Historia pewnego kosmity
W sierpniu 1938 roku w pulpowym, często zmieniającym swoją nazwę, czasopiśmie publikującym literaturę science fiction, pojawiło się opowiadanie samego redaktora naczelnego. Redaktor ów, John Wood Campbell, uważany jest za jedną z najważniejszych postaci w historii tego gatunku. Jego wieloletnie kierownictwo w „Astounding Science Fiction” przyczyniło się w wielkiej mierze do wielkiego rozkwitu science fiction w latach tzw. Złotej Ery tego gatunku. Swoją Złotą Erę miał też komiks – obie rozpoczęły się mniej więcej w tym samym czasie – pod koniec lat trzydziestych, kiedy to narodził się Superman i kiedy John W. Campbell został szefem wspomnianego wydawnictwa (choć oczywiście wszystkie te ramy czasowe są dyskusyjne – np. Robert Silverberg definiuje je inaczej, lokując tzw. Prawdziwą Złotą Erę science fiction dopiero w latach pięćdziesiątych).
Co dla tego gatunku zrobił Campbell? Otóż w latach trzydziestych, gdy, w pojawiających się jak grzyby po deszczu, w czasopismach fantastycznych i komiksach dominowała pulpa i proste historie o walce białego dobra z czarnym złem, Campbell pomógł mu nieco dojrzeć. Bohaterowie stali się trochę bardziej niejednoznaczni i skomplikowani; herosem mógł być zwykły człowiek a nie tylko facet o nadludzkiej sile w przyciasnym kostiumie; popkulturowymi rekwizytami naukowymi okazały się nie tylko laserowe pistolety, ale również mikroskop i probówka; w końcu zakończenia opowieści przestały być jasne i domknięte. Zwykła przygoda zaczęła ustępować pola problematyce poważniejszej.
Owym wspomnianym na początku opowiadaniem J.W. Campbella jest „Who goes there?”. Pojawiło się ono również w Polsce w pierwszym numerze „Fenixa” z 1990 roku jako „Kim jesteś?”. Oto jak się zaczyna:
Wszędzie cuchnęło. Przedziwny, przyprawiający o mdłości smród, na jaki natknąć się można tylko w skutych lodem barakach antarktycznego obozu, był mieszaniną zaduchu, parującego ludzkiego potu i intensywnego fetoru stopionego foczego łoju: Odór mazidła walczył ze stęchłym smrodem zmoczonych potem i śniegiem futer. Powietrze wypełniał drażniący swąd przypalającego się gotowanego tłuszczu, tłumiąc całkiem już przyjemny zapach psów. Dołączał się do tego odór oleju maszynowego, kontrastujący ostro z obrzydliwą wonią garbowanej skóry i rzemieni na uprząż. Mimo wszystko z owego pomieszanego fetoru istot ludzkich, psów, maszyn, kuchni wybijało się coś jeszcze obrzydliwszego. Była to woń osobliwa, od której włos jeżył się na głowie - woń obca w świecie rzeczy i ludzi: I był to zapach istoty żywej, pochodził jednak z czegoś, co leżało na stole, związane sznurem i zawinięte w brezent; z czegoś, co ociekało powoli i systematycznie na masywne deski, mokre i nędzne, w nie osłoniętym, oślepiającym świetle elektrycznym.
Grupa naukowców, członków wyprawy badawczej na Antarktydzie, znajduje niezidentyfikowany obiekt latający, zagrzebany głęboko w lodzie. Znajdują też dziwną, zamrożoną poczwarę, prawdopodobnie pasażera lub pilota statku kosmicznego. Smród, nieludzki wygląd, przychodzące za tym strach i obrzydzenie oraz podważenie ściśle ułożonych i zdefiniowanych naukowych prawideł nie powstrzymują badaczy przed przywiezieniem stwora do swej bazy. Bies przewrotności działał u Poego, jego naukowo uzasadniana wersja działała u Lovecrafta – u Campbella daje o sobie znać również. Naukowcy postanawiają rozmrozić kosmitę i zrobić sekcję zwłok, być może już nigdy ludzkość nie będzie miała drugiej takiej okazji. Podczas pierwszej nocy w laboratorium, ciało stwora znika – nie było wcale takie martwe. Bardzo szybko okazuje się, że jest to organizm skrajnie odmienny od wszystkiego co do tej pory poznała i skatalogowała ludzka nauka. Potrafi on wpływać za pomocą telepatii na sny bohaterów, każda jego cząstka (nawet nie wiadomo, czy można nazwać to „komórką”) jest autonomiczną całością, zdolną do absolutnej mimikry. Stwór potrafi połączyć każdy fragment własnego „ciała” z komórkami napotkanego żywego obiektu, tworząc jego idealną imitację. Co więcej – nie chodzi tutaj tylko o przejęcie fizycznej budowy, lecz wszystkiego, co człowieka definiuje – emocji, myśli, rozumowania, inteligencji. Imitacja jest nieodróżnialna od człowieka prawdziwego, ona sama nawet nie zdaje sobie sprawy, że jest perfekcyjną podróbką.
Naukowcy od razu pojmują na czym polega prawdziwe zagrożenie. Potwór nie może wydostać się poza Antarktydę, a jedynym sposobem na zapobieżenie temu jest jego eksterminacja. Zmęczeni, wystraszeni, zziębnięci, wystawieni na ekstremalny psychologiczny stres ludzie zaczynają wpadać w paranoję, walczyć między sobą. Nie można ufać nikomu – a przecież trzeba, bo najważniejszym zadaniem okazuje się ustalenie, kto jest człowiekiem a kto nie. Z pomocą przychodzi oczywiście nauka.
John W. Campbell napisał opowieść, w którym superherosem jest zwykły człowiek, walczący ze swoim strachem, nieufnością, paranoją, uporczywie starający pozostać przy zdrowych zmysłach, w smrodzie, brudzie i potwornym mrozie. A uciec nie ma gdzie – dookoła niezmierzona Antarktyda a za plecami czające się Nieznane.
Skojarzenia z Lovecraftem nasuwają się automatycznie. Opowiadanie „W górach szaleństwa” wyprzedza „Kim jesteś?” o dwa i pół roku. Nie chcę tutaj snuć domysłów na temat tego, czy Campbell inspirował się Lovecraftem, czy nie – kilka rzeczy trzeba jednak wskazać. O obydwu przypadkach mamy do czynienia z ekspedycją naukową, przebywającą na Antarktydzie; dochodzi do radykalnego podważenia wiedzy naukowej, które zmienia postrzeganie tego kim jest lub może być człowiek; pojawia się Nieznane odbierające poczytalność i spokój ducha i w końcu w obydwu opowiadaniach pojawia się istota potrafiąca zmieniać swój kształt, dostosowując się do wymogów sytuacji. Jednak u Campbella, bohaterowie postępują ostatecznie nieco inaczej niż u Lovecrafta. Stawiają bowiem czoło zagrożeniu, zamiast uciekać i wykorzystują do walki to, co zagrożenie sprowadziło – naukę, a dokładnie niemożliwą do wyrugowania ciekawość badacza. Naukowców z Uniwersytetu Miskatonic można trochę usprawiedliwiać – shoggoth pędzący w twoją stronę korytarzami gór szaleństwa to bez porównania potworniejszy widok niż siedząca obok ciebie podróbka twojego najlepszego przyjaciela. Ale czy aby na pewno?
Główną bronią bohaterów Campbella jest szkiełko i oko. Nie karabin czy miotacz płomieni, choć bez nich oczywiście jakakolwiek konfrontacja z obcym byłaby niemożliwa. To typowo racjonalne i zimnokrwiste podejście głównego, kreowanego nieco na półboga bohatera, jest kluczem do sukcesu. John W. Campbell każe nam patrzeć przede wszystkim na herosów, którymi są zwykli ludzie – nie na potwora. Zresztą potwór występuje najczęściej w ludzkiej, pozornie znajomej formie. I tu trzeba zwrócić uwagę na kolejną ważną rzecz. Naukowcy podczas oględzin zamrożonego kosmity rozprawiają o tym, jak bezgranicznie inny jest obiekt ich fascynacji od wszystkiego co znają. Tak, fascynacji. Mimo iż totalnie obcy – magnetyzuje, prowokuje do grzebania w tych, jakże zakazanych u Lovecrafta, obszarach. Dopiero, gdy obcość zauważona zostaje u drugiego człowieka, gdy w oczach przyjaciela widzimy już tylko czarną otchłań – wtedy dopiero grunt całkowicie usuwa się spod nóg. Bo co to oznacza? A no tyle, że nawet my sami, absolutnie pewni swojej tożsamości, możemy być w koszmarnym błędzie. Odebrana zostaje nam ostatni punkt podparcia – nasze „ja”. John Carpenter położy bardzo silny akcent na to zagadnienie za czterdzieści pięć lat, natomiast Peter Watts będzie z nim polemizował po kolejnych dwudziestu ośmiu. Zaraz do tego dojdziemy.
Trzynaście lat po opublikowaniu „Who goes there?” powstaje pierwsza ekranizacja, zatytułowana w sposób charakterystyczny dla pulpowych, fantastyczno-horrorowych produkcji lat pięćdziesiątych – „The Thing from Another World” („Istota z innego świata”). Nie jest to wierna adaptacja – akcja zostaje przeniesiona na przeciwny biegun, statek obcych rozbija się nie przed milionami lat, lecz tak naprawdę wczoraj, a sam potwór jest humanoidem, bardzo podobnym do Borisa Karloffa z filmu starszego o dokładnie dwadzieścia lat. Obcy jest chodzącą, rozumną rośliną, która, aby przeżyć, opróżnia swoje ludzkie ofiary z krwi. Tak do ostatniej kropelki. Trudno nie oglądać tego filmu z pewnego rodzaju rozbawieniem, jest on bowiem typowym produktem swoich czasów – filmowej pulpy SF z lat pięćdziesiątych, polanej mocno estetyką słynnego już „najgorszego reżysera wszechczasów” Eda Wooda. Wyraźnie słychać tutaj zimnowojenne akordy, pojawia się wojsko a naukowcy służą przede wszystkim armii a nie samej nauce. Wszyscy szukają latających spodków, wypatrują najeźdźców z Marsa a w tle pobrzmiewa echo czerwonej, amerykańskiej paranoi. Pojawia się też polityka – bo na kogo niby każe nam patrzeć doktor Carrington wysyłając w świat komunikat: „Wszyscy, którzy słyszycie mój głos, powiedzcie to światu, powiedzcie to wszystkim, gdziekolwiek są. Patrzcie na niebo. Wszędzie. Nie spuszczajcie z niego wzroku. Obserwujcie niebo”? Na kosmitów?
Wielkim fanem „Istoty z innego świata” był od wczesnego dzieciństwa John Carpenter, postać znana chyba każdemu, kto choć trochę interesuje się popkulturą. Gdy po trzydziestu latach zaproponowano mu odświeżenie tej historii, postanowił, że nie będzie walczył ze wspomnieniami sprzed lat. Zamiast tego wróci do źródła i zrobi drugą, alternatywną adaptację opowiadania Campbella. Jakże trafna była to decyzja! W 1982 roku powstaje jeden z najbardziej charakterystycznych filmowych horrorów science fiction w historii – „The Thing” czyli „Coś”. Zrównany z ziemią przez opinię publiczną i krytyków zaraz po premierze, dziś jest dziełem prawdziwie kultowym.
Spokój amerykańskiej bazy badawczej na Antarktydzie zostaje zakłócony przez norweski helikopter, z którego ktoś za wszelką cenę próbuje ustrzelić uciekającego psa. Przybysze ostatecznie rozbijają się na oczach zaskoczonych Amerykanów, którzy zaintrygowani udają się do stacji Norwegów po wyjaśnienia. Na miejscu dokonują makabrycznego odkrycia, wszędzie krew, trupy i przerażający, zamrożony potwór. Ze znalezionych taśm dowiadują się, że jest to ciało rozbitka-kosmity wydobyte z kawałka lodu. Amerykanie zabierają znalezisko do swojej bazy, aby dokonać jego oględzin i naukowej analizy. Wszyscy wiemy co się dzieje dalej. Zaczyna się horror.
I to przede wszystkim odróżnia film Carpentera od „Istoty z innego świata”. Film z 1951 roku był lekką, rozrywkową powiastką science fiction, podczas czy „Coś” jest horrorem zanurzonym w mrocznym, klaustrofobicznym klimacie, zupełnie jak jego literacki pierwowzór. Jest to naprawdę wierna adaptacja, w filmie mamy bohaterów nazywających się tak samo jak postacie z „Who goes there?”; sceny uodparniania psów na krew człowieka w celu sprawdzenia, kto jest prawdziwy a kto nie; niezapomniany „test gorącego druta” oraz potworną psią hybrydę; mamy w końcu obcego takiego jakiego przedstawił Campbell – bezosobową, inteligentną protoplazmę, absorbującą cielesną masę swej ofiary wraz z jej wspomnieniami i tożsamością. Absolutna mimikra, szczytowe osiągnięcie dostosowania ewolucyjnego, polegające na brutalnej przemianie napotkanego materiału biologicznego we własne ciało i „umysł”. Zgroza. Należy zwrócić uwagę na dosłowność i siłę przekazu makabry. Carpenter nie bawi się w niedopowiedzenia, nie odwraca kamery, nie ściemnia obrazu. Największa groza, jedna z tych które najbardziej przerażały samego Lovecrafta, czyli deformacja tego, co zdeformowane być nie powinno, ujawnia się zawsze w świetle jupiterów wprost przed naszymi oczami. Dlaczego reżyser poszedł tą drogą? Dlaczego tak to rozegrał? Dlaczego czynnik mający rzekomo budzić największą grozę podał prosto na talerzu, zamiast chować go w mroku pod łóżkiem? Bo to nie makabra cielesnej przemiany jest tu prawdziwym koszmarem, nie to przeraża najbardziej McReady’ego i jego kompanów.
„Coś” jest horrorem izolacji i negacji tożsamości. Najpierw zostajemy odizolowani od cywilizacji i nowoczesnego, racjonalnego świata, gdzie nie ma miejsca na demony. Gdy jesteśmy już na mroźnym pustkowiu, okazuje się, że izolujemy się od przyjaciół, ludzi, z którymi przebywaliśmy razem przez długi czas. Nikt nie ufa nikomu, nikt nie wie kim lub czym jest osoba stojąca obok. Mamy przynajmniej samych siebie. Lecz czy aby na pewno? Otóż, nie! Trzeci stopień izolacji wyobcowuje nas samych z własnego ciała, nasza ręka czy noga nie musi być przecież nasza! Nasza własna cielesność staje się podstawowym źródłem grozy i zwątpienia. Wskazywał na to już Campbell – John Carpenter rozegrał ten motyw po mistrzowsku. Widać to szczególnie mocno w sposobie jakim kończy swoje dzieło.
„Who goes there?” kończy się przecież optymistycznie. Lekko tylko zasiana wątpliwość, którą rozbudzić mogą słowa McReady’ego: „Albatros… Czy sądzisz…?” ginie w eksplozji radości po pokonaniu potwora. U Carpentera, też niby wszystko się udało, ogień jak to zwykle bywa zakończył tę współczesną wersję polowania na czarownice. My jednak wiemy, że nic, ale to zupełnie nic nie jest w porządku.
Carpenter nazywał swój film apokalipsą rozsadzająca świat człowieka od wewnątrz. Człowiek nie miał tu być ofiarą zagłady przychodzącej z nieba i niszczącej świat dookoła. To człowiek, który człowiekiem już chyba nie jest, jest źródłem tejże apokalipsy. Zakończenie filmu miało poruszyć tych nieco uważniejszych i uciekających od prostych rozwiązań widzów. Film miał pod przykrywką niby szczęśliwego zakończenia, przemycić zapierający dech wniosek – świat właśnie się skończył. I to właśnie przez nas, przez ludzką słabość – nie charakteru, lecz ciała. U Campbella stałość definicji człowieczeństwa i jego uparta walka daje ocalenie. Carpenter tak optymistyczny już nie jest. Pozostaje nam tylko usiąść na śniegu z flaszką w ręku, jak robi to McReady w finałowej scenie i po prostu „zobaczyć co się stanie”. Wygraliśmy bitwę, wojna jednak jest przegrana. Czyżby brak ekstremalnej elastyczności adaptacyjnej, czyli to, co przede wszystkim odróżnia nas od "Cosia", jest gwoździem do trumny naszego gatunku? Na to pytanie postanowił odpowiedzieć w 2010 roku jeden z moich ulubionych twórców science fiction – Peter Watts. Spróbował spojrzeć na wydarzenia na Antarktydzie oczami potwora.
Opowiadanie „The Things” nawiązuje bezpośrednio do produkcji Johna Carpentera. Jest to relacja ze zdarzeń, które oglądamy w filmie, lecz przedstawiona z punktu widzenia kosmity. Peter Watts zakłada istnienie wspólnej jaźni, manifestującej się w składającym się z autonomicznych części, obcym bycie. Stwór próbuje tłumaczyć sobie po swojemu wszystko to, czego doświadcza i co obserwuje po rozmrożeniu w amerykańskiej stacji badawczej, aż do finałowej sceny filmu. W tej narracji to my-ludzie stajemy się „Rzeczami” bądź „Cosiami” jak komu pasuje. Ludzie to tylko miejsca pobytu, źródło życiodajnej biomasy, która aż się prosi o udoskonalenie. Ludzka świadomość to mutacja nowotworowa, którą należy zwalczyć zaraz po asymilacji i wchłonięciu ciała „ofiary”. Stwór określa sam siebie jako badacza, ambasadora, misjonarza, żołnierza w walce z entropią, ręką, która doskonali dzieło Stworzenia. Nie może wprost patrzeć na niedoskonałość życia, które odnalazło go na Ziemi. Podstawowym celem kosmity staje się ulepszenie ziemian na swoją modłę, co zresztą robił na wszystkich innych światach, które odwiedził do tej pory.
Ciągłe doskonalenie adaptacyjne życia to jego podstawowy aksjomat i w sumie jedyne uzasadnienie. Życie idealne to ciągła zmiana i bezustanny proces. Stawanie się a nie trwanie, zupełnie jak to u prapoczątków filozofii powiedział Heraklit. Obca istota nie wie czym jest człowieczeństwo, dobro, zło czy moralność. To wartości zupełnie bez znaczenia w ściśle materialistycznym świecie Cosia. I znów pojawia się kosmicyzm, znów słychać odległy o dziesięciolecia głos H. P. Lovecrafta. Coś nie widzi w ludziach istot, lecz tylko materię, przez którą przepływa szereg impulsów – określone warunki brzegowe na wejściu determinują takie a nie inne wyniki na wyjściu. Coś nie widzi nigdzie duszy, patrząc na obecne wszędzie stękające, oetykietowane nazwami, zhierarchizowane kawałki biomasy, rojące sobie, że cokolwiek znaczą.
Ludzie jako cielesne, miękkie osobniki widzą w sobie szczyt ewolucji. Jak to? Nie są nawet na początku drogi na szczyt. Dlaczego nie chcą sobie pomóc? Skoro imitacja sama nie wie czy jest prawdziwa czy nie, to czy mamy tak naprawdę problem? Lem w „Dialogach” pytał cały czas przecież, czy istnieje cokolwiek, co odróżnia idealną kopię głównego bohatera od niego samego? Czy istotą człowieczeństwa nie jest przypadkiem jego psychika, umysł i inteligencja, nieważne na jakim nośniku jest procesowana? Czy „ja” uświadamiane w zbiorze typowo ludzkich tkanek, różni się czymkolwiek od „ja” procesowanego na zbiorze tkanek zbudowanych z komórek kosmity? „Ja” to „ja” nieważne czy z winylu, kasety, czy blu-raya. A zauważmy, że przecież pod względem dostosowania do warunków zewnętrznych, ludzie to właśnie taka analogowa kaseta, a Coś to blu-ray z filmem w rozdzielczości ultraHD! Czy w świetle tego o czym napisałem powyżej, rozważanie pesymizmu zakończenia filmu nie okazuje się zupełnie bezsensowne?
Coś zadaje sobie jeszcze jedno, najważniejsze chyba pytanie. Skoro tak jest, to co napędza „odrostki materii” do tak uporczywej walki o zachowanie własnej postaci i tożsamości? Co powoduje, że zrobią wszystko, aby obronić się przed asymilacją, przed udoskonaleniem? Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami.
W październiku 2011 roku popkultura jeszcze raz wysyła nas na Antarktydę, w sam środek wiejącej zawieruchy. „The Thing” w reżyserii Matthijsa W. Heijningena jest prequelem filmu Johna Carpentera. Dowiadujemy się, co dokładnie wydarzyło się w norweskiej stacji badawczej. Wiemy zatem jakie jest zakończenie filmu, to zresztą często spotykana cecha prequeli. Warto jednak zobaczyć, bo to półtorej godziny całkiem przyjemnej przygody na Antarktydzie, gdzie dominuje przede wszystkim pędząca cały czas do przodu akcja. Twórcy filmu postawili sobie za cel dokładne wyjaśnienie i pokazanie genezy wszystkich wątków, które śledzimy w filmie sprzed trzydziestu lat. Nie znajdziemy tu pierwotnej grozy, zadumy nad ludzkością, fascynacji nauką czy filozoficznego zacięcia. Nie ma na to zwyczajnie czasu. Oglądamy, choć wiemy doskonale, że potwór skończy w kawałku lodu a bohaterowie rozsmarowani na podłodze.
Opuszczamy już Antarktydę, tej zimy nie ma tu już czego szukać. Następny przystanek - Alaska! Cicely? Chcielibyście. Odwiedzimy małe miasteczko Barrow podczas długiej i mroźnej nocy polarnej.
Źródła:
John W. Campbell, „Who goes there?”, pierwsze wydanie w „Astounding Science Fiction”, sierpień 1938.
Polskie wydanie w „Fenix 01 (01) 1990”, jako „Kim jesteś?”, tłum. Stefania Szczurkowska.
„The Thing from Another World” (Istota z innego świata), reż. Christian Nyby, 1951.
„The Thing” (Coś), reż. John Carpenter, 1982.
Peter Watts, „The Things”, pierwsze wydanie w „Clarkesworld Magazine”, styczeń 2010.
Polskie wydanie w „Kroki w nieznane 2010” wyd. Solaris 2010, jako „Rzeczy”, tłum. Patryk Sawicki
oraz w „Odtrutka na optymizm”, wyd. Mag 2013, jako „Cosie”, tłum. Wojciech Próchniewicz
„The Thing” (Coś), reż. Matthijs W. Heijninningen, 2011.
Dawno czytałem powieść o takiej tematyce, ale już zapomniałem jej nazwę. Wiem że była bardzo wciągająca o jakiejś wyprawie antarktycznej. Chciałem ją później gdzieś namierzyć ale już mi się nie udało. Film też widziałem, ale już sam nie wiem czy to to było, czy po prostu podobna fabuła... Na pewno film Carpentera widziałem, ale to już tak dawno że nie pamiętam o czym dokładnie. Tylko ten tytuł książki mnie do dziś nurtuje bo go sobie nie zapisałem i nie pamiętam...
OdpowiedzUsuńGrot
Ta książka nie było jak rozumiem SF ani horror, tylko zupełnie realistyczna rzecz, tak?
UsuńWydaje mi się, że s-f grozy albo ocierający się o grozę, ale tak dawno było że już sam dobrze nie pamiętam... Po prostu jak pamiętam była grupa badawcza gdzieś jakby na antarktydzie i czaił się jakiś nieokreślony potwór i ich stopniowo wykańczał..coś w tym stylu...
OdpowiedzUsuńA te eseje lovecrafta czyta co Ci zapodałem w książce, naprawdę sporo wyjaśniają w zrozumieniu sylwetki Lovecrafta. Te "nienazwane" to tylko raczej słabsze a na pewno mniej znane opowieści HPLa gdzie raczej jakiejś głębszej myśli intelektualnej bym się raczej nie doszukiwał.. to co nie zmieściło się w I lidze (Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieśći) ani nawet w II lidze (Przyszła na Sarnath zagłada). Ja bym się z tym nie śpieszył, choć jak już sobie koniecznie zaplanowałeś to czytaj...
Grot