wtorek, 12 maja 2020

Wtorek przed ekranem #39

Richard Kelly - Donnie Darko



Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Esensja w cyklu "Do sedna".


„Każde żywe stworzenie na Ziemi umiera samotnie”



„Donnie Darko”, pierwszy pełnometrażowy film Richarda Kelly’ego, miał swoją premierę na festiwalu Sundance w 2001 roku. Nigdy nie trafił do szerokiej kinowej dystrybucji, lecz głównie na DVD - zrobiony za niewielkie pieniądze, przyniósł równie niewielkie zyski. Trzy lata później wychodzi wersja reżyserska, wydłużona o dwadzieścia minut i objaśniająca niektóre wydarzenia. Mimo tego „Donnie Darko” pozostaje jednym z najbardziej enigmatycznych tworów dziesiątej muzy trwającego właśnie stulecia.


Donnie Darko to nastolatek z problemami – jest wiecznie skłócony z rodzicami, zbuntowany wobec świata i nie akceptujący jego uproszczonej wizji tłoczonej mu do głowy przez dorosłych. Chłopak lunatykuje, bierze bliżej nieokreślone leki i chodzi do psychoterapeuty. Pewnej nocy odwiedza go we śnie przerażający, dwumetrowy królik o imieniu Frank, który mówi mu, że „świat skończy się za 28 dni 6 godzin 42 minuty 12 sekund”. Czyli dokładnie w Halloweenową noc. Następnego dnia dochodzi do tragedii – na dom rodziny Darko spada silnik odrzutowca – prosto na pokój Donniego. Jakie szczęście, że akurat chodził we śnie i obudził się na położonym niedaleko polu golfowym.


Od tego momentu robi się jeszcze dziwniej. Wizje królika się nasilają, zegar tyka, w szkole Donniego dochodzi do strasznych aktów wandalizmu, a sam bohater ma wrażenie, że coś niedobrego stało się z upływającym czasem. Wszystko wskazuje na to, że wyjaśnienia znaleźć może w książce „Filozofia podróży w czasie” autorstwa niejakiej Roberty Sparrow, znanej obecnie jako „Babcia Śmierć” – stuletniej, samotnej kobiety dotkniętej demencją. Donnie poznaje Gretchen – nową uczennicę w szkole, z którą po pewnym czasie nawiązuje nić porozumienia i która nadaje w końcu sens jego życiu. I oto nadchodzi w końcu godzina zero, Halloween 1988 roku – czas podany przez demonicznego królika upłynął. Końcówka filmu, pełna tragicznych, wstrząsających i niejasnych wydarzeń kwestionuje realność wszystkich wydarzeń, których byliśmy świadkami od momentu obudzenia się Donniego na polu golfowym. Okazuje się, że nasz bohater tak naprawdę zginął w swoim pokoju przygnieciony silnikiem samolotu, a wszyscy mieszkańcy miasteczka, przy dźwiękach covera „Mad World”, budzą się z jakiegoś dziwnego snu. Co się tak naprawdę stało?

Internet pełen jest analiz fabuły tego filmu, skupiających się na dosłownym odczycie i uszeregowaniu wydarzeń, oddzieleniu „jawy” od „snu”, opisu powstałego „wszechświata stycznego”, jego różnicy względem „wszechświata pierwotnego” i roli wszystkich postaci w filmie – najczęściej dopasowywane jest wszystko do fragmentów „Filozofii podróży w czasie”, które pojawiły się w wersji reżyserskiej. Z tego też względu nie pokuszę się o dokładną analizę „ontologiczną” – bo było powielanie bytów ponad potrzebę. W dodatku żadna z dotychczasowych nie oferuje pełnej, spójnej i logicznej wersji wydarzeń. Podsuwanie widzowi tajemniczej księgi autorstwa Babci śmierć wydaje się być reżyserską zmyłką, która odwraca uwagę od najważniejszego motywu całego filmu. Od tragizmu postaci Donniego, który, gdy tylko otrzymuje w końcu szansę życia w „lepszym” świecie, poświęca sam siebie, aby ocalić wszystkie swoje ukochane osoby. Ukrywając ten fakt przed resztą świata musi umrzeć w samotności, zgodnie z tym, co wyszeptała mu do ucha Roberta Sparrow: „Każde żywe stworzenie na Ziemi umiera samotnie”.


Donnie żył cały czas w rzeczywistości, której nie rozumiał. Był to świat definiowany przez idiotyczne reguły, czarno-białe podziały, znormalizowane schematy interpretacyjne odrzucające inność jaką reprezentował Donnie. Świat, do którego trafił, okazał się być miejscem, na które miał w końcu jakiś wpływ i które dało mu namiastkę szczęścia. Zakochał się z wzajemnością, sprzeciwił się miejscowemu szarlatanowi, Jimowi Cunninghamowi i obnażył jego przerażającą naturę, zburzył skostniały porządek i zaczął czuć, że żyje. Postępował zgodnie z maksymą mówiącą, że „destrukcja jest również formą tworzenia” – odwrócił świat do góry nogami i patrzył co się dzieje. Wyrwał się z kolein przeznaczenia, dostrzegł nowe możliwości i alternatywne wersje swego losu – niczym bohaterowie wspomnianego w filmie „Powrotu do przyszłości”. Cena jest niestety bardzo wysoka – jego bliscy muszą umrzeć. I wtedy Donnie dokonuje poświęcenia ostatecznego – niszczy swój cały wewnętrzny „wszechświat” tylko po to, aby ich ocalić. Rezygnuje z siebie dla innych. Takich cichych bohaterów, „umierających samotnie we własnych snach”, poświęcających wszystko dla ukochanych ludzi, może być więcej – tylko ich nie dostrzegamy z wiadomych powodów.


Na koniec muszę wspomnieć o muzyce, bez której tego konkretnego filmu sobie zupełnie nie wyobrażam, i zauważyć, jak mocno dopasowana jest ona do filmowych wydarzeń. „Two worlds collided…” – śpiewa INXS, „Funny how time flies…” – zauważa Tears For Fears, „You pay the prophets to justify your reasons” – wytyka Duran Duran, a wszystko podsumowuje Gary Jules w coverze jednego z powyższych zespołów: „The dreams in which I'm dying are the best I've ever had”. Coś absolutnie przepięknego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz