niedziela, 10 czerwca 2018

Inwazja porywaczy ciał

Opowieści o ludziach-strąkach

Artykuł został przygotowany we współpracy z Carpe Noctem i tam pierwotnie opublikowany.

„Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya z 1955 roku to kolejna niespodzianka od wciąż rozpędzającego się wydawnictwa Vesper. Fabuła tej krótkiej książeczki dość mocno przypomina pewne opowiadanie napisane siedemnaście lat wcześniej – „Kim jesteś?” Johna W. Campbella. Campbell opowiedział historię naukowców walczących z koszmarnym przybyszem z kosmosu, który potrafił całkowicie przetransformować komórki dowolnej materii ożywionej w swoje własne. Ludzie-duplikaty, paranoja, izolacja, horror i wspaniała ekranizacja Johna Carpentera z 1982 roku.



CZYM JESTEŚ?

Co ma z tym wspólnego powieść Finneya? Otóż, wyobraźmy sobie, że podobna inwazja następuje w małym amerykańskim miasteczku w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku – Mill Valley w Kalifornii (ciekawostka – to jest prawdziwe miasteczko, miejsce zamieszkania Jacka Finneya). Główny bohater, doktor Miles Bennell przyjmuje w swoim gabinecie dawną znajomą, Becky Driscoll, która ma zaskakujący kłopot Kuzynka dziewczyny utrzymuje, że jej wujek został podmieniony na identycznie wyglądający, ale pozbawiony duszy manekin. Ba, coraz więcej osób w miasteczku zgłasza podobne problemy – ludzie przestają poznawać swoich bliskich, a psycholog dopatruje się w tym masowej histerii. Gdy Miles i Becky przyjeżdżają do swoich przyjaciół, pisarza Jacka Beliceca i jego żony Theodory, okazuje się, że za całą sprawą kryje się straszna tajemnica. Otóż w piwnicy Beliceców leży ludzkie ciało, które według opinii Milesa trudno nazwać martwym. Trudno – bo nie jest martwe to, co jeszcze nigdy nie żyło. Ciało wygląda bowiem jak jeszcze nie ukształtowany, choć w pełni dorosły człowiek. Zaczyna się horror, oczywiście paranoja i przyprawiające o obłęd odkrycie – „ludzie” dojrzewający w strąkach. Nieznana siła pochodząca z innego świata powoduje, że mieszkańcy Mill Valley są zastępowani przez ich idealne kopie. Istoty pozbawione jakichkolwiek emocji, marionetki na usługach obcego bytu, elementy mózgu-roju.


Jack Finney przywołuje tutaj jeden z największych strachów, jakie kiedykolwiek nawiedzały człowieka – złowrogie wrażenie, że coś bardzo dobrze znanego w istocie jest czymś innym, niż się wydaje. A dodatkowo, zupełnie jak u Campbella, dotyczy to naszych bliskich, rodziny i przyjaciół. Ludzi, którzy do nas mówią, uśmiechają się, poklepują po plecach, a my w ich oczach widzimy tylko pustkę i całkowitą obcość. Nawiązując znowu do Johna Carpentera – „oczy są oknami duszy”, jak to zgrabnie podsumował bohater „Wioski przeklętych”, innego filmu reżysera, również mówiącego o wydrążonych, pustych, ludzkich skorupach. Jeszcze większy strach budzi możliwość, że my sami możemy jutro obudzić się jako swój własny duplikat, istota posiadająca wszystkie nasze wspomnienia, nawyki, osobowość, ale obdarzona czymś więcej – świadomością, że nie jest już człowiekiem, lecz imitującym go skupiskiem komórek i tkanek. Z drugiej strony jednak– czy jest się czego bać? Żaden z nowych mieszkańców Mill Valley nie narzeka. Ba, każdy jest wręcz chodzącym peanem na cześć egzystencji nowego typu – jałowego trwania wolnego od trosk, bólu, smutków, ale i radości, nadziei oraz miłości. Wolnego od bolączek człowieczeństwa.

I właśnie tu tkwi sedno problemu. Obcy Finneya to, podobnie jak obcy Campbella, byty, które udoskonaliły do maksimum podstawową cechę życia, jaką jest walka o przetrwanie. Organizm, aby przeżyć, musi przyjąć dokładnie taką formę, jaką wymusza na nim środowisko. Jeden z ludzi-strąków mówi Bennellowi, że najwyższa forma ewolucji charakteryzuje się „uniwersalną zdolnością przystosowania się do wszelkich innych form życia, w każdych warunkach, jakie mogłaby napotkać”. Trzeba jednak zaznaczyć, że aby sprostać temu wymaganiu, należy usunąć wszystkie cechy organizmu utrudniające to zadanie. „Nowi ludzie” zatem muszą zostać pozbawieni swego człowieczeństwa, a w świecie Finneya nie ma na to zgody. Udoskonalanie bytu dehumanizuje – powstaje sztuczny twór przetwarzający ciągle ten sam program. Obcy przemawiający do bohaterów ustami duplikatów, twierdzą, że ludzkość przecież wcale się niczym od nich nie różni. Ludzie, aby przetrwać wybili chociażby bizony w Ameryce Północnej, wytrzebili lasy, zniszczyli środowisko. I też w imię udoskonalania cywilizacji i pędu technologicznego plują na własne człowieczeństwo. Do symbolicznej rangi urasta tu pewna scena, w której Miles Bennell dzwoni po pomoc, uświadamiając sobie, że nie ma już telefonistek na drugim końcu kabla. Nie ma już możliwości, aby ktokolwiek potwierdził, że taki telefon miał miejsce – po drugiej stronie są już tylko automaty. „Czasem sądzę, że udoskonalamy ten świat, usuwając wszystko, co ludzkie, z naszego życia.” – mówi Miles odkładając słuchawkę.


Miles Bennell i Becky Driscoll podzielają bardzo romantyczny pogląd Jacka Finneya, wedle którego humanizm zawsze i wszędzie będzie dla ludzi najwyższą wartością. Że nigdy nie wyrzekniemy się swego człowieczeństwa i będziemy walczyć o nie do ostatniego tchu. Zastraszeni, zaszczuci, pozbawieni godności i postawieni w sytuacji bez wyjścia – będziemy bronić się do upadłego. Jack Finney zwraca uwagę na jeszcze jedną, charakterystyczną dla naszego gatunku cechę – niektórzy z nas nie potrafią odwrócić wzroku, gdy zauważą niesamowitość, nawet jeśli grozi to niebezpieczeństwem. Zazwyczaj, gdy czytamy sensacyjne informacje o deszczu żab, spontanicznym samozapłonie lub odkryciu podejrzanie wyglądających gigantycznych strąków, gdzieś na jakiejś oddalonej od cywilizacji farmie, wszystko to etykietujemy jako „niewartą uwagi tabloidową bzdurę”. Taniec Świętego Wita to jakaś średniowieczna, masowa histeria. UFO, cieniści ludzie i czarna wołga to strachy na lachy. Ale, jak powtarza autor, znikąd się to nie wzięło, a wśród tysiąca idiotyzmów może znaleźć się jedna prawdziwa historia. I wtedy miejmy nadzieję, że pojawi się wśród nas odpowiednik Milesa Bennella, który odrzuci zdroworozsądkowy sceptycyzm i pójdzie pod prąd wiedzy zgromadzonej przez tysiąclecia rozwoju cywilizacji. Oby tylko nie był to głos wołającego na puszczy.


ONI JUŻ TU SĄ!

Książkowa „Inwazja porywaczy ciał” jest dzieckiem swojej epoki. Oprócz nieco starszego „Kim jesteś?” trzeba też wspomnieć kilka innych powieści, które straszą możliwością odebrania nam naszej autonomii – „Władcy marionetek” Roberta A. Heinleina, „The Meteor” Raya Bradbury’ego, „Kosmiczne marionetki” Philipa K. Dicka czy wreszcie „Kukułcze jaja z Midwich” Johna Wyndhama. Ten ostatni tytuł stanowił podstawę dwóch filmów o „Wiosce przeklętych” – wersję z 1995 roku przywołujemy już wcześniej w tym artykule. A skoro o filmach mowa – lata pięćdziesiąte były złotym okresem nieco kiczowatego i campowego kina science fiction, z takimi tytułami jak „It came from Outer Space!” (ekranizacja „Meteora” Bradbury’ego), „The Thing from Another World!” (to z kolei pierwsza ekranizacja „Kim jesteś?”) czy „I Married a Monster from Outer Space!” – wszystkie obowiązkowo z wykrzyknikami w tytule. Nic dziwnego, że błyskawicznie powstał pomysł zekranizowania powieści Finneya.


5 lutego 1956 roku na ekrany kin wchodzi „Invasion of the Body Snatchers” w reżyserii słynnego Dona Siegela. Ogólnie rzecz biorąc jest to najbardziej wierna ekranizacja, zmiany w fabule są raczej kosmetyczne (z wyjątkiem jednej, o której z wiadomych powodów, nie napiszę). Doktor Miles Bennell wraca do swojego rodzinnego miasteczka, Santa Mira (zmieniono lokalizację w stosunku do książki, ponieważ gdyby miało dojść do kręcenia filmu w prawdziwym, zaludnionym przecież Mill Valley, wiązałoby się to z gigantycznymi kosztami). Spotyka tam swoją dawną miłość, Becky Driscoll i podobnie jak w powieści wplątuje się z nią w kosmiczny spisek przeciwko ludzkiej rasie. Całość zamknięta jest klamrą retrospekcji – Miles Bennell, w którego bezbłędnie wcielił się Kevin McCarthy, opowiada swą koszmarną historię niedowierzającym mu stróżom prawa, a ci szykują już dla niego kaftan bezpieczeństwa.

Krytycy dopatrywali się w filmie nawiązań do trwającego wówczas w sile makkartyzmu oraz zawoalowanej przestrogi przed komunizmem – co na przykład było ewidentnie widać chociażby w „The Thing from Another World!”. Unifikacja ludzkich jednostek, rezygnacja z indywidualizmu, bezpardonowy atak na naszą (czytaj: amerykańską) wolność to wypisz, wymaluj cechy czerwonych diabłów z dalekiej Azji. A narastająca paranoja i podejrzliwość wobec sąsiadów to symptomy powszechnego wówczas red scare. Zarówno autor książki jak i producenci ekranizacji odcinali się od tych interpretacji, twierdząc, że wszystkiemu przyświecała w pierwszej kolejności rozrywka. Don Siegel powiedział wprost, że jego zamiarem było zrobienie porządnego filmowego straszaka. No właśnie, w filmie rozrywkowe podejście widoczne jest bardziej niż w książce – twórcy nie tłumaczą natury ludzi-strąków, nie uzasadniają głęboko ich motywacji ani nie wyjaśniają mechanizmu biologicznego odpowiedzialnego za przemianę. Ten dość prosty pomysł okazał się być niebywale nośny – inaczej nie powstałyby kolejne ekranizacje.


Filmowa wersja opowieści Jacka Finneya przeszła do historii jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych filmów tamtych lat. Większość osób kojarzy przede wszystkim film, a nie książkę, natomiast kolejne wersje uznawane są za remake’i a nie ponowne adaptacje powieści. Film Siegela jest prostą w odbiorze, jednowymiarową historią, której wymowa i tak została poważnie złagodzona przez producentów wbrew woli reżysera. Pierwotnie nie było mowy o retrospekcjach i wszystkim tym, co się fabularnie z nimi wiąże, a sam obraz był o wiele bardziej ponury i mroczny. Don Siegel nie raz powtarzał, że Hollywood o mało nie zepsuło jego dzieła. Cóż, nie tylko nie zepsuło, lecz uatrakcyjniło fabułę, przyczyniając się do powstania kolejnych części. Z pierwszej najbardziej pamiętamy Kevina McCarthy’ego na zatłoczonej autostradzie, próbującego rozpaczliwie zatrzymać choćby jeden samochód, jego oszalały wzrok i krzyk: „Pomocy! Oni już tu są! Będziecie następni! Będziecie następni!”. Aktor nie wiedział jeszcze wtedy, że dokładnie tak samo krzyczeć będzie po latach jeszcze kilku innych aktorów (w tym on sam po ponad dwóch dekadach).


POSZERZENIE PERSPEKTYWY

Akcja „Inwazji porywaczy ciał” z 1956 roku toczy się w malutkiej miejscowości. Kolejna ekranizacja powieści Finneya przenosi nas do wielkiego, kilkumilionowego amerykańskiego miasta – San Francisco końca lat siedemdziesiątych. Matthew Bennella (nie Milesa), gra tutaj Donald Sutherland, który wciela się w pracownika amerykańskiej wersji Sanepidu. Elizabeth (nie Becky) Driscoll jest jego współpracownicą i specjalistką od biochemii. Jej mąż, jurny, rozbrykany lekkoduch zamienia się dosłownie z dnia na dzień w nieobecnego duchem, ponurego i milczącego sztywniaka. Zaniepokojona Elizabeth śledzi męża i odkrywa, że zaczął się on spotykać się z dziwnymi ludźmi w dziwnych miejscach i o dziwnych porach. Wygląda na to, że w mieście zawiązał się jakiś spisek. Elizabeth wpada w paranoję, czuje na plecach wzrok przechodniów, widzi ich kamienne twarze pozbawione emocji i stwierdza, że zmieniło się całe miasto. Szuka pomocy u podkochującego się w niej skrycie Matthew, który jako zdeklarowany sceptyk prowadzi ją najpierw do psychiatry (granego przez Leonarda „Spocka” Nimoya). Ten dość brutalnie sprowadza ich na ziemię, negując wszystkie obawy Elizabeth.


Wszystko zmienia się, gdy dochodzi do makabrycznego odkrycia w saunie prowadzonej przez przyjaciół Bennella i gdy ten potrąca samochodem (uwaga!) samego Kevina McCarthy’ego, grającego szaleńca wykrzykującego dokładnie te same przestrogi, co w pierwszym filmie. Coraz więcej mieszkańców miasta zdaje się należeć do tajnego przymierza, coraz więcej zostaje wymienionych na ludzi-strąki i coraz częściej słychać charakterystyczny wrzask wydawany przez odmieńców wskazujących palcem na właśnie wykrytego, próbującego uciec człowieka.

„Inwazja porywaczy ciał” z 1978 roku to bardziej horror niż science fiction. Reżyser filmu, Philip Kaufman, bardzo sprawnie operuje akcesoriami kina grozy, począwszy od gęstego, niepokojącego klimatu, poprzez gore i dość makabryczne sceny z przeobrażającymi się strąkami, aż do zaskakującego i wywołującego ciarki na plecach finału. Końcowa scena z Donaldem Sutherlandem zaliczana jest często w najróżniejszych zestawieniach do największych jump scare w historii kina. Sutherland ma zresztą szczęście do wstrząsających zakończeń – gratuluję stalowych nerwów każdemu, kto nie spadł z krzesła w końcówce filmu „Nie oglądaj się teraz” z 1973 roku w reżyserii Nicolasa Roega.


Tym, co najbardziej zapada w pamięć po seansie drugiej ekranizacji powieści Jacka Finneya, jest niesamowicie wykreowany klimat zagrożenia, narastającej psychozy i obcości do niedawna dobrze znanego otoczenia. Scena, w której Matthew i Elizabeth przybywają w poszukiwaniu psychiatry na przyjęcie, podczas którego dochodzi do niepokojących zdarzeń, jest mistrzowska. Pierwszy film zawsze ukazywał emocjonalne wyobcowanie znajomych osób – Mill Valley i Santa Mira były malutkimi miejscowościami. Tutaj poszerzamy perspektywę – jesteśmy w wielkim mieście, gdzie napotykani przez bohaterów ludzie są w większości anonimowi, a mimo to i tak wyczuwamy, że coś jest nie tak. Bohaterowie nie zwierzają się ze swoich zmagań z rzeczywistością, dopuszczając cały czas myśl o tym, że wiele rzeczy dzieje się przede wszystkim w ich głowach. Zupełnie inaczej jest w ostatniej, czwartej ekranizacji, gdzie nie ma miejsca na wątpliwości – Nicole Kidman również biega po wielkim mieście przejętym przez obcych. Tym razem jednak nic nie pozostaje w domyśle, nic nie jest interpretacyjnie rozmazane – inwazję oglądamy w bardzo jaskrawym świetle.

Zanim jednak przejdziemy do „Inwazji”, czeka nas jeszcze jeden przystanek – „Porywacze ciał” w reżyserii Abela Ferrary.


ZGROZA W ALABAMIE

Film, który miał swą premierę w 1993 roku jest najbardziej oryginalną adaptacją powieści Finneya. Ciężko tu w ogóle mówić o jakiejkolwiek wierności oryginałowi. Co prawda pewne założenia świata przedstawionego są wspólne dla powieści, jej dotychczasowych ekranizacji i dzieła Ferrary (przejmowanie ciał przez istoty z kosmosu, pozbawione indywidualnych cech ludzkie kopie, proces podmiany inicjowany podczas snu ofiary i w końcu niewytłumaczalne wrażenie obcości otaczających nas osób), ale fabuła nie ma już nic wspólnego z pierwowzorem.


Nastoletnia Marti wraz z rodziną przeprowadza się w nowe miejsce. Jej ojciec, pracownik amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska musi zbadać podejrzane toksyny i zanieczyszczenie gleby w pobliżu bazy wojskowej. Rozdrażnienie i bunt nastolatki, wyrwanej z dobrze jej znanego środowiska, potęguje niezbyt ciepła relacja z macochą oraz fakt, że jej przyrodni, sześcioletni brat wpada w jakąś szaloną histerię w kilka dni po przybyciu do nowego domu. Utrzymuje on, że miejsce jego matki zajęła zupełnie obca osoba. Na domiar złego zarówno Marti, jak i jej ojciec, zostają pewnej nocy zaatakowani przez przerażające, mackowate paskudztwo zakończone nie do końca uformowanym ciałem człowieka. Tymczasem w bazie wojskowej wybuchają zamieszki – prawda o nadnaturalnym, kosmicznym zagrożeniu wychodzi na jaw.

„Porywacze ciał” to typowy horror z początku lat dziewięćdziesiątych. Głównymi bohaterami są tu: nastolatka; poznana przez nią chłopczyca-łobuziara, córka generała; i przystojny, małomówny pilot helikoptera. W tle pobrzmiewają delikatnie dźwięki z „Koszmaru z Ulicy Wiązów” –scena ataku potwora na śpiącą w wannie dziewczynę jest ewidentną inspiracją. Reżyser postanowił pokazać przemianę człowieka w potwora w świetle jupiterów, zupełnie jak John Carpenter w kultowym „Czymś”. Szczegółowa prezentacja tego procesu naprawdę robi wrażenie, podobnie jak uczucie całkowitej bezbronności i bezsilności. Na największe brawa zasługuje jednak rola Meg Tilly, grającej macochę Marti. Gdy pojawia się na ekranie, wszystko inne przestaje się liczyć, czas się zatrzymuje, a widz dostaje gęsiej skórki. „To się dzieje wszędzie, na całym świecie. Więc gdzie pójdziesz? Gdzie pobiegniesz? Gdzie się schowasz? Nigdzie. Bo już nie ma nikogo takiego jak ty”. Ten zagrany na najwyższym poziomie monolog i zapożyczony z poprzedniego filmu przeraźliwy wrzask połączony z pokazywaniem palcem budzą lęk. Prawdziwy lęk.


Abel Ferrara nie filozofuje za bardzo, nie sili się na morały. Bardzo trudno jest w przypadku tego filmu powiedzieć, jak dokładnie ma się jego wymowa do czasów, w których był kręcony. Słynny amerykański krytyk filmowy, Robert Ebert, z którego zdaniem liczą się całe Stany Zjednoczone, doszukuje się tutaj komentarza do rosnącego strachu społeczeństwa przed wirusem HIV. A dla mnie to po prostu całkiem nieźle zrobiony horror, nie udający niczego więcej. Twórcy po prostu nie przekombinowali. Niestety ostatnia, czwarta ekranizacja, nakręcona czternaście lat później nie ustrzegła się tego błędu.


DEFEKT MÓZGU

W 2007 roku do kin wchodzi „Inwazja”. Niezła obsada – Nicole Kidman w roli pani psycholog Carol Bennell oraz Daniel Craig jako Ben Driscoll, lekarz medycyny. Tak, tak, zamiana płci. Spokój Carol zostaje zaburzony przez telefon od jej byłego męża, któremu nagle przypomniało się, że ma syna, którego powinien widywać częściej niż raz w roku. Dziwna sprawa, mąż brzmi zupełnie jak nie on, przecież od dawna miał w nosie małego Olivera, nie mówiąc już o jego matce. Carol jeszcze nie wie, że jej były powrócił właśnie z miejsca katastrofy wahadłowca, którego szczątki sprowadziły na Ziemię nieznaną formę życia – nie żadne strąki czy oślizgłe macki, a raczej coś w rodzaju grzybowych zarodników, wnikających głęboko do mózgu ofiary i zamieniających go w bezwolne, pozbawione wszelkich emocji zombie. Nie ma żadnych podmian ciał, a od strachu ratuje tylko defekt mózgu.


To przede wszystkim odróżnia „Inwazję” od jej trzech poprzedniczek. To nie jest film, w którym panuje paranoja i niepewność. Nie ma ludzi-strąków. Tu wszystko widać jak na dłoni, nie ma niedomówień. Jest to film o walce z wirusem, pandemią, atakiem zombie – survival horror w wielkomiejskiej dżungli. Paradoksalnie to właśnie nieprzemienionym jeszcze ludziom łatwiej jest oszukać zombiaków (wystarczy, że zachowamy twarz pokerzysty i przestaniemy się pocić) niż odwrotnie. Osią fabuły jest samotna walka Carol z całym otaczającym ją światem o uwolnienie syna z rąk „ojca”, ale też walka z potrzebą zaśnięcia, które skończyłoby się fatalnie. . Jedyną osobą oferującą wsparcie okazuje się Ben.

Film uderza również w nieco poważniejsze tony. W istotnej dla wymowy filmu scenie w restauracji pewien rosyjski ambasador rysuje przed Carol wizję idealnego świata. Bez wojen, okrucieństw, bomb, przemocy, biedy. Niestety, aby idea ambasadora stała się rzeczywistością, świat musiałby pozbyć się jeszcze jednego: tego odwiecznej przyczyny wszystkich bolączek cywilizacji – człowieczeństwa. A co za tym idzie również miłości i wszelkich innych uczuć. Kosmiczne grzyby, zamieniając ludzi w manekiny, urealniają sen rosyjskiego polityka. George W. Bush przytula się z Hugo Chavezem, Bagdad i Kabul odpalają fajerwerki, Kim Dzong Il odwiedza południowokoreańskie przedszkola, a sunnici i szyici palą z jednej sziszy. Ludzie – pozbawione indywidualnych cech elementy mózgu-roju – tworzą monolit. Czy to źle? Opętany przez grzyba mąż Carol pyta ją: „Dajesz ludziom pigułki na poprawę nastroju. Czym to się różni od tego, co my robimy?”


Historia adaptacji powieści Jacka Finneya zatacza koło, ponieważ wraca do zadawania tych samych pytań, co pierwowzór, który dzięki wydawnictwu Vesper możemy po dwudziestu pięciu latach ponownie przeczytać w języku polskim.



ŹRÓDŁA:
Jack Finney, „Inwazja porywaczy ciał”, tłum. Henryk Makarewicz, Vesper, 2018
„Invasion of the Body Snatchers” (Inwazja porywaczy ciał), reż. Don Siegel, 1956
„Invasion of the Body Snatchers” (Inwazja łowców ciał), reż. Philip Kaufman, 1978
„Body Snatchers” (Porywacze ciał), reż. Abel Ferrara, 1993
„The Invasion” (Inwazja), reż. Oliver Hirschbiegel, James McTeigue, 2007

1 komentarz:

  1. Adaptacja z 56 roku to film, który w dzieciństwie zrobił na mnie największe wrażenie

    OdpowiedzUsuń