czwartek, 24 grudnia 2020

Stalowe monstrum

Indiana Jones w świecie weird fiction

Recenzja opublikowana pierwotnie na Szortalu.

W lipcu 2019 roku Wydawnictwo IX wypuściło na rynek „Księżycową studnię” Abrahama Merritta. Ta stuletnia powieść, cechująca się nieokiełznaną „przymiotnikozą”, zabrała nas do wnętrza Ziemi, gdzie żyła prastara cywilizacja, władająca potężnymi zasobami energii. Akcja wydanego w tym roku „Stalowego monstrum” dzieje się kilka lat później – znany z „Księżycowej studni” naukowiec, Walter T. Goodwin, znowu pakuje się w paskudną kabałę.

Marek S. Nowowiejski pisze w przedmowie, że „Stalowe monstrum” należy do popularnej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku literatury spod znaku „lost race fiction”, którą pisali chociażby Robert E. Howard, Edgar Rice Burroughs i Edward Bulwer-Lytton (autor „Nadchodzącej rasy” – również od Wydawnictwa IX). Przygoda, fantastyka naukowa, fantasy, groza, trochę weird fiction, okultyzm i akcja pędząca na łeb, na szyję. W „Stalowym monstrum” Merritt odchodzi od grozy i stawia na science fiction – choć w ostatecznym rozrachunku są to powieści niebywale do siebie podobne.


Walter S. Goodwin dochodzi do siebie po straszliwych wypadkach, które miały miejsce we wnętrzu Ziemi. Aby zbyt długo ich nie rozpamiętywać, rusza w Himalaje, gdzie ma zamiar prowadzić swoje dalsze dociekania naukowe. Po wielu dniach wędrówki trafia do tajemniczej, zapomnianej przez czas kotliny – i wtedy, bardzo szybko następuje seria niesamowitych i wprost niewiarygodnych zdarzeń. Spotyka trójkę innych poszukiwaczy przygód, których jakimś cudem dobrze zna (zbieg okoliczności skrajnie nieprawdopodobny w realnym świecie – na szczęście podczas lektury tej powieści porzucamy realizm) i wspólnie odpierają atak starożytnej perskiej armii, jakby przeniesionej prosto z pola bitwy pod Termopilami. Z pomocą przychodzi im tajemnicza, oszałamiająco piękna kobieta o imieniu Norhala i towarzyszący jej zmiennokształtny metalowy stwór. Norhala, zwana też Panią Błyskawic, zabiera całą grupę do krainy ukrytej gdzieś w dzikich ostępach Tybetu. Okazuje się, że i tam istnieje zaginiona cywilizacja, ale jakże odmienna od tej z „Księżycowej studni”. Tworzą ją dziwne istoty zbudowane z płynnego metalu (Terminator T-1000 jak żywy), wysoce inteligentne, napędzane „elektromagnetyczną siłą życiową” i zdające się być czasem jednym, złożonym organizmem. Goodwin jest oszołomiony: „Euklidesowe zagadnienia zyskały swą świadomość! Geometria została obdarzona wolą!”. 


Abraham Merritt twierdzi, że cały świat zbudowany jest z tajemnic. Żyjący w nim ludzie paradoksalnie nie dostrzegają tych największych, a właściwie podświadomie je wypierają. Nasze życie musi mieć jakąś stabilną podstawę, a ta nie wytrzymuje konfrontacji ze zjawiskami wymykającymi się pojmowaniu. A jednak to właśnie one pociągają nas najbardziej, jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi i instynktowi samozachowawczemu. Walter T. Goodwin i jego towarzysze nie mogą się oprzeć magnetycznemu przyciąganiu niewyjaśnionych zjawisk – najpierw wabią ich zagadkowe refleksy na niebie, potem intryguje gigantyczny odcisk stopy, aż wreszcie bez mrugnięcia okiem podążają za Norhalą w głąb największej tajemnicy, jaką można sobie wyobrazić. Bohaterowie „Stalowego monstrum” są jednak pustymi skorupami, manekinami przestawianymi przez autora tak, aby mogły rejestrować bodźce i opisywać czytelnikowi oszałamiające wizje i autorską filozofię. Merrittowi jest tu blisko do H.P. Lovecrafta (który cenił sobie zarówno „Księżycową studnię”, jak i „Stalowe monstrum”, ale sarkał na zbyt mało grozy przy jednoczesnym nadmiarze szalonej pulpowej przygody). 

U obydwu autorów gatunek ludzki praktycznie nic nie znaczy w porównaniu z ogromem wszechświata. Przeminie tak samo jak dinozaury, których historia jest przecież bez porównania dłuższa niż historia ludzkości. Mamy swoje pięć minut, ale wiecznie istnieć nie będziemy. Dlatego też Merritt podważa istnienie Boga, sprowadzając go tylko do pewnego konstruktu myślowego. Bóg nas nie stworzył – to my go wymyśliliśmy, aby wytłumaczyć w jakiś sposób obezwładniający bezmiar wszechświata i wszystkie zjawiska, których nie potrafimy zrozumieć. To tylko fantom przywołany z podświadomości, który ma nieść pociechę i nadać cel istnieniu – ale to tylko złudzenie. Na świecie nie ma nic nadprzyrodzonego, jest tylko materia i niepojęte (jeszcze) przez nas procesy – nic dziwnego, że idee Merritta spodobały się Lovecraftowi.


Ba, w „Stalowym monstrum” czytamy, że sama nasza świadomość może być ułudą. Metalowe „organizmy”, zachowują się jak istoty rozumne, choć zbudowane są zupełnie inaczej niż ludzie. Bohaterowie powieści co chwila zastanawiają się, z czym tak naprawdę mają do czynienia – ze świadomością skonstruowaną inaczej niż nasza, czy tylko z inteligencją działającą nieświadomie. A może wcale się tak od „Metalotworów” nie różnimy? Może nasza świadomość, nazywana przez niektórych „duszą”, to tylko chemiczna emanacja miliardów komórek? Czym w istocie jest to „coś”, co używa naszych biologicznych ciał jako wehikułu? I dlaczego uważamy, że tylko nośnik „węglowy” nadaje się do tego zadania? Merritt stawia tu pytania zaskakująco podobne do tych, które zadawali Stanisław Lem i Peter Watts. I to właśnie nie groza (której w „Stalowym monstrum” właściwie brak) ale ta lovecraftowska filozofia, przesunięta przez Merritta w domenę czystego science fiction, lokuje omawianą powieść w obszarach weird fiction.


Wydawca użył pewnego określenia w stosunku do literatury Abrahama Merritta – to „Indiana Jones w świecie weird fiction”. Trudno o bardziej celne podsumowanie – cała filozofia, o której pisałem powyżej, jest tylko jednym z elementów powieści. Jest też przygoda. Goodwin i przyjaciele mają mnóstwo niesamowitych perypetii, pędzą gdzieś co chwila na złamanie karku i walczą o życie. Jest tu oczywiście trochę głupotek, na które należałoby przymknąć oko (potomkowie Persów Kserksesa, żyjący na odludziu tak jak w starożytności, mimo tego, że od czasów wojny ze Spartą minęło niemal dwadzieścia pięć wieków), ale nie to akurat może być największą trudnością w konfrontacji ze „Stalowym monstrum”. Otóż Merritt pisze w sposób skrajnie egzaltowany, używa piętrowych, karkołomnych metafor i porównań, a jego styl naznaczony jest wspomnianą już „przymiotnikozą” jeszcze bardziej niż literatura Lovecrafta. Autor nie pisze po prostu „zaraz zapadnie noc”. On pisze: „Jeszcze godzina, a na wierzchołki gór opadną ametystowe oraz amarantowe płaszcze, śnieżne pola i lodowce rozbłysną w całej krasie”. Dwie strony poświęca na opis postaci Norhali, z czego jedna trzecia to analiza jej błyszczących, wielkich oczu, w których kryją się całe galaktyki. Opisy metalowych miast, podróży przez trudne do ogarnięcia rozumem przestrzenie, niewytłumaczalnych zjawisk a nawet pojedynczych postaci są skrajnie przeszarżowane i to nawet w porównaniu ze współczesnymi mu pisarzami – a „tak się wtedy pisało” przecież. Czasami nosi to wręcz znamiona jakiegoś literackiego samogwałtu – uprzedzam czytelników, którym ze starociami po prostu nie po drodze. Możecie się wyłożyć – nawet mimo tego, że tłumacz, Radosław Jarosiński, wykonał tytaniczną i naprawdę rewelacyjną robotę, podobnie jak przy wcześniejszej „Księżycowej studni”.

Dziękuję bardzo Wydawnictwu IX za umożliwienie podróży do metalowego miasta razem z Walterem T. Goodwinem et consortes. Było momentami trudno, ale w ostatecznym rozrachunku całkiem fajnie. Ciekawe, dokąd udamy się w 2021 roku – jakieś sugestie?


Tytuł: Stalowe Monstrum
Autor: Abraham Merritt
Tłumaczenie: Radosław Jarosiński
Tytuł oryginału: The Metal Monster
Wydawnictwo: Wydawnictwo IX
Data wydania: styczeń 2020
Rok wydania oryginału: 1922 (w odcinkach) 1941 (jak całość)
Liczba stron: 296
ISBN: 9788395740015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz