niedziela, 28 września 2025

Vatran Auraio

Huberathowa scholastyka


Dziś będę spojlerował, podobnie jak w przypadku „Gniazda światów”. Zatem do lektury tej recenzji, a może raczej mało spójnych wynurzeń, zapraszam osoby, które już czytały „Vatrana Auraio”, powieść nominowaną do Zajdla za 2010 i Żuławia za 2011 rok. Razem z „Miastami pod skałą” tworzy ona podwójny szczyt w twórczości Marka S. Huberatha – te dwie książki znajduję jego najlepszymi. Dwa szczyty? Raczej górskie granie, takie jak te otaczające Matcinu Dolanu, miejsce akcji omawianej dziś powieści. 

Zanim jednak zejdziemy z tytułowym vatranem auraio (Płomienistym Orłem) do osady w Dolanie, warto wiedzieć, że miała ona swoje dwa prototypy starsze o kilkanaście lat. W 1993 roku w „Nowej Fantastyce” ukazało się opowiadanie „Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe”, a rok później, również w tym czasopiśmie „Maika Ivanna” – obydwa nominowane swego czasu do Nagrody Janusza A. Zajdla. Fabuły obydwu opowiadań zabierają nas na odległe planety, skolonizowane kiedyś przez ludzi. 


„Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe” opowiada o świecie, w którym do podróży międzygwiezdnych wykorzystuje się wielkie istoty przypominające owady – instalujesz się w odwłoku niczym Neo w matrixowym kokonie i dzięki temu możesz przelecieć na niewyobrażalne odległości (owe istoty wykonują skoki w hiperprzestrzeni). Osada kolonistów przybyłych przed wiekami prawdopodobnie z Brazylii lub Portugalii (wnioskuję po olbrzymiej, przytłaczającej i w ogólnym rozrachunku przeszkadzającej, ilości wtrętów językowych) próbuje w nienajgorszych w sumie warunkach odtworzyć ludzkie społeczeństwo. „Maika Ivanna” z kolei opowiada o słowiańskojęzycznych potomkach dawnych kolonistów, którzy (tak chciał los) trafili na planetę już zamieszkałą. Jaszczuropodobni sysuni koegzystują z Ziemianami w pokoju, choć na twardych warunkach. Ludzie, podobnie jak chrześcijańscy misjonarze, niosą sysunom oświecenie religijne, które w tym akurat opowiadaniu stanowi analogię do dukajowego „In partibus infidelium”. W obydwu tekstach ludzie byli „Żydami kosmosu” – przyszedł do nich Mesjasz, a oni go zabili. No zabili, inaczej nie byłoby chrześcijaństwa.

Warto znać obydwa opowiadania przed lekturą „Vatrana Auraio”. Huberath rozwija tu zawarte w nich pomysły, przy czym w tej powieści Bóg zdaje się być najbardziej nieobecny w porównaniu do wszystkich poprzednich tekstów autora. Pisałem już wcześniej, że owa nieobecność jest tak bardzo podkreślana w twórczości Huberatha, że w ostatecznym rozrachunku staje się koniecznością. Przywołam tu tytuł znakomitego powiadania Teda Chianga„Piekło to nieobecność Boga”. W „Vatranie Auraio” faktycznie mamy do czynienia z piekłem na ziemi. Wróć – na nieznanej planecie, obiegającej swoje słońce mniej więcej pięć razy dłużej niż nasza Ziemia (tamtejszy rok trwa zatem „nasze” pięć lat), z kolosalnymi amplitudami temperatur i skrajnie nieprzyjaznymi warunkami do życia. Znów wróć – do naszego, ziemskiego życia reprezentowanego przez systematycznie kurczącą się liczebnie społeczność osady w Matcinej Dolanie.


Mieszkańcy żyją zgodnie z rytmem okrutnej przyrody. Mniej więcej dwa lata trwa nocelj, okres przerażającego mrozu i śniegu zalegającego wyżej niż dachy domostw. Ludzie muszą wprowadzać się wówczas w letarg i tylko dzięki temu mogą przetrwać. Tamtejsza „wiosna” i „jesień” są króciutkimi okresami, w których mają miejsce specyficzne rytuały, tak zwane „Pochody Starej Pamięci” – dziękczynne za przetrwanie minionego nocelja i mające zapewnić przeżycie właśnie nadchodzącego. Między nimi mamy medinocelj – mniej więcej dwuletni okres skrajnie upalnego lata, podczas którego większość czasu mieszkańcy spędzają w chłodnych piwnicach. Jednak niezamierzone okrucieństwo przyrody nie ogranicza się tylko do wysokich różnic temperatur. Mieszkańcy Matcinej Dolany cierpią na bliżej nieokreślone schorzenie wywołane przez lokalne drobnoustroje, czyli krvave znama – coś jak liszaj czy trąd, a poza Dolaną żyją groźne drapieżniki zwane porokami i medvadami. Dlaczego ludzie nie szukają wyjścia z Matcinej Dolany? Ano dlatego, że według obowiązującej nauki Ziemia jest okrągła – Dolana leży na jej czubku (powiedzielibyśmy biegunie północnym) i gdy tylko zbyt daleko się od niej oddalisz to pójdziesz „na zatratu” – zsuniesz się z globu i polecisz w otchłań.


Najgorsze jednak jest to, że społeczność osady nie może się już normalnie rozmnażać. Dziwnym zrządzeniem losu miednice kobiet, a co za tym idzie ich kanały rodne, zwęziły się z biegiem czasu tak, że naturalny poród kończy się niemal stuprocentową śmiercią – zarówno matki i dziecka. Dlatego właśnie, każdego medinocelja, specjalnie wyselekcjonowana część społeczności (najstarsze pokolenie) oddaje życie w vylecie, bardzo obrazowo opisanym przez Huberatha rytuale, po którym na świat przychodzą noworodki. Sęk w tym, że z każdym takim pięcioletnim rokiem przyrost naturalny staje się coraz bardziej ujemny. Stąd dekadentyzm, pijaństwo, brak nadziei. Wszyscy mają w pamięci jednak wydarzenie, które miało miejsce w zamierzchłej przeszłości. To wtedy z gwiazd przybył prijetatjel w swoim żywym kosmicznym pojeździe, określanym jako lietuczan smyj (postsłowiańska wersja postportugalskiego określenia cyvutu ze „Spokojnego, słonecznego miejsca lęgowego”).

Opiekę nad społecznością, kontrolą poprawności rytuałów a także systemu edukacji (z każdym rokiem działającym coraz gorzej z powodu braku jakichkolwiek badań i bazowaniu tylko na ulotnej i zniekształcanej regularnie pamięci zbiorowej) sprawuje Ajfrid, główny bohater powieści nazywany „Płomiennym orłem” (vatran auraio). On kontroluje rytuał vyletu, a specjalnie wmontowane w skórę pióra pozwalają mu czerpać energię prosto ze słońca. Auraio potrzebuje auraicy, żeńskiej partnerki – do towarzystwa i higieny psychicznej, wiadomo, że nie do rozrodu. Powieść Huberatha opowiada dzieje jednego medinocelja – rozpoczyna się wybudzeniem z letargu i kończy zapadnięciem w kolejny. Będzie to jednak medinocelj niezwykły – inny niż wszystkie, które pamiętają mieszkańcy Matcinej Dolany.


„Vatran Auraio” przywodzi na myśl kilka innych pozycji z tak zwanej „fantastyki eksploracyjnej”, nawet tak starą i rzadko chyba czytaną „Trylogię księżycową” Jerzego Żuławskiego. Społeczeństwo Matcinej Dolany oddaliło się jednak od swej kulturowej macierzy tak mocno, że czasem trudno nazywać je ludzką społecznością w takim sensie, jak na przykład tę z chociażby „Na srebrnym globie”. U Huberatha mamy koniec czasów i koniec mikrocywilizacji (w powieści nie ma żadnych informacji co dzieje się na innych planetach, skupiamy się tylko na sytuacji tu i teraz) – u Żuławskiego był początek nowej kolonii. Nie wiemy też, ile czasu minęło od pierwszego lądowania i ile razy potem na planetę docierał jakiś lietuczan smyj – wiemy na pewno, że raz, choć to jest też owiane legendą i zapisane w degradującej się regularnie pamięci zbiorowej. Wiemy również, że mieszkańcy Dolany ulegli przez lata podejrzanej zmianie genetycznej – wspomnianemu już zwężeniu kanału rodnego uniemożliwiającemu „normalną” prokreację. Nie możemy mówić tu o zmianie ewolucyjnej, to przecież tak nie działa. Więc co? Wpływ jakichś nieznanych, quasimagicznych właściwości Dolany? A może to nie ma znaczenia i Huberath wymyślił to sobie „bo tak”? Zawsze traktował swych bohaterów dość instrumentalnie w celu prezentacji swej filozofii, więc może jest tak również w tym przypadku?

Wydaje się, że człowieczeństwo zanika z powodu wyższej konieczności – po prostu przeżycia w skrajnie niesprzyjających warunkach. Społeczność Dolany jest niezwykle karna, bez sprzeciwu poświęcająca całe najstarsze pokolenie, aby powołać do życia nowe z prawdopodobieństwem, że będzie ono mniej liczne. Czyli stawia wyżej dobro ogółu niż dobro jednostki – i robi tak każdy z członków owego ogółu. „Ludzie” nie mają matek i ojców, nie mają braci i sióstr, nie żywią do nikogo jawnych uczuć – są oczywiście chwilowe namiętności, ale tabu jest tak silne, że są one tylko małymi odstępstwami od normy. Nie ma żadnej religii, nie ma mowy o Bogu, o życiu pozagrobowym. Eschatologia, tak obecna w poprzednich powieściach Huberatha, nie ma tu racji bytu – po śmierci nic nie ma. Nikt się nawet nie zastanawia nad tym, nikogo to nie interesuje. Nie ma również żadnego zewnętrznego, osobowego wroga konsolidującego społeczność, nie ma możliwości powrotu na Ziemię, nie ma szans na wyjście z zaklętego kręgu nocelja i medinocelja, nie ma żadnych wyzwań intelektualnych – kurczę, tu nic nie ma! Jest tylko trwanie, opór wobec materii – wobec samej rzeczywistości. W imię czego?


A może trzeba spojrzeć na to nieco inaczej? Wielka Nieobecność Boga, największa jak do tej pory, oddziałuje najmocniej – bo jakżeby inaczej? To jest Huberath, pisarz od zawsze podkreślający swoją religijność i wiarę, zajmujący się tą tematyką w całej swej dotychczasowej twórczości. Dlaczego miałby w „Vatranie Auraio” zupełnie ją pominąć? Myślenie religijne podparte naukowym umysłem – oto huberathowa scholastyka zaprzęgnięta nieodmiennie do pisania o czasach ostatecznych. Zapiski znalezione przez Płomienistego Orła, dotyczące spuścizny jaką pozostawił mityczny już prijetatjel, jasno wskazują, że dzięki vyletowi ze społeczności Matcinej Dolany zdjęto w ten sposób ciężar grzechu pierworodnego i bratobójstwa (dwóch najstarszych biblijnych grzechów). Czy to cokolwiek dało? Wiedza zanika, życie się rytualizuje i zamienia w mechaniczne trwanie, wpasowuje się coraz bardziej w naturalny rytm przyrody. I mimo wszystko nikt się nie buntuje, nikt nie szuka jakichś uzasadnień, pociechy w teoretycznym życiu pozagrobowym. Wielka Nieobecność, czyli – znów odwołując się do Teda Chianga – piekło? A może coś innego? Zgoła odmiennego, tylko w specyficznej reinterpretacji?

Tym pytaniem zakończę recenzję i być może dzięki niej zachęcę do ponownego odczytu powieści. 


Tytuł: Vatran Auraio
Autor: Marek S. Huberath
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 516
Wydanie: I
ISBN: 9788308045695

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz