wtorek, 3 marca 2020

Wtorek przed ekranem #35

Alejandro G. Iñárritu - Babel



Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Esensja w cyklu "Do sedna".

„Dlaczego się ukrywamy, skoro nie zrobiliśmy niczego złego?”


Kolejne części nieformalnej „trylogii śmierci” Alejandro Gonzáleza Iñárritu trafiały do kin dokładnie co trzy lata. W roku 2006 miała swą premierę ostatnia odsłona tryptyku – „Babel” – której tytuł słusznie kojarzy się z biblijną opowieścią.



Omawiane ostatnio „21 gramów” skupiało się na trzech głównych postaciach i było historią dość kameralną, ograniczoną do obszaru Memphis. „Babel” to już nie trzy postacie, lecz trzy lokacje rozrzucone po całym świecie – pogranicze Meksyku i USA, marokańskie pustkowia oraz Tokio. Również bohaterów jest więcej. Abdullah, głowa biednej marokańskiej rodziny, żyjącej gdzieś pośrodku niczego, kupuje strzelbę, aby bronić swego stada kóz przed szakalami. Gdy jego dwaj synowie testują na pustyni zasięg nowej broni przypadkowo trafiają amerykańską turystkę. Susan podróżuje z mężem Richardem przez Maroko próbując uratować swoje podupadające małżeństwo. Tragiczny postrzał powoduje, że lądują razem w jakiejś wiosce z dala od cywilizacji i oczekują na przybycie oddziału ratunkowego. Boją się, że śmierć przybędzie pierwsza. Tymczasem marokańska policja szuka winnych tego „ataku terrorystycznego”.

Amelia, meksykańska opiekunka dzieci Richarda i Susan, mieszkająca nielegalnie od szesnastu lat w Stanach, niepokoi się przedłużającą nieobecnością jej pracodawców. Zbliża się wesele jej syna, na którym musi po prostu być. Postanawia zatem pojechać tam razem ze swoimi podopiecznymi i bratankiem, który ma pełnić rolę szofera. Dzieci trafiają do zupełnie obcego im świata zaraz po przekroczeniu piekielnej granicy – niedługo wrócą, cóż może stać się złego? Ostatnim miejscem, które odwiedzamy w filmie jest stolica Japonii – początkowo nie wiemy co może łączyć głuchoniemą nastolatkę i jej ojca z resztą bohaterów. Chieko nie odnajduje się w wielkiej metropolii przepełnionej ludzkimi zombie. Cierpi po samobójczej śmierci matki, nie dogaduje się z ojcem i czuje się odrzucona przez „normalnych”, dobrze słyszących, rówieśników. Jej samotność w najludniejszej aglomeracji świata jest porażająca.


Trzeci film Iñárritu już z założenia miał charakteryzować się globalną skalą. Jedno małe machnięcie skrzydeł motyla powoduje tsunami na trzech kontynentach. Takie pojedyncze zdarzenia, których reperkusji nie jesteśmy w stanie przewidzieć, budują całą rzeczywistość. Taka jest jej natura – ten fakt reżyser podkreśla w każdym swoim filmie. W „21 gramach” mówił, że wzajemne interakcje i relacje bohaterów oraz „wspólne życie w świecie” jest sposobem na radzenie sobie z takimi właśnie realiami. Teraz idzie dalej – zwiększa zasięg efektu motyla i pokazuje, że zarówno w skali makro- i mikro- porozumienie między ludźmi i rzeczona interakcja jest na wielu poziomach wręcz niemożliwa. Na wielu – bo, na szczęście, nie na wszystkich.

Żaden z bohaterów filmu nie jest złym człowiekiem – każdy robi to, co prawdopodobnie zrobiłaby większość z nas. Popełniają błędy, czasami nie myślą, postępują pochopnie – ale nie ma tu żadnych złych intencji. Dotyczy to wszystkich – amerykańskiego małżeństwa, marokańskiej rodziny, Amelii i jej bratanka, Chieko i jej bliskich, a nawet marokańskiej policji, amerykańskiej straży granicznej i japońskich detektywów. A mimo to, spotyka ich szereg nieszczęść, z których tylko nieliczne są tak naprawdę grymasami losu. „Dlaczego się ukrywamy, skoro nie zrobiliśmy niczego złego?” – pyta Amelię jej wychowanek podczas ucieczki przed patrolem granicznym.


Wszystkiemu winne są najróżniejsze bariery, blokady i nieprzeniknione ściany, które ludzie napotykają przez całe życie. Uniemożliwiają one komunikację, zrozumienie, poprawną interpretację intencji drugiej osoby, społeczności czy wręcz całej kultury. Widzimy jak bardzo różnią się od siebie mieszkańcy Maroka, Meksyku, Stanów Zjednoczonych czy Japonii. Ukształtowały ich odmienne warunki początkowe, przyzwyczajenia i potrzeby. Wszyscy mówią innymi językami, inaczej widzą świat i poruszają się w zupełnie odrębnych zbiorach wartości. Ich życiowe „układy współrzędnych” nie mają wspólnych punktów odniesienia. Nadal są wygnańcami z Wieży Babel. Najgorsze jest to, że dotyczy to również relacji między pojedynczymi osobami, pochodzącymi z tej samej kultury i często bliskimi sobie. Richard i Susan zaczynają się porozumiewać dopiero w obliczu śmierci – Chieko i jej ojciec podobnie. Japońska nastolatka, bohaterka najlepszego moim zdaniem wątku „Babel”, jest tu chyba najbardziej jaskrawym przykładem. Japończycy przedstawieni są tu jako skrajnie wyobcowani ludzie, samotne wyspy rozrzucone po jazgoczącym, wypełnionym zdehumanizowaną technologią oceanie. Wszędzie tłumy a i tak każdy osobno – skojarzenia z rewelacyjnym „Lost in translation” Sofii Coppoli pojawiają się automatycznie. Chieko gubi znaczenia i napotyka bariery „między słowami” znacznie częściej niż inni mieszkańcy Tokio – ona przecież słów nie słyszy. Nie słyszy świata – scena w dyskotece, chyba najlepsza w całym filmie, w której naprzemiennie patrzymy na wydarzenia oczyma Chieko oraz „z boku” jest hipnotyzująca i po prostu nieziemska.


Co może zatem ludzi połączyć? Co może ułatwić im porozumienie? Może trzeba użyć jakiegoś innego, uniwersalnego języka, którym posługiwać będą się wszyscy? Alejandro Gonzáleza Iñárritu stwierdził, że wspólne dla naszego gatunku są emocje. Niestety chodzi o te skrajne, często niechciane, traumatyczne i podważające sens naszej egzystencji. I w takich właśnie sytuacjach postawieni zostali wszyscy bohaterowie filmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz