Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.
„Give me a bucket of blood and I’ll just dump it on you!”
Film to przede wszystkim rozrywka
Minęło dziewięć lat od premiery „Oddziału”. John Carpenter milczy. Oczywiście filmowo, bo w wywiadach się udziela. Potwierdza to, co powiedział głośno na planie „Duchów Marsa” siedemnaście lat temu – nie kocha już kina. Powrócił na krótko do formy w roku 2005 ale w ostatecznym rozrachunku, film o pięć lat późniejszy pokazuje, że John Carpenter jest już zmęczony. On sam porównuje zawód reżysera do pracy w kopalni, zwłaszcza gdy ma się już ponad pięćdziesiąt lat. Ale tak naprawdę czy musi jeszcze cokolwiek udowadniać? Jest legendą za życia, reżyserem prawdziwie kultowym i spełnionym. Robił w życiu przecież to wszystko o czym marzył od dzieciństwa.
Proces twórczy Johna Carpentera nigdy nie był planowym dążeniem do stworzenia jak najlepszej fabuły. Była to zawsze próba podzielenia się z widzem tym, co akurat w duszy gra, nawet wtedy, gdy scenariusz nie był jego. Pomysły przychodziły ot tak, znikąd, powstawały na bazie wieloletniej fascynacji kinem i muzyką, rodziły się intuicyjnie. Reżyser to oczywiście człowiek odpowiedzialny za całokształt produkcji, ale, jak niejednokrotnie podkreślał Carpenter, jest to opowiadacz historii. To jest zawsze jego podstawowe zadanie – storytelling. Najlepsze opowieści to te, które docierają do widza bezpośrednio, są proste i pozbawione formalnych ozdobników. Carpenter zawsze chciał, żeby jego widz podczas oglądania filmu śmiał się, bał, płakał, przeżywał historię wraz z bohaterem a potem opowiadał innym ludziom co widział, słyszał i czego doświadczył.
Film według Carpentera to w pierwszej kolejności rozrywka. Twórca nigdy nie był zwolennikiem ładowania do filmów trudnych, intelektualnych treści. „Nie jestem intelektualistą, dajcie mi kubeł pełen krwi, a ja wyleję go prosto na was”. Woli oglądać przerośnięte kraby z Jowisza niż „Stalkera” Tarkowskiego. Film jest dla widza, nie dla reżysera. A żeby dobrze zrobić film, trzeba mieć swobodę twórczą, stąd niechęć reżysera (czasem oczywiście przełamywana) do wielkich studiów filmowych.
Filmy Johna Carpentera mają wiele charakterystycznych cech. Są to prawie zawsze westerny umiejscowione wszędzie tylko nie Ameryce XIX wieku; świetna pulpowa estetyka z prostymi fabułami. Są to głównie historie dziejące się w relatywnie małej, ograniczonej przestrzeni i krótkim czasie. To bohater lub grupa bohaterów stawiająca ciągły opór otoczeniu, które jest zazwyczaj wynaturzone i przerażające. Protagoniści, którymi zazwyczaj są cyniczni antybohaterowie, nie mają czasu na odpoczynek – ich walka z zagrożeniem jest ciągła. Bardzo często jakaś obca siła przejmuje władzę nad ludźmi, czyniąc ich swoimi marionetkami, co potęguje i tak powszechną paranoję. Wróg u Carpentera jest zawsze gdzieś w cieniu, czający się pod drzewami lub we mgle – a skoro miejsce jego pobytu nie jest skonkretyzowane, to tak naprawdę jest wszechobecny. Zło czai się zawsze na ekranie, zawsze w kadrze – krystalizując się na naszych oczach. Ma to przełożenie na światy Carpentera, które nie ulegają inwazji zła z zewnątrz – one same skrywają od zawsze zło, które tylko czeka, aby wypłynąć na powierzchnię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz