wygody.
W 1966 roku na ekranach kin pojawiła się ekranizacja powieści w reżyserii Françoisa Truffauta, która została nawet nominowana do nagrody Złotego Lwa na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Odzwierciedlenie fabuły książki jest tu dość wierne, choć nie obyło się bez zmian imion (swoją drogą nigdy nie rozumiałem tego rodzaju zabiegów) oraz bez usunięcia kilku ciekawych wątków powieściowych (jak chociażby mechanicznego psa ścigającego Montaga czy wątku profesora Fabera) Inne też są losy Clarissy, sąsiadki Montaga, która stała się katalizatorem jego wewnętrznej przemiany. Twórcy filmu położyli nieco większy nacisk na zagadnienie cenzury i opresji aparatu rządzącego, odchodząc nieco od tego o czym Bradbury chciał opowiedzieć w pierwszej kolejności – o zagrożeniu płynącym z trywializacji kultury.
Całkiem niedawno na HBO swą premierę miała najnowsza ekranizacja „451 Fahrenheita”. Twórcy postanowili nieco „unowocześnić” fabułę – tak, aby nie tracąc ducha oryginału, dotykała spraw współczesnych. W najnowszej interpretacji znowu wyrzucono kolejną ważną postać z książki – żonę Montaga oraz ponownie zmieniono skład ekip „tych, co przeżyli” i „tych, co nie” na końcu historii. Palą się nie tylko książki, ale i serwery, twarde dyski i pojawia się tajemniczy (przekombinowany maksymalnie i mało wiarygodny) pomysł na ratunek dla ludzkości. Film ten, w przeciwieństwie do wersji 1966 roku, miał w zamyśle wejść dokładnie w te obszary ideowe, na które zwrócił uwagę Bradbury, tłumacząc co dokładnie miał na myśli podczas pisania powieści. Czy się udało? Sprawdźcie sami – ja jestem raczej sceptyczny.
Tytuł: 451 Fahrenheita
Tytuł oryginalny: Fahrenheit 451
Autor: Ray Bradbury
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: Mag
Data wydania: kwiecień 2018
Rok wydania oryginału: 1953
Liczba stron: 176
ISBN: 9788374809221
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz