Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.
„It’s a piece of shit, Arnie!”
Mike Myers ze stali
Na początku lat osiemdziesiątych wszyscy chcieli ekranizować Kinga. Trzy pierwsze powieści przeniesione na ekran, czyli „Carrie” Briana DePalmy, telewizyjne „Miasteczko Salem” i niesamowite „Lśnienie” Kubricka były finansowymi samograjami. Zaczął się boom roku 1982, kiedy to wystartowały przygotowania do „Martwej strefy”, „Cujo”, „Podpalaczki” i „Christine”. To właśnie za tę ostatnią powieść zabrał się John Carpenter i, co ciekawe – scenariusz, casting i zdjęcia rozpoczęły się zanim powieść w ogóle została wydana. Wszyscy uważali bowiem, że nie ma najmniejszych szans na niepowodzenie, to musi się udać. Fanów horroru połączenie King-Carpenter po prostu elektryzowało. A sam Carpenter, jak często przyznaje, bardzo potrzebował wtedy pracy.
Arnie Cunningham jest nieco neurotycznym, zahukanym i niezbyt lubianym siedemnastoletnim nerdem w wielkich okularach. Jego jedyny kumpel, futbolista Dennis Guilder, należący, jak to zwykle z futbolistami bywa, do tych „popularnych dzieciaków”, broni go czasem przed atakami osiłków z liceum. Zwłaszcza jeden – postrach szkoły o wyglądzie nieudanej imitacji Johna Travolty – wyjątkowo uwziął się na Arniego. Ale Arnie ma przerąbane nie tylko w szkole. W domu pozostaje pod ciągłą kontrolą nadopiekuńczych i nierozumiejących go rodziców, którzy nie pozostawiają mu żadnej nastoletniej swobody, nie ufają dziecku za grosz. Arnie jest męską wersją dziewczyny z pierwszej powieści Stephena Kinga.
Samochód Plymouth Fury z 1958 roku, dostrzeżony przez Arniego na jakiejś zapuszczonej posiadłości staje się jego obsesją. Stary, przyprawiający o ciarki na plecach właściciel sprzedaje wóz Arniemu, który jest głuchy na próby perswazji ze strony Dennisa. Pierwsza duża samodzielna decyzja bohatera jest dla niego wszystkim, wyrazem buntu wobec życia i otoczenia, namiastką upragnionej wolności. Arnie się zmienia, staje się pewny siebie, silny psychicznie, ale również arogancki i wulgarny. Samochód, ochrzczony imieniem „Christine”, staje się miłością jego życia, wolnością, której nigdy nie miał. Arnie, pozostając pod wpływem demonicznego samochodu, zmienia swój wizerunek – zaczyna wyglądać jak chłopaki z filmu „Grease”, którego akcja toczyła się w latach pięćdziesiątych. I tu trzeba zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz.
W powieści Kinga, Christine jest zwykłym samochodem, który został nawiedzony przez ducha poprzedniego właściciela. Duch faceta dorastającego w latach pięćdziesiątych opętał również Arniego, zmieniając go w swoją wersję za życia – to stąd brylantyna na włosach, kurtka z czarnej skóry i wąskie, za krótkie spodnie. John Carpenter poszedł inną drogą, w ogóle nie tłumacząc, skąd wzięło się zło zaklęte w Christine. Samochód nie jest nawiedzony – sam w sobie wydaje się być demonem i to już od momentu zejścia z linii produkcyjnej (zwróćcie uwagę na pierwsze sceny filmu). Pojazd jest zły zupełnie bez uzasadnienia. I to stawia „Christine” w jednym rzędzie z „Halloween”.
Sporo jest tych podobieństw. Małe miasteczko, gdzieś na prowincji Stanów Zjednoczonych. Nastolatki z liceum (wcześniej dziewczyny, teraz chłopaki) walczące z bezimiennym, niewytłumaczalnym złem. Christine jest jak Mike Myers, zabija dla samego zabijania. No i zakończenie mówiące o tym, że zło nigdy nie umiera, a zwycięstwo jest tylko złudzeniem. Reżyserskie zagranie Carpentera ma jeszcze jeden niezaprzeczalny atut. Co tak naprawdę siedzi w maszynie? Demon? Duch? Klątwa? Supertechnika obcej cywilizacji? A może zgoła nic? Gdy Christine pędzi za uciekającymi nastolatkami ma zasunięte, ciemne szyby. Arnie siedzi za kółkiem czy nie? A jeśli siedzi, to czy trzyma ręce na kierownicy? A może jest w jakiejś katatonii? A jeśli jest przytomny i prowadzi Christine – to cóż to może oznaczać?
Wyszedł w sumie całkiem niezły film. Carpenter, nauczony doświadczeniem, zrezygnował z przemocy i gore. Ale i tak „Christine” objawieniem i sukcesem nie był – zarówno reżyser, jak i Stephen King liczyli na o wiele lepsze wyniki finansowe. Dodatkowo John Carpenter czuł, że jeszcze niewystarczająco zrehabilitował się po „Cosiu” – łatka „pornografa przemocy” nadal była przyklejona. Nadszedł czas na jej ostateczne zerwanie. W następnym odcinku obejrzymy „E.T. dla dorosłych”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz