niedziela, 19 sierpnia 2018

George A. Romero i jego zombie

„They’re coming to get you, Barbara!”

Artykuł ukazał się pierwotnie w magazynie Histeria nr Lipiec 2018/4.

George A. Romero

Każdy, kto choć trochę interesuje się popkulturą (a zwłaszcza jej fantastycznymi obszarami), wie, kim/czym są zombie. Ludzkie zwłoki w najróżniejszych stadiach rozkładu, animowane przez bliżej nieokreśloną siłę (ostatnio zazwyczaj jest to jakiś wirus) i wiecznie głodne ludzkiego mięsa. Ten obrazek już na dobre zadomowił się we współczesnym filmie, komiksie i literaturze. A przecież tak naprawdę „zombie” to niekoniecznie trup. Ten pochodzący z haitańskiego folkloru termin w wierzeniach tamtejszego ludu oznacza nieboszczyka, który, poruszany za pomocą magii voodoo, może być wykorzystywany przez czarownika do różnych celów – najczęściej do pracy w polu, choć skrytobójstwa także nie można wykluczyć. Jednak w praktyce nie chodzi tu o trupa przywróconego do życia, lecz odurzonego silnymi narkotykami żywego człowieka. Tacy opętani przez czary, nieświadomi swego stanu ludzie pojawiali się w popkulturze już od czasów przygodowej powieści „The Magic Island” Williama B. Seabrooka z 1929 roku i jej luźnej, filmowej adaptacji zatytułowanej „White Zombie” z Bélą Lugosim w roli głównej. Więc o co tak naprawdę chodzi z tymi żywymi trupami?

"Noc żywych trupów" 1968

Zapomnijmy na chwilę o voodoo i tajemniczych rytuałach mieszkańców Karaibów. Sięgnijmy jeszcze dalej, do starych historii o martwych istotach poruszanych przez nieznaną siłę – wymieńmy przynajmniej „Frankensteina” Mary Shelley, kilka opowiadań Lovecrafta z „Herbertem Westem-Reanimatorem” na czele czy chociażby króciutki tekst Ambrose’a Bierce’a „Pewnej letniej nocy…” ze zbioru „Czy to się mogło zdarzyć?”. Ale to nadal nie są te przerażające opowieści, budowane wedle znanego wszystkim schematu – bezmyślne, żywe trupy ścigające ludzi, ostatkiem sił próbujących ocalić swoje życia na świecie dotkniętym apokalipsą. Wszystko to zaczęło się dokładnie pięćdziesiąt lat temu, w 1968 roku, kiedy to w kinach pojawił się jeden z najważniejszych horrorów w dziejach – „Noc żywych trupów”. Reżyser, George A. Romero, stworzył tym samym niemal nowy rodzaj horroru – nazwijmy go sobie survival-zombie-horrorem. I to właśnie jego produkcje (i niezliczone dzieła jego popkulturowych spadkobierców) mamy na myśli, gdy słyszymy hasło „film o zombie”. Jak doszło do tej – nie bójmy się użyć tego słowa – rewolucji?

Zanim odpowiemy na to pytanie, warto zajrzeć na chwilę do nowelki „Jestem legendą” Richarda Mathesona z 1954 roku. Jest to historia pewnej przerażającej pandemii, która doprowadziła do zagłady ludzkości. Główny bohater ukrywa się w zniszczonym Nowym Jorku przed stadami wampirów, które każdej nocy wychodzą na żer. Na świecie jest coraz mniej ludzi, wszyscy stopniowo zamieniają się w krwiożercze bestie. Nadeszła apokalipsa.

"Noc żywych trupów" 1968

George A. Romero uwielbiał powieść Mathesona. Bardzo chciał pokazać, jak owa apokalipsa się w ogóle zaczęła, wszak w „Jestem legendą” mamy do czynienia z jej końcówką – ludzkość już praktycznie nie istnieje. Matheson użył wampirów, więc Romero wpadł na pomysł, że u niego to chodzące trupy, rozsmakowane w ludzkim mięsie, będą zagrożeniem. Celowo nie używał słowa „zombie” (w filmie to słowo nie pada ani razu), chcąc nadać swoim potworom bardzo indywidualny charakter, niezwiązany w ogóle z haitańską magią, lecz z siłami samej natury. Ekipa filmowa podczas pracy na planie nazywała stwory „ghulami”.

„Noc żywych trupów” opowiada o przejściach młodej, dwudziestoparoletniej dziewczyny o imieniu Barbara, która przyjeżdża z bratem na grób ojca. Podejrzanie opustoszały cmentarz, nadchodzący zmierzch, problemy z radiem powodują irracjonalne uczucie zagrożenia. Brat złośliwie straszy siostrę, przywołując jej zapomniane już strachy z dzieciństwa – „Oni cię dopadną, Barbaro!”. Jakiś dziwnie poruszający się człowiek, przypominający trochę Borisa Karloffa z wiadomego filmu, atakuje rodzeństwo – ot tak, bez przyczyny. Tom traci przytomność, zszokowana Barbara salwuje się ucieczką. Trafia do opuszczonego domu na odludziu, gdzie zszokowana próbuje zrozumieć absurd i grozę swojego położenia. Do domku dociera też pewien kierowca, który również został zaatakowany przez grupę ożywieńców. Okazuje się, że w piwnicy ukrywają kolejni przerażeni ludzie. Wszyscy muszą zewrzeć szyki i odeprzeć atak chodzących trupów, które w coraz większej liczbie podchodzą pod domostwo.

"Noc żywych trupów" 1968

Historia powstania filmu, jak to zawsze bywało z niskobudżetowymi, niezależnymi produkcjami, była bardzo burzliwa. Trójka przyjaciół – Russell Streiner, John Russo i George A. Romero pracowali w biznesie reklamowym i chcieli spróbować swych sił w kinematografii, a horror był wymarzonym gatunkiem. Ich mała firma współpracowała z wytwórnią filmów na potrzeby przemysłu „Hardman Associates Inc.”. Gdy pewnego dnia Romero i kumple zaproponowali kierownictwu wytwórni nakręcenie wspólnymi siłami niskobudżetowej produkcji, ci nie wahali się ani chwili. Co więcej, zagrali w niej – Karl Hardman i Marylin Eastman to przecież małżeństwo, ukrywające się w piwnicy. Skromny budżet, wynoszący nieco ponad sto tysięcy dolarów, wymusił ograniczenie lokacji do jednego, małego domku (który i tak był do rozbiórki, więc zadyma z żywymi trupami była właścicielowi wyjątkowo na rękę). Tym bardziej przyczyniło się to do spotęgowania klimatu paranoi i osaczenia. Scenariusz ewoluował w trakcie kręcenia obrazu, wiele scen i kwestii było po prostu improwizowanych. Powstał tak naprawdę pierwszy, poważny film o nieumarłych – taki, który porażał swym realizmem i dosłownością. Jakże inny od horrorów poprzedniej dekady, od tych, co tu dużo mówić, infantylnych, głupiutkich, kiczowatych i przeznaczonych głównie dla dzieci opowieściach. Romero zlikwidował dystans pomiędzy widzem a wydarzeniami na ekranie, przedstawił wszystko w bardzo poważny, reporterski sposób, którego oddziaływanie było wzmacniane dodatkowo czarno-białym obrazem. Celem filmu nie była już rozrywka, lecz po prostu trauma.

"Noc żywych trupów" 1968

Premiera „Nocy żywych trupów” odbiła się szerokim echem w świecie kina. Rodzice i dzieci, obładowani sokami i popcornem, przyzwyczajeni do zabawnych potworów Eda Wooda, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Do miejskich legend przeszły już historie o zapłakanych dzieciach kulących się pod fotelami i rodzicach wybiegających z kina ze swoimi pociechami pod pachą. Film został oskarżony o gloryfikację przemocy i zachęcanie do kanibalizmu (!). Romero i Russo przyznali po latach, że nie przypuszczali, że ten film wywrze tak mocne wrażenie. Zżyli się z fabułą i scenografią, przyzwyczaili się, stracili dystans – nie zmieniliby jednak nic z tego co zrobili. Film łamie wiele niepisanych kulturowych tabu – dziecko brutalnie zabija swą matkę, wnętrzności wypływają z brzucha i są od razu pożerane, głowy pękają, mózgi rozbryzgują się na ścianach. I wszystko to w centrum kadru, w pełnym świetle, bez niedopowiedzeń – prosto w twarz oniemiałego widza. Nie było takich filmów do tej pory. I jeszcze to dobijające zakończenie…

George A. Romero ustalił zasady kina zombie-apokalipsy (od kolejnego filmu potwory są już tak nazywane, termin okazał się niebywale nośny). To ojciec filmów o żywych trupach – dokładnie takich, jakie znamy teraz. Wyciągnął zombie ze świata voodoo i magii, uczynił z tego słowa nową jakość. Zombie Romero to trup, którym zawiaduje nieznana siła (w pierwszym filmie zasugerowano, że chodzi o jakieś tajemnicze promieniowanie). Zmarli poruszają się w charakterystyczny, mechaniczny, powolny sposób. Pojedynczy ghul nie stanowi wielkiego zagrożenia, można go pokonać – jednak siła żywych trupów tkwi zawsze w kolektywie. Gdy zamienią się w posuwającą się ślimaczym tempie falę, są nie do zatrzymania. Charakterystyczny obrazek rąk i głów przebijających zabite deskami drzwi i okna jest tego najlepszym i najczęściej przywoływanym przykładem. Zombie pragną tylko jednego – zjeść ludzkie mięso. Zabić stwora można tylko poprzez strzał w mózg lub spalenie. Oczywiście w kolejnych filmach figura zombie ewoluuje – co widać wyraźnie w tych wyprodukowanych po 2000 roku. Zombie zaczynają być niebywale szybkie i silne, co przesuwa nieco wszystkie opowieści o nich z horroru do kina akcji. Liczy się bodycount i fajerwerki – kosztem klimatu. A przecież Romero powtarzał rozbawiony prawie w każdym wywiadzie: „Zombie nie biegają! To przecież tylko trupy!”.

"Noc żywych trupów" 1968

Współczesne filmy o zombie łączy jeszcze kilka innych cech, które zdefiniowała „Noc żywych trupów”. Epidemia rozszerza się szybciej niż jakikolwiek rząd jest w stanie zareagować. Chaos i walka o życie zaczyna się od razu, bez stopniowania napięcia. Nie ma możliwości natychmiastowej organizacji globalnej obrony, katastrofa jest zawsze obserwowana z poziomu niewielkiej grupy osób, walczącej o przeżycie na ograniczonej przestrzeni i w określonym czasie. Z potworami się nie negocjuje, one jednoznacznie są zagrożeniem, które trzeba natychmiastowo eliminować lub przed nim uciekać. To nie istoty, lecz raczej siły natury – równie dobrze możemy próbować dojść do porozumienia z powodzią. Panuje powszechne wrażenie beznadziei i bezsiły wobec epidemii. Nie da się z nią wygrać, można tylko odwlekać nieuniknione. I tych zasad trzymają się praktycznie wszystkie filmy-dzieci „Nocy żywych trupów” – czasem wprowadzając inne tłumaczenia co do przyczyny kataklizmu, bądź samego przebiegu przemiany.

W 1974 roku Romero odwiedził swojego dobrego kumpla, Marka Masona, i udali się razem do Monroeville Mall – wielkiego centrum handlowego. Mason zasugerował, że to jest idealne miejsce na przetrwanie zombie-apokalipsy, co zainspirowało Romero do napisania scenariusza do „Świtu żywych trupów”. Produkcja tego filmu, nazywanego często najlepszym filmem o zombie, jaki kiedykolwiek powstał, również od samego początku borykała się z problemami finansowymi. Z pomocą przyszedł inny słynny reżyser horrorów, Dario Argento i jego „włoskie pieniądze”, jak to czasem żartobliwie określał Romero, pytany o historię powstania filmu.

George A. Romero na planie "Świtu żywych trupów"

Zdjęcia kręcono oczywiście w Monroeville Mall, zawsze w nocy, gdy było zamknięte – Romero nigdy nawet nie myślał o innej lokacji. Za charakteryzację odpowiadał słynny Tom Savini, aktor, kaskader, reżyser i spec od przekształcania ciał aktorów w rozkładające się zwłoki, który sam zagrał w filmie (oraz w remake’u dwadzieścia sześć lat później). Zombie pokazały się wreszcie na kolorowo, krew była w końcu czerwona – choć twarze, co zgodnie po latach stwierdzili twórcy filmu, były nieco zbyt niebieskie. We wrześniu 1978 do kin wchodzi „Świt żywych trupów”, film spokojny i melancholijny, choć niepozbawiony grozy. Jakże inny od swoich naśladowców.

Akcja rozgrywa się około trzy tygodnie po wydarzeniach z „Nocy żywych trupów”. Cały świat już wie, że nadchodzi koniec ludzkości w jej dotychczasowej postaci. Dwójka pracowników stacji telewizyjnej porywa służbowy helikopter, widząc w tym szansę na przeżycie. Dołącza do niej dwóch komandosów z oddziału S.W.A.T., który właśnie urządził jatkę w miejscu, gdzie zgromadziły się spore zastępy zombie. Dezombifikacja wymknęła się nieco spod kontroli, funkcjonariusze postanawiają ratować własną skórę i wraz z nowo poznanymi dziennikarzami zaszywają się w opuszczonym centrum handlowym. Po likwidacji włóczących się po nim zombie tworzą z supermarketu twierdzę, która zapewnia im azyl na długie miesiące. Tymczasem ilość żywych trupów otaczająca budynek rośnie.

"Świt żywych trupów" 1978

Ghule ze „Świtu żywych trupów” są jeszcze bardziej śmieszne i nieporadne niż te z pierwszego filmu. Możesz obok nich przejść, kopnąć w tyłek, plasnąć tortem w twarz, a i tak cię nie dopadną. Chyba że zbiorą się do kupy i odetną ci drogę ucieczki. Ludzie urządzają w centrum handlowym prawdziwą rzeź, stosy trupów (trupów?) z przestrzelonymi głowami są wożone taczkami do chłodni. Bohaterowie spędzają w centrum handlowym długie miesiące, jednak ostatecznie to tylko odwleka nieunikniony finał. Mamy do czynienia z apokalipsą pełzającą, kropla przecież tak długo drąży skałę, aż osiągnie swój cel. Przeciągający swą egzystencję bohaterowie w pełni zdają sobie z tego sprawę, twierdząc, że prawdopodobnie w piekle skończyło się już miejsce, skoro umarli chodzą po ziemi.

Drugi film o zombie w reżyserii Romero postrzegany jest często jako analiza społeczna epoki końca lat siedemdziesiątych – czasów, gdy rany z Wietnamu już się goiły, władzy nie można było ufać, a powstające wszędzie centra handlowe zapowiadały boom konsumpcjonizmu lat osiemdziesiątych. Zombie pełnią tu kilka ról. Raz symbolizują ludzi z nizin społecznych i slumsów, których władza najchętniej wystrzelałaby jak kaczki, pozbywając się tym samym problemu. Innym razem można w nich dostrzec społeczeństwo ogarnięte szałem kupowania, konsumowania i telewizyjną papką. Dlaczego zombie tak masowo ciągną do supermarketu, w którym ukrywają się bohaterowie? Najprawdopodobniej ich szczątkowa pamięć o poprzednim życiu mówi im, że było to miejsce często przez nich odwiedzane. Konsumpcjonizm zdobywa tutaj bardzo humorystyczne, bo dosłowne znaczenie. Reżyser powiedział wyraźnie, że zombie po prostu symbolizują ludzi, a jego filmy mówią o tym, że największym wrogiem każdego człowieka będzie zawsze drugi człowiek. Romero chciał zwrócić uwagę na brak chęci zrozumienia i wysłuchania innej osoby, erozję stosunków międzyludzkich, brak szacunku dla innych. Film mówi też o przesadnym pokładaniu nadziei w aparat rządowy oraz nadmiernym ufaniu mediom i telewizji. Gdy przyjdzie zagłada, każdy i tak będzie pozostawiony sam sobie. 

"Świt żywych trupów" 1978

Bardzo wysokie oceny i powszechny aplauz, jaki towarzyszył premierze filmu i wybrzmiewał jeszcze przez długi czas, w naturalny sposób przyczyniły się do powstania planów co do trzeciej części. George A. Romero planował swoje opus magnum, coś, co żartobliwie nazywał „Przeminęło z wiatrem filmów o zombie”. Rzeczywistość jednak zweryfikowała plany reżysera – aby film był dochodowy i nie został zakwalifikowany jako „tylko dla dorosłych” trzeba było iść na ustępstwa. Scenariusz był krojony i przepisywany po kilka razy. Ostatecznie, latem 1985 roku, na ekrany kin wchodzi trzecia część nieformalnej trylogii o zombie, zatytułowana „Dzień umarłych”.

Zombie opanowały już cały świat, ludzka cywilizacja przestała praktycznie istnieć. Żywych trupów jest już kilkaset razy więcej niż walczących o przetrwanie ludzi. Akcja filmu dzieje się w podziemnej bazie wojskowej, w której grupa naukowców przeprowadza badania nad naturą zombie. Towarzyszy im mały oddział wojskowy, dowodzony przez despotycznego i nie znoszącego sprzeciwu Kapitana Rhodesa. Główna bohaterka, Sarah, oraz jej towarzysze łapią od czasu do czasu jakiegoś pojedynczego stwora i dostarczają go do tajnego laboratorium, gdzie doktor Logan przeprowadza na nim mało humanitarne (jeśli to słowo cokolwiek znaczy w odniesieniu do zombie) doświadczenia i badania mózgu. Jeden z pochwyconych trupów, ochrzczony imieniem Bub, został wręcz pupilkiem doktora – Logan uczy potwora przywiązanego łańcuchami do ściany typowych ludzkich reakcji i zachowań. Albo jeszcze inaczej – przywołuje te cechy z głębi czegoś, co możemy nazwać „świadomością” chodzącego trupa. I to właśnie ten egzemplarz wzbudza najbardziej skrajne reakcje u bohaterów. „On jest człowiekiem. To mnie przeraża najbardziej” – jak mówi jedna z postaci.

"Dzień umarłych" 1985

W tym filmie wszyscy na siebie bez przerwy wrzeszczą. Wojskowi wymuszają w ten sposób resztki autorytetu, zupełnie bezużytecznego w świecie, w którym przyszło im istnieć. Krzyczą i stosują przemoc na małej garstce cywili – nie będą przecież z nimi normalnie rozmawiać, skoro mają karabiny. Naukowcy również nie pozostają między sobą w dobrych relacjach, emocje biorą górę. Zupełnie inaczej niż u bezmyślnych (choć już coraz mniej) potworów, powoli, lecz konsekwentnie realizujących swój cel. W tym odbierającym wszelką wiarę i nadzieję świecie wszystko kończy się jednoznacznie – krwawą jatką i kolejną ucieczką nie wiadomo dokąd i po co.

Wszystkie części trylogii doczekały się remake’ów. W 1990 roku na stołku reżysera usiadł nikt inny, jak Tom Savini. Nowa, kolorowa wersja „Nocy żywych trupów” okazała się całkiem niezłym filmem, w którym zmieniono nieco charakter głównej bohaterki, Barbary. Jest tu ona silną, pewną siebie kobietą a nie bełkoczącą biedaczką w nieprzeniknionym stuporze. Jeszcze lepszym filmem jest „Świt żywych trupów” z 2004 roku w reżyserii debiutującego Jacka Snydera. Tutaj również mamy supermarket i chroniących się w nim ludzi, lecz nie znajdujemy już drugich den i alegorii. Na ekranie króluje akcja, strzelanina, zombie-sprinterzy i eksplozje kolorowych fajerwerków. Ale zrobione jest to wszystko świetnie, z jajem, polotem i naprawdę w ciekawy sposób. Nie można niestety tego powiedzieć o remake’u „Dnia umarłych”, który w 2008 roku miał swoją premierę na DVD. Nie oglądajcie tego filmu.

"Dzień umarłych" 1985

Tak zwana „pierwsza trylogia zombie” Romero wywarła niesamowity wpływ na popkulturę. Powstała niezliczona ilość filmów opartych na schemacie zombie-apokalipsy. Wymieńmy kilka najbardziej godnych uwagi. Pierwszym niech będzie, paradoksalnie, film nie mający nic wspólnego z zombie. W 1976 powstaje kultowy „Atak na posterunek 13” w reżyserii Johna Carpentera. Bohaterowie zabarykadowani w opuszczonym posterunku, gdzieś na przedmieściach Los Angeles, bronią się przed hordami nacierających na nich bandziorów, którzy są tu raczej siłami natury, a nie żywymi ludźmi. Nawiązania do „Nocy żywych trupów” są ewidentne, zresztą Carpenter sam wyraźnie podkreślał, jakim filmem się inspirował. W 1981 inna grupa osób dociera do tajemniczej chatki w lesie i za pomocą „Necronomiconu” (a jakże!) sprowadza piekło na ziemię. „Martwe zło” w reżyserii Sama Raimiego doczekało się po kilku latach swojej lżejszej i bardziej komediowej wersji nazwanej (trochę mylnie) „Martwym złem 2”, gdzie znany chyba wszystkim fanom filmowego horroru Ash za pomocą piły mechanicznej wyrzyna całe hordy zombie napierające na domek w głębi lasu.

"Świt żywych trupów" 2004

W 1985 roku pojawia się „Powrót żywych trupów” w reżyserii Dana O’Bannona, ulubiony komediowy horror Quentina Tarantino. Bardzo luźne i campowe podejście do tematu zagwarantowało popkulturze jeszcze cztery kolejne „Powroty…”, każdy bardziej niedorzeczny niż poprzedni. W 1992 roku świat zapada na „Martwicę mózgu” Petera Jacksona – film chyba najbardziej krwawy i wprost absurdalnie ociekający przemocą. Jednak prawdziwy boom na zombie-movie wybucha w 2002 roku, kiedy to do kin wchodzą dwa filmy, w których do przemiany w zombie dochodzi w wyniku zarażenia eksperymentalnym wirusem. W marcu Mila Jovovich biega po klaustrofobicznych podziemiach „Ula”, czyli tajnego wojskowego laboratorium, i wali ze wszystkiego co możliwe do niezwykle szybkich i niebezpiecznych zombiaków w „Resident Evil”. Kilka miesięcy później wchodzi do kin „28 dni później” Danny’ego Boyle’a, film o wiele bardziej refleksyjny i zdecydowanie mniej nastawiony na akcję niż ekranizacja gry komputerowej. Obydwa filmy doczekały się swoich kontynuacji, żadna jednak nie dorównała naprawdę świetnie zrealizowanym pierwowzorom. Od tej pory zombie zaczynają biegać coraz szybciej, jeść coraz więcej, atakować coraz zacieklej i coraz bardziej przypominać niepowstrzymaną falę powodziową (co widać szczególnie mocno w niedocenionym trochę „World War Z” z 2013 roku, gdzie zombie były jedną wielką kłębiącą się masą rąk, nóg i zębów). Do najlepszych, poważnych zombie-movie XXI wieku dołożyć musimy również wspomniany remake „Świtu żywych trupów” Snydera.

"World War Z" 2013

Ale survival horror, z ludźmi zamienionymi w krwiożercze bestie, to również parodia. Trzy filmy są tu szczególnie warte uwagi. „Wysyp żywych trupów” Edgara Wrighta z 2004 roku to prześmieszna komedia o dwóch nieudacznikach, którzy przez pół filmu dosłownie nie zauważają końca świata pukającego im prosto w drzwi. W 2007 roku Robert Rodriguez, we współpracy z Quentinem Tarantino, pokazał nam znakomicie nawiązujący do kina eksploatacji sprzed ponad czterdziestu lat film „Planet Terror”, który osobiście darzę szczególnym uwielbieniem za niesamowitą celność komentarza kina „tamtych czasów” i prawdziwą celuloidową radość. No i nie zapominajmy o rewelacyjnym „Zombieland” z 2009 roku, którego kontynuacja lada chwila ma pojawić się na ekranach kin.

"Planet Terror" 2007

Wspomnijmy jeszcze o głośnym komiksie „The Walking Dead” autorstwa Roberta Kirkmana i Tony’ego Moore’a. Pierwszy odcinek, wydany w 2003 roku, zapoczątkował powstanie swego rodzaju uniwersum rozwijanego już poprzez dwa popularne seriale telewizyjne, seriale internetowe, gry komputerowe, planszowe, karciane oraz powieści i całą masę najróżniejszych gadżetów. Nic dziwnego, że w obliczu tak wielkiego wzrostu popularności filmów o zombie do gry postanowił wrócić sam George A. Romero. Powstała druga trylogia filmów o żywych trupach – „Land of the Dead”, „Diary of the Dead” oraz „Survival of the Dead” (kolejno w 2005, 2007 i 2009 roku). Nie są to jednak filmy, które moglibyśmy zaliczyć do najbardziej udanych. Ani wierność charakterystycznemu, posuwistemu sposobowi poruszania się potworów (pamiętajcie, „zombie nie biegają!”), ani dalsze zgłębianie tematu rosnącej już od „Dnia umarłych” inteligencji zombie, ani spopularyzowany przez „Blair Witch Project” found footage, ani nawet szybka akcja nie dały rady uczynić tej trylogii czymkolwiek więcej, niż dziełem dla koneserów gatunku. Tak naprawdę są to produkcje tylko dla tych, którzy chcą zobaczyć WSZYSTKIE filmy o zombie, jakie kiedykolwiek powstały.

"The Land of the Dead" 2005

George A. Romero zmarł 16 lipca 2017 roku. Dziś, po roku od tego smutnego wydarzenia, wejdźmy do jego świata jeszcze raz, zobaczmy jak się to wszystko zaczęło. They’re coming to get all of you!

4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy tekst, dowiedziałem się kilku nowych rzeczy, dziękuję. Szczególnie zaciekawił mnie fragment o drugim filmie, który był komentarzem społecznym. Interesujące, że nawet robiąc film o zombie, można ukryć jakąś treść pod wierzchnią warstwą. Bardzo fajny przegląd filmów o zombie. Wielu z nich nadal nie obejrzałem, dzięki temu wpisowi, wiem, co nadrabiać.

    Kiedyś miałem fazę na filmy o zombie, nadal je lubię. "Noc żywych trupów" oglądałem jeszcze jako dziecko. I choć nie przeraziło mnie do szpiku kości, to do dziś miło wspominam. Miło wspominam także "Ziemię żywych trupów", która dość mocno już zawiewa kinem klasy B.

    Z serii "Resident Evil" za udany uważam tylko pierwszy film. Kolejne pozbawione już były klimatu. W ogóle filmowa seria RE obrała bardzo zły kierunek.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zobacz też zombie na wesoło. "Shaun of the Dead", czy "Zombieland" są czadowe. "Planet Terror" może mniej wesoły ale warty każdej minuty.

      Usuń
    2. "Shaun of the Dead" również oglądałem! Rewelacyjna komedia, duża dawka brytyjskiego humoru, który bardzo lubię. Najbardziej w pamięć zapadła mi scena, gdy Shaun i jego gruby kumpel wracają nocą z baru. Jeśli "Zombieland" i "Planet Terror" to coś w podobnej konwencji, to na pewno obejrzę. Dzięki! :)

      Usuń
    3. No nie do końca jest to taki humor jak w "Wysypie żywych trupów". "Zombieland" to takie trochę klimaty Guya Ritchie i jego "Przekrętu" chociażby, a "Planet Terror" to stylizowany jest na exploitation movie z lat 70tych. Obydwa przepyszne.

      Usuń