Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.
Co by się stało, gdyby domem wariatów kierowali pacjenci? W „Klanach księżyca Alfy” wracamy do zagadnienia poruszonego już w „Marsjańskim poślizgu w czasie”, czyli do choroby psychicznej jako niekoniecznie dysfunkcji. Kolejna powieść Philipa K. Dicka to znowu szalona historia z mnóstwem postaci i wątków, ale – w porównaniu do „Simulakry” – dość spójna i logiczna.
We wrześniu 1954 roku, w magazynie „Galaxy Science Fiction” opublikowane zostało opowiadanie pod tytułem „Shell Game”. W Polsce możemy je znaleźć chociażby w zbiorze „Kopia ojca”, gdzie nosi tytuł „Gra pozorów”. Grupa chorych umysłowo rozbitków na obcej planecie zmaga się z wyimaginowanym (a może i nie?) zagrożeniem ze strony najeźdźców z kosmosu. Ta krótka historia stała się podstawą fabuły powieści wydanej przez Ace Books – w listopadzie 1964 roku wychodzą „Klany księżyca Alfy”. Jest to powieść trochę mniej znana i lubiana w porównaniu do tych najpopularniejszych, ale zdecydowanie jedna z najbardziej zwariowanych.
Świat przyszłości. Ziemia (Terra) kolonizuje odległe układy i planety. Na trzecim księżycu systemu Alfa znajduje się, założony przed laty przez Terran, szpital psychiatryczny dla tych wszystkich kolonistów, którzy nie potrafili odnaleźć się w ciężkich realiach swojego nowego domu. Międzygalaktyczna wojna zmusiła resztki ludzkości do opuszczenia księżyca i pozostawienia rezydentów szpitala samym sobie. Po dwudziestu kilku latach Terranie organizują wyprawę badawczą na księżyc Alfy – TERPLAN, czyli Amerykański Interplanetarny Urząd Zdrowia i Opieki Społecznej, chce zobaczyć, jak radzą sobie jego mieszkańcy. Zwariowali do reszty? Wpadli w katatonię? Wyewoluowali w społeczeństwo rządzące się swoimi prawami, którym daleko do tych przyjętych na naszej planecie za „normalne”? Może da się ich przywrócić terrańskiej społeczności?
Głównym bohaterem powieści jest Chuck Rittersdorf, typowy dickowy bohater, któremu życie ciągle rzuca kłody pod nogi. Rozwodzi się właśnie z Mary, która jako świetny psychiatra i naukowiec, została wytypowana do wspomnianej wyprawy w kosmos. Mary, mająca swego męża za nieudacznika, chce puścić go z torbami – Chuck musi szybko znaleźć dodatkowe źródła zarobku. Jako pracownik CIA, zajmuje się pisaniem programów dla rządowych „symulakronów”, czyli androidów nieodróżnialnych od ludzi, które wykorzystywane są do siania kapitalistycznej propagandy w komunistycznych krajach. Swoje zdolności postanawia wykorzystać pisząc także dodatkowo programy komercyjne – na przykład skecze dla najsłynniejszego komika świata, niejakiego Bunny’ego Hentmana. I tu sprawy zaczynają się komplikować: Chuck wplątuje się w tajną rozgrywkę służb wywiadowczych Terry, szpiegów z układu Alfy oraz samego Hentmana, który oczywiście nie jest tym, za kogo się podaje. Ostatecznie los kieruje Chucka w tym samym kierunku co wcześniej jego żonę – na księżycu Alfy dojdzie do ich spotkania i być może będą mieli okazję zweryfikować swoje stanowiska.
A tam, zupełnie jak w „Grze pozorów”, czekają już „wariaci”, którzy wizję zmierzającej ku nim ziemskiej ekipy badawczej, odbierają jednoznacznie. To inwazja, której trzeba dać odpór. Ale jak to zrobić, skoro społeczeństwo księżycan jest podzielone? I tu dochodzimy do jednego z najlepszych pomysłów Dicka – założył on, że pozostawieni przez swych „zdrowych” nadzorców pacjenci podzielili się na „klany”, a wszystko według charakterystycznych cech ich przypadłości. Mamy zatem „Mansów” (maniaków), kastę wojowników o destrukcyjnych zapędach; „Hebów” (hebefreników), ograniczonych umysłowo, apatycznych pariasów; „Skitzów” (schizofreników), którzy pełnią tu rolę swego rodzaju poetów, artystów, mistyków czy nawet religijnych wizjonerów; „Depów” chorujących na najgorsze depresje; „Ob-comów”, czyli ludzi dotkniętych zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, którzy świetnie spisują się jako księgowi i inni różnego rodzaju urzędnicy; oraz klany „Poly” (zdziecinniali marzyciele uciekający od rzeczywistości) i „Pare” (schizofrenicy paranoidalni, wykazujący szczególne predyspozycje do zarządzania, wdrażania ideologii politycznych i programów społecznych). Wszystkie te klany żyją sobie od lat na księżycu, wypełniając swoje niepisane społeczne role, utrzymując „cywilizację” na całkiem przyzwoitym poziomie i popadając oczywiście od czasu do czasu w konflikty. Jeden z bohaterów powieści zastanawia się zatem: „Więc można by pomyśleć, że wszystko jest w porządku. Czy w takim razie różni się to od społeczeństwa Terry?”
Tak naprawdę to niczym. Philip K. Dick, dokładnie tak samo jak w „Marsjańskim poślizgu w czasie”, mówi, że pojęcie „normalności” jest bardzo względne – zwłaszcza w środowiskach pozbawionych wpływu wielowiekowych kulturowych uwarunkowań oraz tradycji i zestawów norm, będących produktami tychże. „Wariaci” z księżyca Alfy są chorzy z punktu widzenia Terran – tylko, że to oni tworzą teraz całą cywilizację, to oni przeważają. Osobiście przychodzi mi teraz na myśl cytat z jednego z najlepszych filmów Johna Carpentera – „W paszczy szaleństwa”. Bohaterka filmu mówi: „Rzeczywistość jest tylko tym, co my sami definiujemy. „Zdrowy na umyśle” i „szalony”, to tylko hasła, które łatwo mogą zamienić się miejscami, jeśli szaleńcy będą w większości. Znajdziesz się wtedy zamknięty w małej celi, zastanawiając się, co stało się ze światem”. I dokładnie tak jest w „Klanach księżyca Alfy”. Czym bowiem mierzyć „normalność” i „szaleństwo”, skoro obydwa sposoby postrzegania świata dają ostatecznie te same wyniki – obiektywny, niepodważalny fakt funkcjonowania w rzeczywistości opisanej przez pewne początkowe, warunki brzegowe? To co bierzemy za dysfunkcje reprezentantów każdego z klanów to po prostu ich specjalne „nakładki” na percepcję i interpretację obiektywnie istniejącej, niepodważalnie prawdziwej rzeczywistości.
Gdy Terranie przybywają na księżyc Alfy i zaczynają się wzajemnie gonić po jego powierzchni, wyglądają w oczach tubylców jak szaleńcy – wszyscy uczestnicy tej irracjonalnej „walki” robią wewnętrznie sprzeczne i nielogiczne rzeczy. Pod koniec powieści główny bohater uświadamia sobie, że jest jednocześnie wrogiem i sprzymierzeńcem księżycowego ludu – działa w tym samym czasie na ich korzyść i niekorzyść dokładnie tymi samymi decyzjami. W pewnym momencie zastanawia się „jakby to było spędzić resztę życia na tym księżycu w otoczeniu samych psychopatów”. W odpowiedzi pada retoryczne pytanie: „A jak, do diabła, wcześniej żyłeś?”.
„Klany księżyca Alfy” to dziwaczna i pokręcona książka. Szalona jak praktycznie wszyscy jej bohaterowie. Dodatkowo Philip K. Dick wraca w niej do większości motywów, jakie do tej pory występowały w jego literaturze. Na Ziemi mieszka cała masa psioników, telepatów, prekognitów i ludzi zdolnych do manipulacji czasem. Nasza planeta jest mocno „poligenetyczna”, jak to określa jeden z bohaterów – żyje na niej cała menażeria imigrantów z obcych planet. Chuck Rittersdorf mieszka w bloku, gdzie za sąsiadów może mieć rozumną, czytającą w myślach galaretę z Ganimedesa (szkoda, że nie z Tytana), istotę z płynnego metalu z Jowisza, myśloptaka z Marsa, leniwca z Kalisto i myślący „mech” z Wenus! Istne szaleństwo. Dołóżmy do tego eksploatowany już nie raz pomysł androidów-awatarów sterowanych na odległość i wrażenie „nakładania się rzeczywistości i istnienia poza czasem” (to akurat zapowiedź przyszłych fabularnych odlotów autora) oraz pędzącą na łeb na szyję akcję okraszoną naprawdę niezwykłym jak na Dicka poczuciem humoru – wiecie już mniej więcej czego się spodziewać.
Omawiana powieść jest kolejną z serii szybkich produkcyjniaków Dicka, pisanych pod presją czasu i pustego portfela. W kolejnym artykule pozostajemy nadal w klęsce urodzaju – dowiemy się, że prawda może być „półostateczna”.
Tytuł oryginalny: Clans of the Alphane Moon
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Agata Dutkiewicz
Wydawca: Phantom Press
Data wydania: 2000
Rok wydania oryginału: 1964
Liczba stron: 198
ISBN: 8371507771
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz