niedziela, 22 listopada 2020

Blueberry

Serenada na trąbkę i sześć strzałów!


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.


Wśród miłośników komiksu europejskiego nie ma chyba nikogo, kto nie słyszałby o Mike’u S. Blueberrym – „jankesie z Południa”, kawalerzyście armii Północy, bezczelnym szulerze, niesubordynowanym gagatku i nieokrzesanym awanturniku. To chyba najsłynniejszy komiksowy rewolwerowiec obok Lucky Luke’a – kreowany jednak bardziej poważnie, choć nadal rozrywkowo (zarówno pod względem fabuły i rysunku). Dziś przenosimy się na Dziki Zachód, do czasów tuż po Wojnie Secesyjnej. Kurz jeszcze nie opadł, krew jeszcze do końca nie wsiąkła w ziemię – oto świat, w którym przetrwają najsilniejsi.


Jednym ze współzałożycieli słynnego magazynu „Piloté”, o którym wspominałem już przy okazji artykułu o „Asteriksie”, był dobry kolega René Goscinnego i Alberta UderzoJean Michel Charlier. W 1961 roku magazyn dopadły problemy finansowe i został przejęty przez „Dargauda”, francuskiego molocha wydawniczego. Charlier ze współwłaściciela stał się zwykłym redaktorem czasopisma – jednym z jego zadań była wyprawa za ocean i napisanie szeregu „reportaży z Ameryki”. Szczególnie mocno zafascynowała go historia Wojny Secesyjnej – znalazł i przywiózł do Francji mnóstwo materiałów dotyczących lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku i grafik przedstawiających żołnierzy Unii. Wtedy to wpadł na pomysł napisania komiksu z akcją osadzoną w tamtych czasach – koledzy po fachu już dawno namawiali go na komiksowy western, ale dopiero te wydarzenia pomogły mu podjąć decyzję. Trudno zresztą tu mówić o typowym westernie – miała to być opowieść o dzielnych żołnierzach armii Północy zaprowadzających porządki na Południu.

Trzeba było jeszcze wybrać rysownika. Legenda frankofońskiego komiksu, Jijé, któremu jako pierwszemu zaproponowano tę robotę, odmówił – „nigdy do końca nie czuł westernu”. Ale miał niezłego kandydata, swego wiernego ucznia, młodego dwudziestoczteroletniego zapaleńca – Jeana Girauda, który w oczach mentora wyrastał na nieźle zapowiadającego się grafika. Ba, gdyby tylko Jijé wiedział… Giraud ochoczo wziął się do pracy (wymyślił sobie też, wzorem innych frankofońskich komiksiarzy, swój artystyczny pseudonim – „Gir”) i tak, w październiku 1963 roku, dokładnie pięćdziesiąt siedem lat temu, w 210 numerze „Piloté”, ukazuje się pierwszy odcinek „Fortu Navajo”. Nie miała to być opowieść z jednym, głównym bohaterem, lecz o całej kompanii dzielnych „niebieskich kurtek” broniących jednego z fortów, gdzieś na południowym pograniczu USA. Jednym z jankesów był koleś o ksywce „Blueberry” – według relacji Charliera, wzięła się ona od jego towarzysza z wojaży po Ameryce. Kolega autora pożerał wówczas podobno tony marmolady z czarnych jagód. „Gdybym wiedział, że komiks będzie aż tak popularny, nigdy nie wymyśliłbym tak głupiego pseudonimu” – śmiał się po latach Charlier. Co ciekawe, Giraud również przypisywał sobie pomysł na to miano – znalazł rzekomo jakiś artykuł w „Geographic Magazine” podpisany „Blueberry” i utkwiło mu to mocno w pamięci. Jak było naprawdę już się nie dowiemy – nigdy zresztą nie było to wielce istotne.


Kim zatem jest „Blueberry”? To niejaki Michael Steven Donovan, syn bogatego plantatora z Południa, urodzony w 1843 roku. Gdy wybuchła Wojna Secesyjna został zmuszony do ucieczki na północ – oskarżono go niesłusznie o zabójstwo ojca swej narzeczonej. Donovan przyjmuje fałszywe nazwisko „Blueberry” i zaciąga się do armii Unii, a po wojnie, w stopniu porucznika kawalerii, trafia na tereny głębokiego Południa. Jest członkiem załogi wspomnianego Fortu Navajo, wesołym, nieokrzesanym łobuzem i zawadiaką, lubiącym wykradać się na samowolkę, uroczym draniem, na którego kobiety reagują wstrętem (oficjalnie) i fascynacją (nieoficjalnie). „Pijak, karciarz, szuler, niezdyscyplinowany, szuka ciągle okazji do bójek, rozrabiaka”. Jest jednocześnie bardzo wrażliwy na krzywdę innych, nietolerancję, dyskryminację i niesprawiedliwość. Zna się z Apaczami, którzy nazywają go „Złamanym nosem” i darzą go jakimś tam szacunkiem – w przeciwieństwie do wojskowych zwierzchników, szukających tylko okazji, aby się go pozbyć z garnizonu. Nie sposób nie polubić Blueberry’ego – to taki archetypiczny przykład bohatera zaskarbiającego sobie wieczną sympatię czytelnika.


Pierwszy czterdziestoośmiostronicowy komiks o Blueberrym wyszedł równo dwa lata po „paskowym” debiucie w „Piloté”, w październiku 1965 roku. Początki miały być bardzo proste – nieskomplikowany, przygodowy komiks o dzielnych żołnierzach fortu, równie dzielnych Indianach, koncentracja na akcji i dynamice, bez wielkiego przywiązywania wagi do tła i scenografii. Pierwsze pięć albumów to tak zwany „Cykl Navajo”, opowiadający o wielkim pospolitym ruszeniu Apaczów, pod wodzą legendarnego wodza Cochise’a, wywołanym bezmyślnym atakiem amerykańskiego oddziału na grupę Indian. Komiksy te trafiły do Polski w 2002 i 2003 roku za sprawą wydawnictwa „Podsiedlik-Raniowski i Spółka”. Minęło pięć lat i „Blueberry’ego” do Polski postanowił sprowadzić Egmont – a że wystrzegał się powtarzania tego, co już na rynku było, zaczął od albumu zbiorczego z odcinkami numer sześć, jedenaście i dwanaście. Części siedem-dziesięć, jako zamknięta historia trafiły do tomu drugiego, a pierwsze pięć, już na sam koniec Egmont zawarł w tomie „zerowym” – skomplikowana historia. Egmont zaczął od „Człowieka ze srebrną gwiazdą” – jednego z najbardziej rozpoznawalnych epizodów, takiego „Blueberry’ego w pigułce”, jedynej historii (obok dużo późniejszej „Arizona Love”), która zamyka się całkowicie w jednym odcinku. Mike zostaje oddelegowany przez nie kryjącego zadowolenia przełożonego, do miasteczka Silver Creek, aby zrobić tam porządek z bandą Sama Bassa. Charlier inspirował się mocno fabułą „Rio Bravo”, czego nawet specjalnie nie krył i co sprowadziło na niego oskarżenia o plagiat. Dwa kolejne odcinki pierwszego tomu to znowu miasteczko pełne coltów i trzymających je narwańców, którego stróżem prawa zostaje nasz bohater. Tym razem mamy nieco „Hrabiego Monte Christo” (tak!), zemstę po latach, skarby w „kopalni zaginionego Niemca” i gonitwę po jakichś ciemnych jaskiniach. A wspomniany tom drugi to takie trochę „Hell on Wheels” – historia zmagań dwóch wielkich, rywalizujących ze sobą korporacji, które zaraz po wojnie secesyjnej kładły tory kolejowe na zachodzie kraju. Blueberry jest oczywiście w samym środku awantury – z ramienia Union Pacific, ma być „specjalistą od kontaktów z Indianami” zamieszkujących tereny, przez które ma iść kolej żelazna. Mike nie wie jeszcze, że konkurencyjna Central Pacific zrobi wszystko, aby sabotować jego zadanie.


Pierwsze odcinki „Blueberry’ego” to typowy, klasyczny western spod znaku Johna Wayne’a, wspomnianego „Rio Bravo” czy „Siedmiu wspaniałych”. Bardzo czarno-biały moralnie, dosłownie „komiksowy”, trzymający czytelnika za rękę i bardzo grzeczny. Postacie „myślą na głos” i zapełniają kadry nadmiarową ilością dymków. Trzecioosobowy narrator opisuje dokładnie to, co dobrze widać na rysunku i tak naprawdę deprecjonuje cały wkład grafika, nie dając pola interpretacji czytelnikowi. Oto na obrazku mamy konia ze strzałą w zadzie, którym jechał porucznik Craig. Koń spłoszony wpada sam do fortu (Craiga pojmali Indianie). Co w tekście? Jedna z postaci mówi: „Koń bez jeźdźca!”. Druga: „Rozpoznaję go! To juczny koń, którego miał Craig!”. Trzecia: „Jest spłoszony! Spójrzcie! Strzała Apaczów!”. I tak przez cały czas, bez przerwy. „Blueberry” z tamtych czasów był takim „komiksem dla chłopców” – dużych i małych. Gonitwy po prerii, nagłe zmiany sojuszy, przyjaciel w jednej chwili i zaprzysięgły wróg w drugiej, wielkie przestrzenie przemierzane w szybkim tempie, łatwo wszystkich odnaleźć, łatwo uciec z każdej pułapki, a ze stryczka nieodmiennie ratuje celny strzał prosto w sznur. To nie serialowy „Deadwood”, tu nie ma szermierek słownych, wysublimowanych dialogów – pisze je wszystkie Kapitan Oczywisty, który wykłada całą fabułę tak, aby broń Boże nikt się w niej nie pogubił. Taka formuła jest oczywiście już niedzisiejsza, lekko pachnie komiksową formaliną – ale cóż, przecież wtedy „pif-paf” (niekoniecznie kowbojskie) rozbrzmiewało w komiksach pod każdą szerokością geograficzną.


Panowie autorzy stopniowo dojrzewali jednak artystycznie, trochę tak jak sam gatunek filmowego westernu. W 1973 roku wychodzi album numer trzynaście – „Chihuahua Pearl” – który rozpoczyna serię pięciu najlepszych (w mojej ocenie) odcinków „Blueberry’ego” spośród tych, które napisał Charlier (albumy zbiorcze Egmontu numer trzy i cztery). Mike wraz ze swoimi kompanami wplątuje się w aferę „zaginionego złota Konfederatów” – zostaje tajnym agentem rządu Stanów Zjednoczonych („jeśli wpadniesz to my się od ciebie odwrócimy”), fikcyjnie wydalony z armii i wysłany do Meksyku, gdzie wpada w takie tarapaty, jak nigdy do tej pory. Wszystko kończy się próbą zamachu na prezydenta USA, ciężkim więzieniem dla naszego bohatera, oskarżeniami o zdradę stanu i wielkim cliffhangerem, podczas którego Blueberry rzekomo ginie w eksplozji pociągu. Mamy album siedemnasty, zatytułowany „Angel Face”, rok 1975 i wielkie nieporozumienie między autorami komiksu a wydawnictwem „Dargaud”. Poszło oczywiście o pieniądze – choć tak naprawdę doszło też znudzenie serią (Charlier) i nowe pomysły na własną karierę („Gir”). Panowie zawieszają tworzenie „Blueberry’ego” i odchodzą z „Dargauda”.

Giraudowi ten rozbrat był wyjątkowo na rękę. To właśnie wtedy powstało jego artystyczne alter-ego, ukierunkowane na gatunek science fiction – „Moebius”, czyli „ktoś inny, ale nadal ten sam”. Znajomość z Alejandro Jodorowskym, współpraca przy „Diunie”, czyli „najlepszym filmie fantastycznonaukowym, jaki nigdy nie powstał” zdefiniowały „Moebiusa”, który od tej pory zaczął w coraz bardziej wyraźnym stopniu wpływać na „Gira” i jego na wskroś mainstreamowy i ustandaryzowany już sposób rysowania. Giraud współpracuje oczywiście nadal z Charlierem – zdegustowani całą sytuacją wymyślają postać Jima Cutlassa, awanturnika, który w pełni świadomie przypomina Blueberry’ego. Jednak dla Girauda w tym okresie ważniejszy był „Moebius” a nie „Gir”. Sytuacja zmienia się u progu lat osiemdziesiątych, kiedy to „Dargaud” nie miał już praw do „Blueberry’ego” a panowie autorzy uznali, że dobrze im było podczas pracy przy tym projekcie – nie bez znaczenia były też naprawdę duże pieniądze, jakie przy nim zarabiali.


I tak oto historia zatacza koło – powstaje tak zwany „drugi cykl Navajo” w którego skład wchodzą trzy albumy wydane od 1980 do 1982 roku. Znowu mamy Cochise’a i jego Apaczów, konflikt z żołnierzami z pobliskich fortów, nieustanną zabawę w kotka i myszkę i ukrywającego się przed całym światem, cudem ocalałego Blueberry’ego. Gdy awantura z Apaczami dobiega końca, Mike dochodzi do wniosku, że nie ma nic do stracenia – rusza zatem do Meksyku znaleźć odpowiedzialnych za jego obecną sytuację i oczyścić swoje nazwisko. Oto dwuczęściowa opowieść, nazywana potocznie „rehabilitacją Blueberry’ego” – wydana w oryginale w 1983 i 1986 roku. „Koniec drogi”, dwudziesty drugi album, nie zapowiadał jednak końca „Blueberry’ego” lecz niestety jednego z jego autorów – ale o tym za chwilę.

Seria Charliera i „Gira” zmieniała się w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i pierwszej osiemdziesiątych tak, jak western klasyczny przeobrażał się w o wiele mniej jednoznaczny spaghetti western (a potem antywestern) spod znaku Sergio Leone, Sergio Corbucciego, Sama Peckinpaha czy wreszcie Clinta Eastwooda. Przede wszystkim zawierzamy inteligencji czytelnika i rezygnujemy ze ścian niepotrzebnego tekstu – Kapitan Oczywisty idzie na emeryturę. Narrację opisową wypiera powoli obrazkowa, nacechowana mocno „Moebiusem” i jego niesamowicie dopracowaną, ciążącą ku fotografii i bogatą w detale, techniką. Bardzo specyficznym albumem staje się pisana w pierwszej połowie 1989 roku część dwudziesta trzecia – wspomniana już „Arizona Love”. Po pierwsze jest to najbardziej komediowy odcinek – Mike, już bezpieczny i bogaty, jedzie przekonać największą „femme fatale” serii, aby została jego żoną i zachowuje się jak naiwny uczniak. Po drugie, Jean-Michel Charlier nie dokończył skryptu – napisał tylko jedną trzecią i zmarł na atak serca 10 lipca 1989 roku. Wydarzyło się dokładnie to samo, co dwanaście lat wcześniej w przypadku autorów „Asteriksa”. Rysownik żegna scenarzystę – przyjaciela, mentora i nauczyciela. Giraud, podobnie jak Uderzo po odejściu Goscinnego, potrzebował trochę czasu na żałobę i podjęcie pewnych zawodowych decyzji (choć „Arizona Love” dokończył w miarę szybko).


Jean Giraud poszedł w ślady Alberto Uderzo. Sam zaczął pisać scenariusze „Blueberry’ego” i wyszło mu znakomicie. W 1995 roku wychodzi „Mister Blueberry”, dwudziesty czwarty komiks serii ze scenariuszem i rysunkami „Gira” – i tak zostanie już do ostatniego albumu. Zmiana jest bardzo wyraźna – mniej akcji, więcej błyskotliwego dialogu, inteligentnego poczucia humoru, całkowita rezygnacja ze starej „przegadanej” narracji, na rzecz nowoczesnego, oszałamiająco narysowanego i już nie tak prostego fabularnie komiksu. Charlier mówił „Girowi”, że planuje wcielić Blueberry’ego z powrotem do armii i dać mu awans na kapitana. Ale Giraud miał inny pomysł na dalsze losy postaci. Minęło osiem lat od wydarzeń z „Arizona Love”. Mamy rok 1881 i jesteśmy w Tombstone, którego szeryfem jest oczywiście Wyatt Earp. Blueberry dobija do czterdziestki, ma kupę kasy, którą trwoni i na nowo zdobywa przy pokerze z największymi szychami Tombstone. Jest już bardzo sławny – pewien dziennikarz chce nawet napisać jego biografię.

Cała intryga ostatnich odcinków „Blueberry’ego” to „legenda Tombstone opowiedziana na nowo”. Mike nie jest już tak naprawdę głównym bohaterem – większość czasu gra w karty, leży w łóżku po postrzale i opowiada dziennikarzowi historię wydarzeń bezpośrednio poprzedzających te z „Fortu Navajo”. Ta pasywność głównego bohatera nie podobała się zbytnio wydawcy, ale nie miał on siły walczyć z tak powszechnie docenianym twórcą, jak Jean Giraud. Rysownik stworzył „Blueberry’ego” mocno „moebiusowego”, lekko mistycznego i dość złożonego fabularnie – niektórzy widzieli tu zdradę ideałów Charliera, inni z kolei wyraźny skok jakościowy. Ja osobiście zaliczam się do tych drugich. Ostatni komiks o przygodach dzielnego awanturnika to „Apaches” – nigdy nie wydany w Polsce. Jest to rozszerzona wersja opowieści, którą w poprzednich komiksach spisuje dziennikarz – kończy się dokładnie w momencie, gdy rozpoczyna się fabuła pierwszego komiksu o „Blueberrym”. Historia znowu zatacza koło, kolejna pętla się zamyka – a „Gir” przestaje rysować ze względu na postępujące problemy ze wzrokiem. Umiera pięć lat później, w marcu 2012 roku.


„Blueberry” to wręcz leksykon motywów i scen prosto z Dzikiego Zachodu. Forty pogranicza; eskorta wozu pełnego amunicji; porwanie przez Indian; banda terroryzująca miasteczko, naprzeciw której staje ostatni sprawiedliwy; ucieczka przed rozpędzonym stadem bizonów; strzelaniny w saloonie, napad na pociąg, który ucieka po zawalającym się moście; atak Indian na dyliżans; próba odbicia więźnia z posterunku szeryfa; kopalnie pełne złota; meksykańskie miasteczka z wyludnionymi ulicami i domostwami z okien których sterczą tysiące luf wymierzonych w nieproszonych gości; włam do fortecy na pustkowiu obsadzonej przez dziesiątki uzbrojonych po zęby bandziorów. Brakuje tylko dźwięku ustnej harmonijki w tle.

Poznajemy też całą plejadę fantastycznie wykreowanych i charakterystycznych postaci. Mike ma dwóch nieodłącznych towarzyszy – starego pijaka, przezabawnego poszukiwacza srebra, McClure’a oraz zwiadowcę Reda „Red Necka” Wooleya, zwiadowcę i „specjalistę od spraw Indian”. Są bohaterscy Indianie, zarówno ci istniejący kiedyś naprawdę (Cochise, Siedzący Byk czy Geronimo) a także całkowicie fikcyjni, z których wyróżnić trzeba zapalczywego, szybkiego w mowie i czynie, Vittorio. Są amerykańscy generałowie – wśród nich absolutne nemezis Blueberry’ego, „Żółta głowa” Allister i nigdy nie wątpiący w Mike’a generał Dodge. Jest banda maruderów z południa, meksykańscy „Federales”, szpiedzy Central Pacific, bezlitosny łowca skalpów, płatny zabójca o twarzy Adonisa, Dziki Bill Hickok, bracia Earp i Doc Holliday. No i kobiety, które równie skwapliwie policzkowały naszego bohatera, nazywając go impertynenckim prostakiem jak i rzucały w jego kierunku maślane spojrzenia. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Chihuhua Pearl, nazywana też El Cuchillo lub Lillly Calloway – Mike poradził sobie z największymi zakapiorami Dzikiego Zachodu, ale nie dał rady tej drobnej blondynie, która nie umie za bardzo się bić ani strzelać. Ma za to seksapil, pewność siebie, cięty język i hipnotyczny wzrok.


Ale dwudziestoośmioodcinkowa seria (dwudziestodziewięcio- jeśli zaliczyć tutaj „Apaches” – a zdania są podzielone) to nie wszystko. Gdy pierwszy „cykl Navajo” dobiegał końca, a „Blueberry” zyskiwał mocno na popularności, Charlier zaczął dostawać mnóstwo listów z pytaniami o życie Mike’a podczas Wojny Secesyjnej a nawet wcześniejsze. Scenarzysta nie odpisywał – postanowił odpowiedzieć komiksem. W latach 1968-1969 w magazynie „Super Pocket Piloté” ukazało się dziewięć szesnastostronicowych odcinków „La Jeunesse de Blueberry”, z których potem zrobiono trzy pierwsze albumy komiksowe – rysował oczywiście Jean Giraud. Mamy rok 1861, początek wojny i wyjaśnienie, kim naprawdę jest Mike S. Blueberry. Kolejny, czwarty tom ukazał się w momencie, gdy Charlier i Giraud wrócili do pracy nad główną serią w roku 1980 – za rysunki zabrał się jednak nowy grafik, Colin Wilson, który zilustrował trzy kolejne tomy, aż do śmierci Charliera. Potem, tę liczącą sobie ostatecznie dwadzieścia jeden albumów serię, przejęli inni – swą popularnością nigdy nie zbliżyła się do poziomu swej „starszej siostry”.


„Młodość Blueberry’ego” nigdy nie wyszła w Polsce – ukazał się za to inny spin-off serii, „Marshal Blueberry”. „Gir”, zaraz po śmierci Charliera, zanim jeszcze zdecydował się na wejście w buty swego starszego partnera, postanowił opisać wydarzenia mające miejsce pomiędzy „aferą kolejową” a wyprawą do „Kopalni zaginionego Niemca”. Mike trafia do kolejnego małego miasteczka na Południu, gdzie jako stróż prawa ma uporać się z nielegalnym przemytem broni. Jean Giraud zajął się pisaniem scenariusza, a grafikę powierzono innej legendzie komiksu frankofońskiego – Williamowi Vance’owi, ilustratorowi między innymi takich hitów jak „Bruno Brazil” czy „XIII”. Vance rzucił jednak tę robotę po pierwszym albumie i musiało minąć aż siedem lat, aby znalazł się ktoś, kto ją dokończy – Michel Rouge. Innym pomysłem Girauda był „Blueberry 1900” – akcja miała toczyć się u progu nowego stulecia, a starzejący się bohater miał być uwikłany w historię zamachu na prezydenta Williama McKinleya. Ten bardzo „moebiusowy”, trochę mistyczny projekt nigdy nie doszedł jednak do skutku – podejście do tematu było zbyt odważne i bezkompromisowe. Autorem miał być wręcz „Moebius” a nie „Gir” – co okazało się nie do przyjęcia przez wydawcę i syna Charliera, który mocno protestował przeciwko takiemu przedsięwzięciu.


Wspomnijmy jeszcze na koniec o ekranizacji, nad którą bardzo intensywnie pracował Jean Giraud. W 2004 roku na ekrany kin trafia „Blueberry” w reżyserii Jana Kounena. „Gir” widział w głównej roli Vala Kilmera, który zachwycił go we wcześniejszym o dziewięć lat „Tombstone” – wizerunkowi protoplaści postaci, czyli Jean-Paul Belmondo (wczesny „Blueberry”) i Charles Bronson (późny „Blueberry”) zagrać już nie mogli. Ostatecznie wybrano Vincenta Cassela, który sprawdził się znakomicie. Mamy do czynienia z filmem bardzo onirycznym, niejednoznacznym, gdzie zamiast akcji dostajemy mistyczne wizje i odloty, halucynacje i podróż wgłąb siebie oraz walkę nie tyle ze złym przeciwnikiem (Michaelem Madsenem) co z samym sobą. Niektórzy krytycy porównywali ten film z „Kretem” Alejandro Jodorowsky’ego – mało tu komiksowego „Blueberry’ego”, dużo za to Moebiusa i jego sposobu na popkulturę.

Przygody Mike’a S. Blueberry’ego to bez cienia przesady jedna z najważniejszych serii w historii światowego komiksu. Możemy się zżymać na naiwność pierwszych albumów, lub na odmienność ostatnich – nie zmienia to faktu, że to właśnie „Blueberry” był najbardziej dochodowym z wszystkich dzieł, jakie powstały w szkicowniku Jeana Girauda. „Gir” zarabiał, a „Moebius” mógł szaleć i trwonić pieniądze. A ja polecam wydać trochę własnych – właśnie na „Blueberry’ego”.


Tytuł: Blueberry 
Scenariusz: Jean Michel Charlier, Jean Giraud 
Rysunki: Jean Giraud 
Tłumaczenie: Wojciech Birek 
Tytuł oryginału: Blueberry 
Wydawnictwo: Egmont 
Wydawca oryginału: Dargaud 
Data wydania: 2008-2017 
Oprawa: twarda 
Papier: kredowy 
Format: 215 x 290 
Wydanie: I 
ISBN: 9788328119659, 9788323725183, 9788323736127, 9788323747598, 9788328110281, 9788328110298, 9788328116214, 9788328116917, 9788328118232

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz