czwartek, 20 czerwca 2019

Simulakra

Dwadzieścia sroczych ogonów

Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.

Nawet geniusz, piszący kilkanaście powieści w roku, nie jest stanie przez cały ten czas utrzymać jednakowo wysokiego poziomu literackiego. „Simulakra” Philipa K. Dicka jest jedną z jego słabszych powieści, w której chaos myśli i brak jednoznacznego ukierunkowania fabuły powoduje momentami silną konsternację. Przygotujcie kartki i długopisy, bo bez szczegółowych notatek się nie obędzie.

„Simulakra” jest kolejną powieścią, która wyrosła z opowiadania. W lutym 1964 roku, w magazynie „Fantastic” ukazuje się „Novelty Act”, które po kilku miesiącach rozpędzony niemiłosiernie Dick wydłużył do rozmiarów krótkiej powieści i jako „The First Lady of Earth” wysłał do swojego wydawcy. Tuż przed publikacją zmienił tytuł na „The Simulacra” – słynne wydawnictwo Ace Books rzuciło tę powieść na rynek w sierpniu 1964 roku.

Mamy mniej więcej połowę dwudziestego pierwszego wieku. Znajdujemy się na terenie Stanów Zjednoczonych Europy i Ameryki, powstałych na bazie sojuszu USA i Niemiec. SZEA nie jest jedynym światowym mocarstwem – mamy jeszcze monstrualnie rozrośnięty Związek Radziecki ze stolicą w Warszawie(!), Imperium Francuskie, Azję Ludową czy Wolną Afrykę. Społeczeństwo SZEA podzielone jest na dwie kasty – gesowie to rządząca elita, której członkowie dopuszczeni są do największej tajemnicy na szczytach władzy, natomiast besowie to szary lud, ciemne, omotane przez propagandę masy, które wszystko kupią. Najwyżej w hierarchii stoi Pierwsza Dama, czyli Nicole Thibodeaux, oraz jej mąż - prezydent Rudi Kalbfleisch. Wspomnianą wielką tajemnicę gesów poznajemy już na początku powieści – Rudi, nazywany „der Alte”, to „symulakrum”, czyli android wyprodukowany przez niemiecką megakorporację „Karp und Sohnen Werke”. Dzięki tym zmienianym co kilka lat i regularnie pokazywanym w telewizji symbolom władzy, udaje się gesom utrzymać kontrolę nad całym społeczeństwem. Niestety, uzależnienie elity od wielkich korporacji staje się niebezpieczne i zagraża samej instytucji rządu. Toteż prezydentowa Nicole wpada na pomysł, aby kolejnego „der Alte” wyprodukowała mniejsza, łatwiejsza do kontrolowania firma – „Frauenzimmer Associates”. No i zaczynają się intrygi, podchody i wielka próba sił.


Już ten jeden wątek mógłby stanowić wystarczający materiał na złożoną fabułę. Ale Philip K. Dick poszedł jeszcze szerzej. Nat Flieger z Electronical Music Enterprise goni za szalonym, kontrowersyjnym pianistą z ZSRR, Richardem Kongrosianem, aby namówić go na kontrakt płytowy. Kongrosian, psychokinetyk grający na klawiaturze bez dotykania palcami, ucieka również przed służbami specjalnymi prezydentowej, które z nieznanych przyczyn nie chcą dopuścić do jego wyzdrowienia. Niejaki Ian Duncan, zakochany w telewizyjnym wizerunku Nicole Thibodeaux, wraz z kolegą, prowadzącym nie do końca legalny interes związany z przemytem ludzi na Marsa, chce za wszelką cenę wkupić się w łaski Białego Domu. Mamy też dwóch braci: jeden jest gesem i pracuje w „Karp…” a drugi jest besem i pracuje w „Frauenzimmer…”. Żona pierwszego ucieka do drugiego, pojawiają się żale, przepychanki i kłamstwa – zwłaszcza z powodu planów rządu co do „der Alte”. Dodajmy do tego aferę z tzw. ustawą McPhearsona, która czyni zawód psychiatry nielegalnym i nakazuje leczenie schorzeń umysłu tylko za pomocą farmaceutyków (lobby kolejnej megakorporacji, wiadomo); rosnącą w siłę organizację „Synów Hioba”, uderzającą w coraz bardziej widoczne powiązania rządu i finansowych oligarchów; oraz tak zwaną maszynę von Lessingera, dzięki której – uwaga! – wierchuszka gesów może przenosić się w czasie. A stąd już blisko do szalonego pomysłu sprowadzenia wielkiego nazistowskiego polityka i zbrodniarza wojennego sprzed stu lat – może pokaże on jak poradzić sobie z zagrożeniem ze strony elektronicznych potentatów?

Mała objętościowo powieść pęka w szwach od wątków i zarysowanych pomysłów. Czego tu nie ma – psychokineza, telepatia, podróże w czasie, kolonizacja innych planet, przybysze z Ganimedesa i Marsa zintegrowani z ziemską elektroniką (!), choroby psychiczne, narkotyki, androidy oraz wszechobecne maszyny, które są niemal takimi samymi obywatelami państwa jak ludzie. Jest też obowiązkowy fałsz rzeczywistości – bez niego, choćby tylko ledwie zaznaczonego, powieści Philipa K. Dicka nie istnieją. „Simulakra” jest tak naprawdę krótkim rzutem oka na całe społeczeństwo SZEA w krytycznym dla niego momencie – kiedy to struktura władzy, do jakiej jest ono przyzwyczajone (oparta na całkowitej niewiedzy co do jej prawdziwego charakteru), zaczyna się załamywać. Zza fałszu przeziera prawda, a ona nigdy nie była i nigdy nie będzie drogą do utrzymania kontroli nad ludzkimi masami.


O „symulakrach” pisał kilkanaście lat po Dicku jego rówieśnik, Jean Baudrillard, o którym wspominaliśmy już wcześniej przy okazji omawiania „Czasu poza czasem”. Według tez francuskiego filozofa żyjemy w czasach, kiedy to nieistotne (i tak naprawdę niemożliwe) staje się rozróżnienie rzeczywistości od jej symulacji. Media audiowizualne, reklama i internet kreują symboliczny obraz realnego świata – wybiórczy, utylitarny i bardzo atrakcyjny dla odbiorcy. Taka podrasowana hiperrzeczywistość staje się ostatecznie jedynym i najważniejszym doświadczeniem obserwatora a przez to – symulacją prawdziwszą od tego, co symuluje. Co mamy w dickowej „Simulakrze”? Besowie są ogłupieni i zmanipulowani – prezydent-android jest dla nich bezdyskusyjnie „prawdziwy”. Za nim stoi jego żona Nicole, której postać, jak się później okazuje, kreuje kolejny poziom fałszu branego za najprawdziwszą rzeczywistość. Po co to wszystko? Dla władzy i kontroli.

Rzeczywistość baudrillardowska, zafałszowana w wyniku samej natury rozwijającego się nowoczesnego świata, u Dicka jest przekłamana celowo. Mistyfikacja i manipulacja są tu nie tylko podstawowymi narzędziami nadzoru, ale również gwarantami spokoju w narodzie. Społeczeństwo woli żyć bezpiecznie – w kłamstwie, mamione obietnicami i propagandowymi hasłami. Tylko niektórzy zadają pytania: „Jest tylko obraz telewizyjny, iluzja medialna, a za nią stoi kobieta, którą rządzi zupełnie inna grupa ludzi. Kim są i w jaki sposób doszli do władzy? Jak długo rządzą? Czy kiedykolwiek się tego dowiemy?”. Pod koniec powieści fasada zaczyna się sypać – zamiast, pełnego satysfakcji z odzyskanej wolności, zrozumienia jak działa świat, pojawiają się niepokoje i ucieczka od prawdy. Założenie okularów odkłamujących rzeczywistość zwala z nóg – zupełnie jak w filmie „They Live!” Johna Carpentera. Pojawia się irracjonalny bunt powodowany strachem i dezorientacją. Jak mówi jeden z bohaterów: „Nie potrafię zrozumieć, o co właściwie chodzi w tym wszystkim, kto z kim walczy. Czy pani to wie? Mogłaby mnie pani oświecić. – „Ale wątpię”, dodał w myślach. Wątpię, żeby udało się pani wyjaśnić to wszystko w jakiś sensowny sposób. Bo cała sytuacja jest bez sensu.”


Dzierżący władzę muszą sprawować też kontrolę – jedno nie istnieje bez drugiego. Podobnie jest z czytelnikiem – większość chce w pełni kontrolować i rozumieć przebieg fabuły. Tymczasem Dick, pisząc trochę po pynchonowsku, nie pozwala na to i gra z oczekiwaniami odbiorcy. Jednak dwadzieścia srok ciągniętych za ogony (nawet pomimo wyraźnej zauważalności sroki Baudrillarda) to za dużo. Sam Philip K. Dick bardzo lubił „Simulakrę” i wymieniał ją jako jedną ze swoich najlepszych książek – powoływał się nawet na Honoriusza Balzaka, jako twórcę, który natchnął go do napisania powieści o szeroko zakrojonej, wielowątkowej fabule z setką bohaterów. Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że lepiej byłoby pozostawić „Novelty Act” nienaruszone.


Tytuł: Simulakra
Tytuł oryginalny: The Simulacra
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Jarosław Jóźwiak
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2002
Rok wydania oryginału: 1964
Liczba stron: 168
ISBN: 83-7337-019-6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz