czwartek, 20 kwietnia 2017

Dom na granicy światów

Dom na granicy światów był jedną z ulubionych powieści H. P. Lovecrafta i jedną z jego inspiracji. Powieść ta ukazała się w 1908 roku, kiedy to osiemnastoletni twórca mitologii Cthulhu miał już za sobą sporo publikacji, ale te największe dzieła, które przyniosły mu literacką nieśmiertelność jeszcze nie powstały. Autorem Domu na granicy światów jest William Hope Hodgson, angielski pisarz i poeta, którego Szalupy z Glen Carrig i Tropiciela Duchów wydało już w Polsce toruńskie wydawnictwo C&T. Powieść Hodgsona, którą miałem okazję ostatnio przeczytać to chyba najbardziej psychodeliczna klasyczna groza, jaką do tej pory poznałem.

Dwóch amatorów wypoczynku pod namiotem wybiera się na biwak w miejsce oddalone nieco na południe od Kraighten – małej wioski w zachodniej części Irlandii. Miejsce to napawa ich niewysłowionym niepokojem i przeczuciem, że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak. Znaleziony w ruinach, podniszczony i miejscami nieczytelny notatnik anonimowego uczestnika przerażających wydarzeń, zdaje się potwierdzać przeczucia bohaterów. Otóż, pewien sędziwy już człowiek wprowadza się wraz ze swoją siostrą i psem do wielkiego, starego domu, o którym krąży legenda, jak to za budowę domostwa odpowiada sam diabeł. 

Hodgson nie stopniuje napięcia. Już na samym początku starzec zostaje wyrwany z domu przez nieznaną siłę, która unosi go w przestworza i funduje mu podróż, przez kosmiczną pustkę, nieznane wymiary czasu i przestrzeni – na myśl nieodparcie przychodzi metafizyczna podróż bohatera filmu 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka. Bohater trafia na nieznaną planetę, na której znajduje odrealnioną, odbitą jak w jakimś krzywym zwierciadle, wersję swojego domu oraz koszmarną, olbrzymią postać świniopodobnego stwora. Gdy bohater budzi się nagle na podłodze swojego pokoju, po dwudziestoczterogodzinnym śnie/letargu/omdleniu, przyjmujemy przypuszczenie o sennym rojeniu za oczywiste. Tylko, że bardzo szybko „rzeczywistość” weryfikuje to założenie. Dom narratora zostaje otoczony przez całą hordę stworów podobnych do olbrzyma ze „snu” a on sam dzielnie odpiera ich ataki. Użyłem cudzysłowu dwukrotnie – nie bez powodu.

To w jaki sposób starzec zapisuje swoje przeżycia w pamiętniku, czyni go narratorem wielce niewiarygodnym. Gdy bohater sprawdza nad ranem plac boju, nie ma śladu po ustrzelonych przez niego stworach, nie ma żadnej krwi. Siostra bohatera jest przerażona na widok brata a nie na widok „stworów” - zresztą cała relacja opisana w notatniku, dziwnym trafem nie zawiera jakiejkolwiek wzmianki na temat stosunku siostry do wszystkich niezrozumiałych zdarzeń. Nadchodzi horror – siostra znika, idzie spać czy co tam innego.  Czy zatem cała ta przerażająca historia to produkt umęczonego zgryzotą umysłu głównego bohatera, który jak się potem okazuje uciekł na odludzie w wyniku traumy spowodowanej śmiercią swej ukochanej? Jak do całej fabuły ma się fakt, że narrator cierpi i zmaga się z niepowetowaną stratą, taką najgorszą z możliwych – odejściem bliskiej i kochanej osoby? William Hope Hodgson nie odpowiada na te pytania, pozwala na interpretacje.


Najlepszym i najbardziej działającym na wyobraźnię fragmentem książki jest ten z drugiej połowy notatnika. Znów psychodeliczny odjazd, podobny trochę do tego z Wehikułu Czasu Wellsa, lecz nie tłumaczony użyciem żadnego naukowego przyrządu. Świat dookoła domu zaczyna przewijać się przed oczyma wstrząśniętego narratora w przyspieszonym tempie, mijają tygodnie, lata, wieki, eony. Cała ta mistyczna eskapada, bezpośredni kontakt z niewyobrażalnym ogromem czasu i przestrzeni kojarzy mi się jednoznacznie z kosmicyzmem Lovecrafta, zwłaszcza jeśli dorzucimy do tego specyfikę miejsca, do którego prowadzi odyseja starca. William Hope Hodgson błądził po tych samych metafizycznych rozdrożach, które już kilka-kilkanaście lat później porządnie zbadał Lovecraft.

Przy okazji kosmicyzmu warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Otóż, zmagania bohatera powieści Hodgsona to metafora zmagań wyizolowanej, zamkniętej w swoim mikroświecie jednostki ludzkiej z napierającym na nią nieprzyjaznym, przeogromnym zewnętrzem. Narrator nie mówi jasno, dlaczego zamieszkał w starym domu, widać jednak wyraźnie, że pobyt w nim w jakiś sposób pozwala mu ukoić ból po stracie, pozwala na zachowanie jakiejś niewytłumaczalnej więzi ze swą zmarłą ukochaną. Bohater ucieka od świata, izoluje się maksymalnie, otorbia się w swoim bólu w nadziei, że da mu to jakąś otuchę. A tymczasem cały świat, ba, cały wszechświat rozbija jego ochronną bańkę i przeprowadza frontalny atak na najbardziej osobiste części jego osobowości. Więc jeszcze raz – czy świniostwory istniały naprawdę? Co znaczą w przypadku, gdy istnieją i w przypadku, gdy są imaginacją? Co symbolizuje wellsowo - kubrickowa jazda i kopia domu umieszczona w odrealnionym, na poły wymajaczonym miejscu na krańcu wszechświata? Czy symbolizuje cokolwiek? Sam William Hope Hodgson podpowiada w przedmowie do jednego z pierwszych wydań: „The inner story must be uncovered, personally, by each reader, according to ability and desire”

Dom na granicy światów to weird fiction. Dla kogoś kto chce poznać gatunek – obowiązkowe.

Tytuł: Dom na granicy światów
Tytuł oryginalny: The House on the Borderland
Autor: William Hope Hodgson
Tłumaczenie: Małgorzata Targowska-Grabińska
Wydawca: Czytelnik
Data wydania: 1985
Rok wydania oryginału: 1908
Liczba stron: 160
ISBN: 9788307012902

3 komentarze:

  1. Paweł Mateja bardzo tę powieść zachwalał, w sumie sam się dziwię, że C&T zamiast tego "Szalupy..." wydało, ale może się mylę bo jeszcze żadnej z nich nie przeczytałem. Po infantylnym "Tropicielu duchów" przyznam, że jestem dość sceptycznie nastawiony do Hodgsona. Jeśli tu czytam Marcin, że piszesz o jakby komiksie to tym bardziej jakoś optymistycznie nie nastraja.

    Grot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz Grocie, jakby nie było - to nadal weird fiction. Różnica pomiędzy "Domem..." a np. "Wierzbami" Blackwooda (które właśnie przeczytałem ale siedzę na razie cicho) czy Lovecraftem polega według mnie na tym, że u Hodgsona jest trochę mniej grozy niedopowiedzianej, subtelnej a więcej takiego krzyku prosto w twarz. Gdy czytałem powieść to momentami miałem przed oczyma sceny w klimatach filmu "Heavy Metal" z 1980 roku - psychodela, nie boję się użyć tego określenia.

      Usuń
  2. Pamiętam, że wziąłem to z antykwariatu zupełnie nie znając autora. Gdzieś tam jego nazwisko się przewinęło przez forum GothamCafe i kiedyś szukając jakiejś książki natknąłem się na tą i wziąłem. Obrazy w niej wprawił mnie w konsternację, bo ciężko było się faktycznie połapać, co jest iluzją, a co rzeczywistością, dlatego będę musiał jeszcze raz do tej książki wrócić. Ale jest bez wątpienia osobliwie klimatyczna i zapada w pamięci.

    OdpowiedzUsuń