niedziela, 2 sierpnia 2020

Silver Surfer. Przypowieści

Srebrzysty paladyn

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

„Mega Marvel” numer 3 (2/1994) był jednym z najlepszych komiksów serii. Przygody błyszczącego, potężnego herosa, surfującego w międzygwiezdnej przestrzeni na niezniszczalnej desce, przeniosły czytelników TM-Semic daleko w niezmierzony kosmos. Na „stronach klubowych” tego wydania, nieoceniony Marvel-Arek wspomniał o „totalnym musiszmieć” fana komiksów Marvela – „The Parable” Stana Lee z rysunkami Moebiusa. I oto jest, już po raz drugi w Polsce, wraz z trzema innymi opowieściami, które łączy jedna postać – Silver Surfer.

Silver Surfer został wymyślony przez przypadek, tak od niechcenia i pod wpływem chwili. W 1966 roku Stan Lee trudził się nad tworzeniem coraz to nowych superłotrów. Wpadł na pomysł postaci, która byłaby niemal bogiem – Galactusem, gigantycznym tytanem, który podróżuje przez kosmos i pożera planety. Rzucił pomysł Jackowi Kirby’emu (nie było chyba wtedy lepszego do tego zadania) a ten zabrał się do roboty. Lee stosował tak zwaną „metodę Marvela”, czyli przedstawiał zbiór luźnych założeń i ogólny zarys fabuły – szczegółowy scenopis i dialogi pisali zazwyczaj już inni twórcy, nierzadko sami rysownicy. Gdy Lee oglądał efekty pracy Kirby’ego zauważył małą, srebrzystą postać latającą po kosmosie na desce surfingowej. Kirby uznał, że taka istota jak Galactus musi mieć swojego herolda, kogoś kto poszukuje dla niego odpowiednich planet i sprowadza go na żerowisko. Tak powstał Silver Surfer, nowy heros w uniwersum Marvela, który zadebiutował w czterdziestym ósmym numerze „Fantastic Four”.



Silver Surfer to Norrin Radd, były mieszkaniec planety Zenn-La. Była to skrajna utopia, gdzie nieznana była przemoc, bieda, uprzedzenia, rasizm, okrucieństwo, chciwość – ale również i pasja, emocje i miłość. Ten idealnie idealny świat miał paść łupem Galactusa – Norrin Radd zaoferował, że zostanie jego „heroldem” w zamian za pozostawienie Zenn-La w spokoju. Bohater zyskał tak zwaną „kosmiczną moc”, która czyni go jedną z najpotężniejszych postaci w uniwersum i rozpoczął pracę na etacie u pożeracza światów. Zbuntował się dopiero wtedy, gdy Galactus nabrał apetytu na naszą planetę – Silver Surfer pokochał Ziemię i wywalczył dla niej podobny „immunitet” jaki ma Zenn-La. Został jednak zwolniony ze służby u Galactusa i skazany na wieczną tułaczkę po kosmosie. Od tamtej pory staje w obronie potrzebujących we wszystkich galaktykach wszechświata.

„Silver Surfer. Przypowieści” od Egmontu to zbiór czterech kilkudziesięciostronicowych historii, wybranych z całej kariery srebrnego wędrowca. Pierwsza z nich to wspomniana „Przypowieść”, czyli rzecz, którą już kiedyś TM-Semic zgodnie z obietnicą wydało – w „Dobrym Komiksie” z 1999 roku. Stan Lee nazywał Silver Surfera swoim „pupilkiem”, bardzo przywiązał się do tej postaci i szukał dla niego najlepszych rysowników, aby oddać go w ich ręce. Gdy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, na jednym z Comic-Conów, poznał Jeana Girauda, zapalił się do nowego projektu. Moebius był zachwycony również (szczególnie chwalił sobie wspominaną już „metodę Marvela” dającą mu wielką swobodę twórczą, której w Europie nie doświadczył) ale czuł, że może to być jedno z jego największych wyzwań w życiu. W efekcie powstał komiks, który obaj panowie wspominali jako jeden z najlepszych jakie przyszło im stworzyć. Oto Galactus ląduje na Ziemi, której zgodnie z umową nie mógł pożreć. No i dotrzymuje obietnicy – domaga się tylko czci, hołdu i bezwarunkowego posłuszeństwa. To wystarczyło, aby na Ziemi zapanował chaos – powstała nowa „religia”, pojawili się fałszywi prorocy, bezmyślny fanatyzm, wszędzie zapanowała przemoc i polała się krew. Na ratunek – Silver Surfer, najszlachetniejsza postać we wszechświecie.


Druga opowieść to „Łowcy niewolników” – komiks wstępnie rozplanowany przez Stana Lee, a narysowany i ubrany w dialogi przez Keitha Pollarda, jednego z bardziej znanych rysowników superbohaterszczyzny Marvela. Sonda Voyager III zwraca uwagę bezlitosnej rasy na Ziemię. Łowcy biorą w niewolę wszystkich superbohaterów naszej planety (tak!) i uratować ich może tylko Silver Surfer. To bardzo „oldschoolowy” komiks, pełen nadmiarowej narracji, która opisuje nam to co widać na obrazku i to czego bez problemu możemy się domyślić. To skrajna pulpa, taka w stylu Roberta E. Howarda i Edgara Rice Burroughsa – wódz łowców, Mrrungo-Mu, jest jak król Conan z kielichem w ręku, z tygrysem leżącym u stóp i roznegliżowaną kobietą owiniętą wokół uda. „Łowcy niewolników” mogłyby z powodzeniem trafić do „groszowych” czasopism z początku dwudziestego wieku także z powodu sposobu w jaki wszyscy tu przemawiają – podniosły, przesadnie pompatyczny, taki właśnie Howardowski z ducha. „Twoje wargi są zimne. Jak śmiesz odmawiać swemu panu?!”. „Każde uderzenie serca krzyczy, że to doprowadzi mnie do Shalli-Bal!”. Jest też żartobliwie – „Opis walki, która nastąpiła przekracza nasze skromne zdolności literackie”. To znaczy chyba żartobliwie, bo jak się okazuje Stan Lee początkowo zakładał, że jego bohater będzie takim właśnie „szekspirowskim filozofem” a sam komiks będzie pisany w trochę ekstatycznym, teatralnym i biblijnym stylu. „Cokolwiek się zdarzy, śmiało stawimy temu czoło, bo nic nie skala uroku tej chwili, tak jak nic nie zniszczy wiecznego cudu naszej miłości!” – i ziuu, na desce w niezmierzone otchłanie.


„Requiem” wydała już Mucha w 2008 roku. J. Michael Straczynski i Esad Ribić napisali ten komiks trochę pod wpływem „The End” – linii wydawniczej Marvela, która w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku prezentowała prawdopodobne „końce” karier superbohaterów Marvela. Silver Surfer umiera, jego niezniszczalny pancerz się rozpada. Kosmiczny tułacz udaje się na pożegnalną rundkę po kosmosie – odwiedza Ziemię, gdzie spotyka kilku bohaterów, a potem ląduje na Zenn-La. Nostalgiczna, spokojna opowieść, pełna specyficznej filozofii, którą Silver Surfer prezentował samym sobą przez całe swoje życie. I wreszcie „W Imię Twoje” autorstwa Simona Spurriera i Tan Eng Huata. Były herold Galactusa trafia do Kolektywu Ruqtar Koil – utopii z pozoru identycznej, jaką pamiętał z Zenn-La. Uwikłany zostaje tam w rozgrywki na międzyplanetarnym szczeblu. Jak się okazuje idealne światy to mrzonki – za każdym razem okazują się iluzją podszytą kłamstwem, podłością i krzywdą.


Silver Surfer jest superbohaterem szczególnym. Stan Lee mówi, że „zdaje się być chodzącym (czy też surfującym) dobrem, zbiorem pięknych zasad etycznych obleczonych w postać srebrnego, błyszczącego humanoida”. „Nie znam nikogo mniej naznaczonego ludzkimi wadami” – mówi o Surferze jedna z postaci w komiksie i trudno się z nią nie zgodzić. To ideał pozostający poza naszym pojmowaniem, potężna istota, której obce są ludzkie słabości. Skrajny empata, latające dobro, święty. To nadczłowiek, którego nigdy nie będziemy w stanie sprowadzić do poziomu nie tylko Petera Parkera czy Bruce’a Wayne’a, ale nawet Clarka Kenta czy Mickey’a Morana (Miraclemana). Silver Surfer to wręcz antyteza nadczłowieka Alana Moore’a, mimo iż władają niemal tak samo nieograniczonymi mocami – ustrzega się on dokładnie tych samych błędów i złych czynów jakie popełnia Miracleman. A potęga, jaką włada Surfer jest niesamowita – może zniszczyć większość wrogów jednym gestem, „rozszerzyć orbity elektronów, aż wypadliby z rzeczywistości, zagotować płyny ustrojowe i bez wysiłku wytworzyć osobliwości w ich oczach”. Może manipulować grawitacją, niszczyć planety, zmieniać materię w energię i odwrotnie. Czasem zakrawa to trochę na żart i jest cokolwiek kuriozalnie – „Ocena sytuacji zajęła Silver Surferowi tylko mikrosekundę!”. Dlaczego zatem tak dobra, światła i mocarna istota wydaje się tak nieszczęśliwa? Może właśnie ze względu na świadomość swej potęgi i jej bezużyteczności w procesie naprawy świata. Silver Surfer wie, że nie może uratować życia przed nim samym, uszczęśliwić kogoś na siłę lub zmusić do dobroci. To niemożliwe.


To jest właśnie cała idea stojąca za tą postacią. W jej srebrnej skórze ludzkość przegląda się jak w lustrze – widać wszystkie nasze wady, zło, słabości i fałszywe pozy. Stan Lee powiedział, że niezrozumiałe jest to, że żyjemy na pięknej planecie, oferującej dobrobyt i szczęście. A wszystko, co potrafimy robić to niszczyć, zabijać, prowadzić wojny, czcić wyimaginowanych, krwiożerczych bogów, w imię których przelewany krew. Każdy z czterech komiksów składających się na „Silver Surfer. Przypowieści” porusza te tematy. Galactus symbolizuje strasznego boga, wymuszającego posłuszeństwo strachem. To idea wiary bez namysłu i refleksji, ślepa i niebezpieczna – od wieków służąca despotom i tyranom do utrzymania władzy, rzeczy ważniejszej od pokoju, dobrobytu czy szacunku dla innych. Ale nie tylko Ziemianie to „rasa szaleńców” – ta przypadłość jest charakterystyczna dla całego inteligentnego życia we wszechświecie Marvela. Każdy myślący twór prędzej czy później pójdzie na wojnę – w imię religii, władzy, ziemi, ideologii. Silver Surfer chciałby usunąć ze świata grozę, wojny, biedę, uprzedzenia i krzywdę.


Ale zaraz zadaje sobie pytanie – a może niedoskonałość jest konieczna dla rozwoju? Idealna utopia niesie stagnację, brak namiętności, odczłowieczenie, marazm. Może ból jest częścią życia – jeśli go nie czujesz, tracisz perspektywę, błądzisz, nie znasz granic. Idzie za tym upadek moralny i dekadentyzm czeka w końcu każdą z tego rodzaju społeczności – pisał o tym chociażby Herbert George Wells w „Wehikule czasu”. Silver Surfer to srebrzysty paladyn, oddany idei nie przekładalnej na rzeczywistość, ale dającej przynajmniej kierunek, w którym powinniśmy podążać.


Tytuł: Silver Surfer. Przypowieści.
Scenariusz: Stan Lee, J. Michael Straczynski, Simon Spurrier, Keith Pollard
Rysunki: Jean „Moebius” Giraud, Esad Ribic, Keith Pollard, Tan Eng Huat
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Tytuł oryginału: Silver Surfer: Parable, The Enslavers, Requiem, In Thy Name
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: czerwiec 2020
Liczba stron: 352
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328196766

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz