niedziela, 22 września 2019

Todd McFarlane - Spider-Man

Pajęcze lata Todda McFarlane'a

Artykuł powstał przy współpracy z portalem Esensja i został tam pierwotnie zamieszczony.


Dzisiaj coś dla osób, które w latach dziewięćdziesiątych czekały co miesiąc z niecierpliwością na nowe komiksy TM-Semic. Pamiętacie swój pierwszy? Ten, od którego zaczęła się Wasza przygoda? Ja pamiętam. To był marzec 1991 roku – na okładce, jakiś latający koleś z wąsikiem, ubrany w zielony kombinezon i złoty hełm, strzelał do Spider-Mana w czarnym kostiumie. Komiks ten był szczególny nie tylko dla mnie – był to również pierwszy odcinek serii o człowieku-pająku narysowany przez legendarnego Todda McFarlane’a. W Stanach Zjednoczonych komiks ten też wyszedł w marcu – tylko trzy lata wcześniej jako 298 numer słynnego „The Amazing Spider-Man”.

W roku 1987, jeszcze przed „erą McFarlane’a”, dużo się działo w życiu Petera Parkera. Gdy zakończyła się wielka wojna gangów, w którą zamieszanych było wielu superdrani z Kingpinem na czele, przyszła pora na „zadanie wielkiego pytania” ukochanej. Mary Jane Watson przyjmuje oświadczyny, odbywa się ślub i młoda para zaczyna układać sobie życie na 410 Chelsea Street w nowojorskiej dzielnicy Queens. Nowożeńcy przechodzą wielki test już na początku nowej drogi życia – Peter Parker w genialnych „Ostatnich łowach Kravena” dosłownie ląduje w grobie na długie dwa tygodnie, a potem ledwo uchodzi z życiem po potyczce z Doktorem Octopusem. Coś wisiało w powietrzu – seria „The Amazing Spider-Man” zbliżała się do trzechsetnego numeru i wszyscy zastanawiali się co szykuje z tej okazji słynny scenarzysta serii z tamtych lat, David Michelinie.


"Amazing Spider-Man" TM-Semic, numer 3/91

A on zaprosił do współpracy pewnego odważnego, niepokornego dwudziestosześciolatka z Kanady. Todd McFarlane był wielkim fanem komiksów od wczesnego dzieciństwa. Kupował i czytał hurtowo oraz marzył, żeby samemu zostać znanym rysownikiem. W czasach młodości pracował w sklepie z komiksami i cały wolny czas spędzał na organicznej, mozolnej pracy nad własnym talentem. Uczył się rysowania anatomii, mimiki twarzy, architektury – zużył, jak sam wspomina, całe tony papieru i ołówków. Zaczął też wtedy bombardować wszystkich możliwych wydawców próbkami swoich prac. Były to setki listów z zapełnionymi planszami i setki odpowiedzi odmownych. Ale była też i konstruktywna krytyka, z której Todd skwapliwie korzystał. Trafił w końcu do Detective Comics i porysował trochę Batmana, a potem zgłosił się po niego Marvel, gdzie jak wiadomo wdrapał się na Parnas. W marcu 1988 roku objął posadę rysownika w najpopularniejszej serii komiksowej o człowieku-pająku i całkowicie zmienił oblicze tego bohatera. Wpasował się tym samym w pewien rewolucyjny trend w świecie komiksu zainicjowany w połowie lat osiemdziesiątych przez Alana Moore’a, Franka Millera czy potem Neila Gaimana.

"The Amazing Spider-Man", numer 300, maj 1988

Marvel potrzebował w tym czasie kogoś, kto przede wszystkim będzie trzymał się deadline’ów. Mogłeś być przeciętnym rysownikiem, ale jeśli przestrzegałeś pewnych zasad i oddawałeś produkt na czas – miałeś tę robotę. McFarlane był tego świadomy, toteż na początku swojej kariery idealnie dopasował się do zastanej sytuacji. Pierwsze numery były rysowane w stylu „starej szkoły”, klasycznie i bez wielkich fajerwerków. Ale już od jubileuszowego, trzechsetnego numeru rysownik zaczął przemycać do komiksu swoje pomysły i nadawać mu pewien kierunek artystyczny. Był to powolny, ale systematyczny i coraz bardziej zauważalny proces. Nastąpiła rewolucja w białych rękawiczkach – gdy włodarze Marvela zauważyli co się dzieje, było już za późno. Nie można było się cofnąć.

Todd McFarlane narysował dwadzieścia osiem odcinków „The Amazing Spider-Man”. Wszystkie napisał David Michelinie, trzymając się sprawdzonego od lat schematu komiksu superbohaterskiego – Spider-Man walczy po kolei z najróżniejszymi wrogami, którzy co jakiś czas powracają, a w tle toczy się normalne życie Petera i Mary Jane Parkerów, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Co działo się w tej, trwającej niemal dwa lata, „erze McFarlane’a”? Peter nadal fotografuje Spider-Mana, przekomarza się z naczelnym „Daily Bugle”, odwiedza ciocię May i próbuje wpasować się do rzeczywistości, w której obraca się jego będąca na topie żona – świata pełnego blichtru i bogactwa. Małżeństwo Parkerów przechodzi nieustanne testy dojrzałości i trwałości – na nowy, luksusowy apartament jest ich stać tylko dzięki zarobkom Mary Jane, która staje się głównym żywicielem rodziny; Peter otrzymuje wspaniałą i wymarzoną ofertę pracy, wymagającą opuszczenia Nowego Jorku, czyli całego świata Mary Jane; pojawia się Czarna Kotka, dawna miłość Spider-Mana; M.J. zostaje porwana przez przerażającego stalkera, bogatego i wpływowego człowieka, który oszalał na jej punkcie. To właśnie on sprawił potem, że młoda para została eksmitowana z mieszkania w same święta a Mary Jane straciła pracę i dostała wilczy bilet. Zaczynają się poważne problemy finansowe, poszukiwanie nowego lokum, pomieszkiwanie kątem u cioci May, która ma własne kłopoty i w końcu przeprowadzka do Soho. Peter wraca na uniwersytet, aby zrobić tytuł naukowy, który pozwoli mu w końcu odwiesić na kołek aparat fotograficzny a Mary Jane dostaje rolę w operze mydlanej. Ale to nie wszystko – Peter Parker prowadzi przecież drugie życie, które cały czas mocno wpływa na codzienną egzystencję jego i ukochanej.

"The Amazing Spider-Man", numer 325, listopad 1989

Wiemy dobrze na czym polegał amerykański komiks superbohaterski tamtych lat. Spider-Man, jak każdy superheros, musiał regularnie mierzyć się z najróżniejszymi przeciwnikami. Kogo tu nie było – Shrike, Mysterio, Lizard, Scorpion, Prowler, Hobgoblin, Green Goblin, Rhino, Blacklash czy nawet Red Skull. Jednak najważniejszym wrogiem Pająka „ery McFarlane’a” był oczywiście Venom. To właśnie McFarlane jako pierwszy zaprezentował tę postać w pełnej krasie, w jubileuszowym, przełomowym dla całej serii odcinku. Numer ten był szczególny również z innego powodu – to w nim Spider-Man pozbywa się znienawidzonego przez Mary Jane czarnego kostiumu i wraca do dobrze znanego czerwono-niebieskiego. Było to symboliczne zamknięcie pewnej epoki i zapowiedź nowej – możemy uznać, że w pewien sposób Spider-Man wszedł wtedy w lata dziewięćdziesiąte.

Fani TM-Semic dobrze pamiętają najlepsze i najbardziej charakterystyczne historie i sceny tamtego okresu. Poza pojawieniem się Venoma i jego regularnymi powrotami możemy wspomnieć jeszcze kilka. Mary Jane walcząca z porywaczem, Jonathonem Caesarem i jego osiłkami oraz ratująca życie samemu Spider-Manowi. Silver Sable ścigająca nazistów zagrażającymi jej ojczyźnie, Symkarii. Crossover „Inferno”, podczas którego Gobliny rozwalały Manhattan, windy pożerały ludzi a z szuflad wyskakiwały mackowate potwory. Bijatyka na cmentarzu w chmurze opadających śniegowych płatków. „Zamach na cały naród”, czyli sześcioodcinkowa, złożona fabuła, w której zadebiutował w serii Erik Larsen, późniejszy (dwukrotny) spadkobierca Todda McFarlane’a i jego przyszły wspólnik. I wreszcie pojedynek Pająka z Szarym Hulkiem w trakcie kolejnego crossover w świecie Marvela, czyli „Aktów zemsty”. Był to ostatni numer z rysunkami McFarlane’a, schedę po nim przejął bardzo udanie wspomniany już Erik Larsen. Todd zostawił Pająka w bardzo gorącym dla niego okresie – zdobył właśnie moce porównywalne z tymi jakimi dysponował Superman (wyrzucenie Hulka na orbitę okołoziemską nie jest proste) a potem je stracił, Venom po raz kolejny uciekł z więzienia, Jonathon Caesar został z niego po prostu wypuszczony a Złowieszcza Szóstka, czyli grupa największych wrogów Spider-Mana, postanowiła go zabić. Ale McFarlane miał bardzo poważne powody, żeby odejść.


Od zawsze był tylko rysownikiem bez możliwości wpływu na fabułę. Czuł się całkowicie spętany sztywnymi normami rządzącymi serią i uzależniony od pomysłów innych. A chciał sam pisać scenariusze, sam kreować w pełni świat Spider-Mana. Wyszedł więc z propozycją wystartowania z całkiem nową, w pełni autorską serią o człowieku-pająku. Miała być ona oderwana całkowicie od wydarzeń opisywanych w aktualnie prowadzonych czterech tytułach, których fabuły przenikały się wzajemnie. Idealny timing – „The Amazing Spider-Man” na przełomie 1989 i 1990 roku bił wszelkie rekordy sprzedaży, w Stanach Zjednoczonych panowała prawdziwa Spider-mania. Nazwisko McFarlane’a znał każdy – szefostwo Marvela nie miało zatem wyjścia. W sierpniu 1990 roku wychodzi pierwszy numer serii „Spider-Man” – był to oszałamiający, niewyobrażalny wprost wynik finansowy. Komiks rozpoczynający pięcioczęściową opowieść „Torment” sprzedał się w nakładzie dwóch i pół miliona egzemplarzy. Historia ta wyszła w Polsce w pierwszym numerze słynnego „Mega Marvel” od TM-Semic, który jest już w naszym kraju białym krukiem. „Torment”, czyli „udręka” lub „cierpienie” – co Pająkowi zgotował McFarlane?

"Spider-Man", numer 1, sierpień 1990

„Spider-Man” nie skupia się już zbytnio na życiu osobistym Parkerów. Wyszli na prostą, żyją sobie w Soho, ale widują się coraz rzadziej, bo Pająk zaczyna brać górę nad Peterem. Mary Jane jest często pozostawiana sama sobie, autor odsuwa ją od głównych wydarzeń, przez co wydaje się doklejona na siłę. Co znamienne, ona sama zaczyna sobie z tego zdawać sprawę i baluje od rana do nocy szukając w ten sposób jakiejś formy eskapizmu. Cioci May, czy przyjaciół Parkerów nie ma w ogóle. Jest Pająk, Pająk, Pająk. „Spider-Man” McFarlane’a to rzecz bardzo oryginalna: komiks grozy z bohaterem, który zawsze kojarzony był z lekką, żartobliwie prowadzoną fabułą i nigdy nie roszczący sobie pretensji do niczego poza prostą rozrywką. Jednym z ostatnich wyjątków sprzed ery McFarlane’a są „Ostatnie Łowy Kravena”, tytuł jakże ważny dla pierwszej historii w nowej serii.

Pierwsze pięć odcinków serii, czyli osławiony „Torment”, mocno nawiązuje do klasycznej opowieści o Kravenie Łowcy. Spider-Man mierzy się z Lizardem, sprawiającym wrażenie potwornego monstrum, nad którym nie można zapanować. Nieznana bliżej wiedźma, którą dużo łączy Łowcą, kontroluje zieloną bestię za pomocą magii voodoo i próbuje zabić Spider-Mana. Ten, otruty, balansujący na granicy życia i śmierci, męczony przez halucynacje, przechodzi tytułową „udrękę”. Nie wie kim jest wróg, czego szuka w Nowym Jorku i dlaczego chce go zabić. Cała sytuacja jest przerażająca, irracjonalna, absurdalna i chaotyczna. I tak, jak w „Ostatnich łowach Kravena” naszego bohatera uratował tkwiący w nim pierwiastek człowieczeństwa, tak tutaj ratuje się przede wszystkim dzięki swej pajęczej mocy. To ważne – to Pająk a nie Peter Parker jest bohaterem „Tormentu”.

"Spider-Man", numer 2, wrzesień 1990

W kolejnych odcinkach Todd McFarlane dryfuje coraz wyraźniej w stronę komiksowego horroru, kreując klimat jakiego jeszcze nigdy nie było w opowieściach o Spider-Manie. W „Maskach” i „Sub-City” Pająk trafia do podziemi Nowego Jorku, gdzie mierzy się najpierw z oszalałym Hobgoblinem, który nie jest już człowiekiem w przebraniu, lecz prawdziwym potworem a potem z wampirem Morbiusem, który nie potrafi opanować swego pragnienia. Pojawia się Ghost Rider oraz armia wyrzutków mieszkających w podziemiach Wielkiego Jabłka, swego rodzaju współczesna cywilizacja Morloków. Najlepszą jednak historią jest pięcioczęściowe „Spojrzenie”, w którym opuszczamy naturalne środowisko Spider-Mana, czyli betonową dżunglę wielkiej aglomeracji i udajemy się w zimne, ciemne i gęste lasy Kolumbii Brytyjskiej. McFarlane zabiera czytelników w swoje rodzinne strony – a skoro już jesteśmy w Kanadzie to kogóż możemy spotkać, jeśli nie najsłynniejszego Kanadyjczyka wśród superbohaterów? Spider-Man i Wolverine próbują rozwiązać tajemnicę przerażających morderstw małych chłopców, za które zdaje się odpowiadać wielka, dzika istota z indiańskich legend. Na koniec mamy jeszcze jeden odcinek, w którym seria „Spider-Man” bierze udział w crossoverze z „X-Force” Roba Liefelda. Nie wiem czemu McFarlane zgodził się na udział w tym projekcie – to chaotyczna, słaba, nudna i typowa superbohaterska opowiastka tkwiąca jeszcze głęboko w latach osiemdziesiątych i naznaczona wszystkimi grzechami tego okresu. Jedynym wytłumaczeniem jest okazja do narysowania Juggernauta, o czym twórca, jak sam wspominał, zawsze marzył. Szesnasty numer „Spider-Mana” był ostatnim autorstwa McFarlane’a – zastąpił go ponownie Erik Larsen. Ale tylko na chwilę, bo obydwu panów połączyła inna idea, o czym za chwilę.


Wkład Todda McFarlane’a, nie tylko w rozwój postaci człowieka-pająka, ale i całego uniwersum Marvela, był niebagatelny. To był prawdziwy przełom, porównywalny z takim, jaki miał miejsce kilka lat wcześniej w serii o „Daredevilu”. Tylko, że komiks o Diable z Hells Kitchen nie miał takich wyników sprzedaży. W czasach „The Amazing Spider-Man” miała miejsce pełzająca rewolucja, w wyniku której bohater został wyciągnięty za uszy z lat osiemdziesiątych, z tego charakterystycznego, poprawnego, lecz trochę schematycznego i nudnego stylu Johna Romity Jr., Boba McLeoda czy Alexa Saviuka. Standardowy, przewidywalny (bo zawsze taki sam) układ kadrów był powoli zastępowany przez szalony, nieregularny i nieobliczalny – to samo zrobił wcześniej Alan Moore w swojej „Sadze o potworze z bagien” gdzie prostokąty i kwadraty zaczęły przyjmować trójkątne, owalne albo całkiem nieregularne, oniryczne kształty. Fabularnie nie zmieniło się za dużo, McFarlane jako „tylko rysownik” nie miał na to wpływu. Mógł jednak zmienić postrzeganie postaci, sposób opowiadania fabuł i unowocześnić człowieka-pająka. Rysunek Todda, jak on sam go określa, jest „sexy” – dosłownie i w przenośni. Nikt wcześniej nie przedstawiał w taki sposób Mary Jane – nie zliczę, ile kipiących erotyzmem kadrów pani Parker narysował Kanadyjczyk (jedynym poważnym konkurentem w tym obszarze, który przychodzi mi do głowy, jest Jim Lee i jego „The Uncanny X-Men” – także wydawany przez TM-Semic).


Włodarzom Marvela nie było to w smak. McFarlane naruszył pewne status quo, święte zasady tworzenia sprawdzonych, taśmowych produkcyjniaków. Jego postacie wychodzą często poza kadr (albo tego kadru w ogóle nie ma), ich anatomia i rysy twarzy nabierają groteskowych, karykaturalnych rysów a ich ekspresja jest nadmierna. Co to za dziwna pajęcza sieć przypominająca spaghetti? Jakim cudem Spider-Man może przyjąć tak nienaturalne, nieludzkie pozy, przecież do tej pory latał jak Tarzan na linie. Dlaczego ma takie wielkie pajęcze oczy na masce i po co te nieustanne, gwałtowne zbliżenia na jego postać? Człowiek-pająk zaczynał coraz mniej przypominać człowieka a coraz bardziej pająka. Ale czy można się tego czepiać, skoro sprzedaż nieustannie rośnie? McFarlane, wezwany przez szefów na dywanik, mówił bez ogródek – nie udawajcie, przecież tu chodzi o kasę. Ja ją dla was robię, jakie ma zatem znaczenie to, co rysuję? Pieniądze się zgadzają.

Argumentacja nie do odparcia. W swoim autorskim „Spider-Manie” autor idzie jeszcze dalej. Fabuły jego autorstwa są mocno pretekstowe, bardzo proste i wydają się rozciągnięte na zbyt dużą ilość odcinków. Gdyby „Torment” pisał Michelinie zmieściłby go z powodzeniem w dwóch numerach – u McFarlane’a mamy pięć. U niego jednak o wiele bardziej od tego CO opowiada liczy się to, JAK opowiada. Możemy się czepiać pompatycznej narracji i tych trochę grafomańskich treści nadawanych zza kadru, możemy też dostrzec pretensjonalność i niepotrzebne udowadnianie za wszelką cenę, że mamy do czynienia z wielce mrocznym i dorosłym komiksem. Wszystko to jednak staje się nieistotne, bo McFarlane i tak oszałamia swoją autorską wizją. Groza, drapieżny surrealizm, obłędne kompozycje kadrów, niesamowita szczegółowość rysunku, dehumanizacja Pająka i jego wrogów, którzy nie wyglądają (jak to było u poprzedników) na ludzi w kostiumach tylko na demony z piekła rodem wyskakujące z kart komiksu na czytelnika – to wszystko jest nie do przecenienia. To wszystko było przygotowaniem gruntu pod późniejszego „Spawna”, czyli postaci, którą McFarlane wymyślił jako szesnastolatek i z którą wystartował w nowym wydawnictwie – słynnym już i znanym na całym świecie „Image”.


No właśnie – „Image”. Po napisaniu i narysowaniu kilkunastu numerów „Spider-Mana”, pod koniec 1991 roku, Todd McFarlane znów zapragnął zmiany. Zbuntował się przeciwko podwójnemu układowi DC i Marvela, w którym krążyło mnóstwo twórców-planet niezdolnych wyrwać się z grawitacji dwóch wielkich molochów. Ucieczka z układu nie musiała przecież oznaczać wyroku śmierci twórczej a Todd bardzo chciał być całkowicie niezależny. Widział jak Alan Moore, Frank Miller, George Perez czy John Byrne zdobywali rzesze czytelników dla dwóch gigantów, które potem zawłaszczały wszelkie prawa autorskie i przypisywały sobie wszelkie zasługi, redukując artystę do ciągu małych literek w stopce komiksu. Kanadyjczyk nie chciał tak skończyć.

Szesnasty, ostatni numer „Spider-Mana”, który wyszedł spod ręki McFarlane’a, kończy się wpisem: „Dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy byli ze mną przez te kilka lat! Było szałowo!”. Zaraz na początku 1992 roku w świecie amerykańskiego komiksu wybuchła prawdziwa bomba – siedem wielkich gwiazd ogłosiło, że porzuca pracę dla komiksowych gigantów. Todd McFarlane, Erik Larsen, Jim Lee, Rob Liefeld, Whilce Portacio, Mark Silvestri i Jim Valentino zakładają wydawnictwo „Image”, którego najważniejszą zasadą jest to, że prawa autorskie do postaci należą w stu procentach do jej autora i ma on całkowitą swobodę twórczą co do treści i formy swojego dzieła. To były naprawdę głośne i znane nazwiska w tych czasach – każdy z autorów wystartował ze swoją autorską serią.


W maju 1992 roku wychodzi pierwszy numer „Spawna”, który okazał się potem najlepiej sprzedającym się komiksem niezależnym w historii. „Spawn to ja, gdybym kiedykolwiek miał być superbohaterem” – mawiał McFarlane o swoim „dziecku”. Ale to jest już materiał na zupełnie inną opowieść.

Pajęcze lata Todda McFarlane’a to kamień milowy w historii komiksu, czy się komu to podoba czy nie. Będziemy czytać jego „Spider-Mana” jeszcze przez długie, długie lata, bo prawda jest taka, że z komiksów, które podobały nam się w dzieciństwie, nie wyrośniemy nigdy.


Tytuł: Spider-Man
Scenariusz: Todd McFarlane, Rob Liefeld, Fabien Nicieza
Rysunki: Todd McFarlane, Rob Liefeld
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Tytuł oryginału: Spider-Man (#1 – #14, #16)
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: maj 2019
Liczba stron: 416
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328141810

2 komentarze:

  1. Brzmi jak jedna z oryginalniejszych historii o Pajączku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. McFarlane jest chyba najbardziej znanym twórcą w historii tej serii - a przynajmniej w Polsce, kiedy to w latach dziewięćdziesiątych chłopcy (a może i dziewczyny) urodzeni głównie pod koniec lat siedemdziesiątych zaczytywali się komiksami TM-Semic.
      W Stanach też zrobił furorę - patrz: sukces jego autorskiej serii. Więc jeśli czytasz teraz komiksy o "Spider-Manie" to warto zapoznać się z tymi od McFarlane'a. W Egmoncie znajdziesz jego własną serię - tę ze scenariuszami Michelinie i rysunkami McFarlane'a można przeczytac tylko w komiksach TM-Semic.

      Usuń