poniedziałek, 12 lutego 2018

Solomon Kane Okrutne przygody

Odyseja pewnego paladyna

W zamierzchłym 1991 roku, dostałem w prezencie dwie powieści, od których zacząłem czytanie fantastyki. Pierwsza to „Wyprawa” Tolkiena (znana bardziej jako „Drużyna Pierścienia”), druga to „Conan”, pierwszy tom tzw. „czarnej serii” wydawnictwa PIK (kontynuowanej po pewnym czasie przez Amber). Przeczytałem potem jeszcze kilka tomów tej serii, zawsze nieodmienne zafascynowany przygodami głównego bohatera. Ale nie został on ze mną na lata, zapomniałem o nim. A teraz po mniej więcej ćwierćwieczu wracam do twórczości Roberta E. Howarda. Ale jeszcze nie do Conana. Oto Solomon Kane.

„Solomon Kane. Okrutne przygody” wydawnictwa Rebis to kompletny zbiór historii o pewnym niezniszczalnym purytaninie. Większość z nich została opublikowana na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku w słynnym, pulpowym magazynie „Weird Tales”. Niektóre w dopiero latach sześćdziesiątych w „The Howard Collector”. A część z nich to po prostu niedokończone szkice, fragmenty większych całości, których Howard nigdy nie dokończył. Pierwsze opowiadanie, w którym pojawia się Solomon Kane to „Czerwone cienie” z sierpnia 1928 roku. Dopiero rok później świat poznaje Kulla, banitę z Atlantydy, a po kolejnych trzech latach, w grudniu 1932 roku – Conana z Cymerii.


Zatem historie o bogobojnym i zabójczo niebezpiecznym Angliku, który na przełomie XVI i XVII wieku ogniem i mieczem zaprowadzał na świecie sprawiedliwość, to wielki rozbieg do kariery zakończonej – co tu dużo mówić – literacką nieśmiertelnością. To opowieści proste fabularnie, pulpowe, charakteryzujące się całkowicie rozrywkowym charakterem. Ich pędząca na złamanie karku akcja osadzona jest w barwnych, egzotycznych sceneriach – takich gwarantujących ówczesnym czytelnikom Howarda choć częściową ucieczkę od dość ponurej rzeczywistości końca lat dwudziestych XX wieku. Co możemy znaleźć w tych opowiadaniach?

Mamy tu pojedynki na szable w świetle księżyca; tajemnicze cienie przemykające w półmroku po ścianach; mrożące krew w żyłach odgłosy, rozlegające się na bagnach; widmowego jeźdźca; pełzającą odciętą dłoń; zapomniane afrykańskie plemiona i czarną magię „juju”; siły nieczyste, duchy i demony; odrażające, bestialskie rytuały; mroczne kulty przerażających bóstw i ofiary z ludzi; monumentalne budowle w środku dżungli; starożytne świątynie; tajne przejścia, ukryte pułapki i zapadnie; szkielety w kajdanach i walki z potwornymi istotami z walącymi się budowlami w tle. 

Wszystko to napisane nieco przesadnie egzaltowanym i podniosłym stylem, prosto i w bardzo naiwny fabularnie sposób. Czyli dokładnie tak, jak powinno. Intrygi, które opisuje Howard są szyte naprawdę grubymi nićmi, z suspensem jasnym i przewidywalnym już od samego początku i dodatkowo niepotrzebnie tłumaczonym pod koniec opowiadania. Tak jakby Howard opowiedział dowcip a potem na siłę podkreślał puentę, mrugając okiem i szturchając łokciem swojego odbiorcę. Czyli dokładnie tak, jak powinien. Narrator w opowiadaniach o Solomonie Kane mówi w trzeciej osobie, jednak (tak jak to było na przykład w „Mnichu” M.G. Lewisa) robi to w sposób wielce emocjonalny, subiektywny i wartościujący. Tak, jakby cały czas stał za plecami Solomona i przeżywał te przygody razem z nim, był równie zaskoczony i przerażony przebiegiem zdarzeń jak protagonista.

Historie o purytaninie są jakby wyjęte z gry paragrafowej. Po przeczytaniu trzech, czterech historii, znamy tak naprawdę już wszystkie, schemat bowiem się powtarza, Solomon idzie po prostu jak czołg i nikt nie jest w stanie go zatrzymać. Jego determinacja jest niewzruszona, odwaga nieskończona, motywacje jasne i przejrzyste. Nie prowadzi on żadnych zbędnych monologów wewnętrznych, nie moralizuje, nie wątpi – po prostu wszędzie tam, gdzie jest zło, jest i Kane. „Bóg uczynił mnie wielkim naczyniem gniewu i ostrzem zbawienia” - mówi. Zawsze wygrywa, zawsze okazuje litość i współczucie dla pokrzywdzonych, nigdy dla oprawców. Przyjrzyjmy się jego postaci:

Był wysokim mężczyzną (…) odzianym na czarno od stóp do głów w prosty, dopasowany strój, który jakoś pasował do posępnej twarzy. Długie ręce i szerokie ramiona znamionowały fechmistrza równie wyraźnie jak długi rapier w jego dłoni. Oblicze owego mężczyzny było mroczne, ponure. Pewien typ chmurnej bladości użyczał mu przy niepewnym świetle upiornego wyglądu – efekt wzmacniany przez szatańską ciemność opadających brwi. (…) Dziwnie mefistofeliczny przebieg rysów dolnej części twarzy równoważyło wysokie, szerokie czoło, choć było ono częściowo ukryte pod kapeluszem pozbawionym piór. (…) oczy człowieka w czerni, głęboko osadzone i spoglądające spod wydatnych brwi, były zimne, lecz głębokie. Wpatrując się w nie, odnosiło się wrażenie zaglądania w nieprzebrane głębie lodu.


Solomon Kane jest idealistą, bezlitosnym religijnym fanatykiem, wyposażonym w niezawodny i prosty w obsłudze kompas moralny. To nieprzekupny wykonawca boskiej woli, facet całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Do swoich przeciwników zawsze przemawia w patetyczny, teatralny sposób, wręcz sugerujący, że gdzieś tam na zewnątrz literackiego świata siedzi wielka, spragniona wrażeń publiczność. 

„Przychodzę z zachodu i ku wschodowi słońca odchodzę, dokądkolwiek Pan powiedzie me stopy. Szukam… zbawienia swej duszy, być może. Przychodzę, podążając szlakiem zemsty (…) Ja współpracuję z wolą Boga. Póki zło kwitnie i krzywda się szerzy, póki mężczyźni są prześladowani, a kobiety krzywdzone, póki słabe istoty – ludzie czy zwierzęta – są poniewierane, nie ma dla mnie spoczynku pod żadnym niebem ani pokoju u żadnego stołu i w żadnym łóżku”

Okrucieństwo i tyrania wobec słabych i bezbronnych zawsze wzniecały ogień w duszy Solomona. Jednak jego praca zdaje się być syzyfową. Po każdej likwidacji bezbożnego przeciwnika Solomon czuje, że prawdziwe dobro nadal się nie dokonało, że zemsta pozostawia w jego duszy pustkę a nie pełnię. Dlatego cały czas czuje zew, musi wędrować bez przerwy i bez wytchnienia. To taka sama nieodparta siła jaka pchała od wieków cygańskie tabory i łodzie wikingów.


Wielu współczesnych czytelników może odnaleźć przygody Solomona Kane’a banalnymi i pozbawionymi jakiejkolwiek intelektualnej głębi. Tak być może. Zauważmy jednak, że te wszystkie skrajnie czarnobiałe kreacje Howarda, ta pozbawiona jakiejkolwiek relatywizacji moralnej wizja świata jest również pewnym sposobem na literaturę. Czy lepszym, czy gorszym to już indywidualna sprawa każdego odbiorcy.

To, co dodatkowo może nie spodobać się czytelnikowi A.D. 2018, czyli roku, w którym nadal postępuje ekspansja absurdalnej poprawności politycznej i obrażania się o wszystko, może być to w jaki sposób Robert E. Howard pisał o przedstawicielach innej rasy. Gdy Solomon Kane przemierza mroczną, afrykańską dżunglę i spotyka jej czarnoskórych mieszkańców, zawsze, ale to zawsze, wpisują się oni w pewien charakterystyczny schemat. To barbarzyńcy, bezrozumne stworzenia, zwierzęce negroidy, czarne dzikusy, grubouste małpoludy. Taka próbka, jedna z wielu:

W przestrzeń między nimi wkroczył olbrzymi negroid. (…) Jego małpoludzka głowa osadzona była wprost na olbrzymich ramionach. Wielkie, ciemne dłonie miał niczym szpony małpoluda, a czoło odchylone w tył znad zwierzęcych oczu. Płaski nos oraz mięsiste czerwone wargi dopełniały obrazu prymitywnej, obleśnej dzikości.


Nie chcę tutaj bawić się w adwokata Howarda, wychowanego w Teksasie – wśród takiej a nie innej społeczności, w takich a nie innych czasach, w takim a nie innym miejscu. Sam w nich nie żyłem, więc nie mam żadnych podstaw ku temu. To, co daje się jednak zauważyć w trakcie czytania kolejnych przygód Solomona Kane’a, to ewolucja jego stosunku do czarnych mieszkańców Afryki. Zaczyna powoli zauważać w nich takich samych ludzi jacy żyją w znanym mu cywilizowanym świecie, w końcu z nimi rozmawia, pomaga i broni przed zagrożeniem. 

I jeszcze jedno na zakończenie. Czytałem tu o nowej nagrodzie literackiej, która ma honorować te książki, w których nie ma przemocy wobec kobiet. Nie czas na rozwodzenie się nad sensownością i wartością tej nagrody – trzeba jednak zauważyć, że Robert E. Howard nie miałby najmniejszej szansy na jej zdobycie. Kobiety w historiach o Purytaninie to zawsze ponętne (choć nie dla aseksualnego Kane’a), młode dziewczyny – gwałcone, katowane, więzione, skórowane i składane w ofierze. Zdarzają się też i młodzi mężczyźni w potrzebie – jednak to słynna wizja kobiety sprowadzonej do nagolennika umocowanego na potężnym udzie bohatera (Conana co prawda a nie Kane’a) z dzikim błyskiem w oku i gigantycznym mieczem w dłoni, nabiera tu już charakterystycznego rysu.

Co tu dużo pisać – „Solomon Kane” to bardzo niedzisiejsza literatura. Może dlatego dostarczyła mi takich wrażeń jakich dawno nie doświadczyłem. To powrót do czasów dzieciństwa, epoki prostych podziałów, jasnych komunikatów i niczym nie skrępowanej rozrywki. Już zacieram ręce na „Kulla, banitę z Atlantydy”, którego przygód też do tej pory nie poznałem. Robert E. Howard pierwsze fundamenty pod budowę świata Kulla postawił już właśnie w opowieściach o Solomonie.


Tytuł: Solomon Kane. Okrutne przygody
Tytuł oryginalny: The savage tales of Solomon Kane
Autor: Robert E. Howard
Tłumaczenie: Tomasz Nowak
Wydawca: Rebis
Data wydania: wrzesień 2014
Rok wydania oryginału: 1998 (zbiór), 1928-1932 (pojedyncze opowiadania)
Liczba stron: 424
ISBN: 9788378185413

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz