„Zawsze mieszkałyśmy w zamku”, ostatnia powieść Shirley Jackson, wraz z „Nawiedzonym domem na wzgórzu”, uznawana jest za jej najdojrzalszy utwór. Historia Mary Katherine „Merricat” Blackwood wymyka się prostemu szufladkowaniu. Teoretycznie jest to całkowicie realistyczna powieść z akcją osadzoną mniej więcej w połowie dwudziestego wieku. Dlaczego w takim razie po odłożeniu książki na półkę, gdy minie już trochę czasu i gdy wrócimy myślami do wydarzeń w niej opisanych, czujemy ciarki na plecach? Chyba jeszcze silniejsze niż w przypadku „Nawiedzonego domu na wzgórzu”?
Osiemnastoletnia Merricat, żyje, ze swoją starszą o dziesięć lat siostrą o imieniu Constance oraz z chorym i niepełnosprawnym stryjem Julianem, w swojej wielkiej, rodowej posiadłości nieopodal małego miasteczka. Sześć lat temu, cała reszta rodziny umarła przy stole – ktoś dosypał arszeniku do cukru. Stryj Julian zjadł najmniej, więc przeżył – odbiło się to jednak poważnie na jego zdrowiu. Mała Merricat nie zeszła na kolację – przeżyła również. A starsza Constance jako ta, która odpowiadała za kuchnię w posiadłości, została aresztowana i oskarżona o masowe zabójstwo. Mimo wszystko została uniewinniona i wróciła do domu. Od tej pory nie opuściła już domostwa, podobnie jak stryj, który w wyniku powikłań zupełnie zapomniał to wydarzenie i coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości. Ich jedynym kontaktem z resztą świata jest Merricat, która raz, czy dwa razy w tygodniu idzie po zakupy do miasteczka i szybko wraca z powrotem, aby nie narazić się na szykany mieszkańców.
Blackwoodowie są bowiem znienawidzeni. Obywatele miasteczka widzą w nich ludzi z wyższych sfer, których nie ima się sprawiedliwość. Myślą, że upiekło się złym ludziom – nieważne jakie są decyzje sądu. Nienawiść żywiona do trójki rezydentów posiadłości przypomina tę z czasów inkwizycji, bezmyślną, pełną uprzedzeń. Niektórzy okazują niechęć bezrefleksyjną, zasugerowaną, na zasadzie owczego pędu. Inni – co groźniejsze – wyrachowaną i celową. Nawet dawni przyjaciele rodziny, którzy bywali u nich na rautach i wystawnych kolacjach ograniczyli znajomość. Coraz rzadsze wizyty przebiegają w atmosferze niesamowitego napięcia – goście ciągle oglądają się przez ramię i nie mają apetytu. Pewnego dnia do domu Blackwoodów przybywa kuzyn Charles, który postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
Pamiętacie Eleanor, narratorkę z „Nawiedzonego domu na wzgórzu” i jej subiektywne, niejasne i niewiarygodne relacje z tego, czego doświadczyła podczas pobytu w Domu? Mary Katherine jest pod tym względem bardzo podobna. Tak jak Eleanor szuka „domu” i stabilności, czyli pewnych stałych i niezmiennych rzeczy, które zapewniają poczucie bezpieczeństwa. Taką duchową przystań gwarantuje w jej mniemaniu starsza siostra – zwróćcie uwagę na imię siostry, które chyba nie zostało nadane bohaterce przypadkowo. Świat jest nieprzyjazny, chaotyczny – trzeba się od niego maksymalnie oddzielić, postawić granice nie do złamania. Czytelnik śledzi relacje bohaterki z coraz większym niedowierzaniem oraz, co znamienne, niepokojem. Merricat to już nie tylko „unreliable narrator” – staje się „uncanny”. Zaczyna używać jakiejś pokręconej niby-voodoo magii, zakopuje totemy w ogrodzie mające zagwarantować im bezpieczeństwo, tworzy swoje prywatne hasła-zaklęcia mające postawić nieprzekraczalne bariery. Jej ogląd rzeczywistości staje się bardzo wynaturzony, podszyty bliżej nieokreślonym, ale cały czas obecnym, groteskowym niepokojem – podobnym trochę do tego, który odczuwamy podczas oglądania „Suspirii” Dario Argento. Rzeczywistość zaczyna atakować Merricat (a co za tym idzie również czytelnika) elementami odrealnionymi i przefiltrowanym przez jej zmysły. Ich odbiór staje się wyolbrzymiony, groteskowy i wręcz życzeniowy. Przybycie Charlesa do domu jest inwazją zewnętrznego świata na ostatnią oazę stabilności – przerywa on magiczny krąg, atakuje zapachem, obecnością zaznaczaną nawet najdelikatniejszymi przesunięciami przedmiotów. To upiór, którego trzeba egzorcyzmować.
Merricat jest „narratorem niesamowitym” nie tylko z powodu swego specyficznego odbioru bodźców z otoczenia. Zazwyczaj jest tak, że gdy czytamy narrację pierwszoosobową, wcielamy się niejako w narratora, patrzymy jego oczami. Podobnie jest w tym przypadku. Tylko, że tutaj bardzo szybko chcemy uciec z tego wcielenia – zaczynamy bać się narratorki. I to jest najmocniejszy element powieści – na początku współczujemy Blackwoodom, jednak z czasem przestajemy im wierzyć, dystansujemy się od nich, czujemy dyskomfort podczas „przebywania” w ich otoczeniu. Tylko czy aby słusznie? Shirley Jackson serwuje czytelnikom bardzo silny specyfik, narrację skondensowaną do granic możliwości, w której ukryte są pewne podpowiedzi, ale i ślepe uliczki. I jest groza.
Przeczytajcie książkę. Odłóżcie na półkę i zacznijcie układać sobie w głowie wszystko to, czego właśnie doświadczyliście. Będą ciary.
Tytuł: Zawsze mieszkałyśmy w zamku
Tytuł oryginalny: We Have Always Lived in the Castle
Autor: Shirley Jackson
Tłumaczenie: Ewa Horodyńska
Wydawca: Replika
Data wydania: kwiecień 2018
Rok wydania oryginału: 1962
Liczba stron: 224
ISBN: 9788376746982
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz