niedziela, 1 grudnia 2019

Piąta głowa Cerbera

Pamięć jest wszystkim co mamy

„Pamięć jest wszystkim co mamy” – mawiał Gene Wolfe. Przyszłość nie istnieje, więc można sobie wymyślać na jej temat niestworzone rzeczy – co też skwapliwie wykorzystują pisarze science fiction. Teraźniejszość trwa tylko ułamek sekundy – płynnie przechodzi do przeszłości w trybie ciągłym. Zatem to pamięć przeszłości, zestaw wszelakich doświadczeń i doznań, konstytuują nie tylko nas, ale i cały świat, w którym żyjemy. Twórczość Wolfe’a krąży wokół tematów pamięci i interpretacji wspomnień cały czas, autor przygląda się temu zagadnieniu pod najróżniejszymi kątami. Skrajnymi przypadkami podejścia do tematu są dwie postacie – Severian z „Księgi Nowego Słońca” ma pamięć absolutną i nie potrafi zapomnieć żadnego wydarzenia; natomiast Latro z „Żołnierza z mgły” cierpi na utratę pamięci krótkotrwałej i nie potrafi zapamiętać żadnego wydarzenia (podobnie jak bohater „Memento” Christophera Nolana). Niesamowita zdolność Severiana nie gwarantuje oczywiście prawdziwości jego zeznań – zapisy wygrzebane z jego własnej pamięci są przez niego (czyli przez Wolfe’a) interpretowane w bardzo subiektywny sposób oraz przeinaczane (bez znaczenia jest już to, czy Severian robi to celowo, bo ukrywa coś przed czytelnikiem).

Przypadłość ta jest charakterystyczna dla bohaterów autora. Ma ją Alden Dennis Weer z „Pokoju” – paradoksalnie i wbrew tytułowi najbardziej niepokojącej książki Wolfe’a. Dokładnie takich samych bohaterów znajdujemy w najstarszej powieści autora wydanej w Polsce. Dwadzieścia lat temu, nakładem wydawnictwa „Prószyński i Spółka”, wyszła „Piąta głowa Cerbera” – rzecz znakomita i oszałamiająca. Aż dziw bierze, że jest to nadal jedyne wydanie tej powieści w naszym języku – niezbadane są ścieżki polskich wydawców. Być może barierą jest wątpliwa opłacalność i mały potencjał komercyjny – faktem jest, że powieść ta jest dość wymagająca i nie zapewnia łatwej rozrywki.


„Piąta głowa Cerbera” składa się z trzech nowel, które, połączone miejscem akcji i fabułą, przenikają się wzajemnie podobnymi motywami. Trafiamy do odległej przyszłości, w miejsce oddalone od naszego układu o dwadzieścia lat świetlnych, gdzie dwie bliźniacze planety krążą wokół wspólnego środka ciężkości. Jedna z nich, niebieska, pokryta w większości oceanami, to nowy dom ludzkości, której francuskojęzyczna część skolonizowała układ przed wiekami. Druga, zielona, została porzucona przez kolonistów z bliżej nieokreślonych powodów. Podobno żyją na niej „aborygeni” – rdzenna rasa istot, które według teorii niektórych naukowców posługują się mimikrą absolutną i potrafią upodabniać się do napotkanych ludzi. „Hipoteza Veila” mówi nawet o tym, że wszyscy mieszkańcy układu są tubylcami, którzy zabili Ziemian i teraz podszywają się pod nich, zupełnie już nie pamiętając tego faktu. Mała dygresja – dwie planety, błękitna i zielona, pierwsza zamieszkała przez ludzi, druga przez tajemniczych zmiennokształtnych, mówi Wam to coś? Tak, fani Wolfe’a dobrze wiedzą o czym piszę – przecież to Błękit i Zieleń z późniejszej o ćwierćwiecze „Księgi krótkiego słońca”! (Gene Wolfe pytany wielokrotnie o powiązania zaprzeczał wszystkiemu z szelmowskim uśmiechem na twarzy).

Pierwsza nowela, zatytułowana tak, jak cały zbiór, to historia opowiadana przez Numer Piąty – tajemniczego mężczyznę, który wspomina tragiczne wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Spędził je w Port-Mimizon, największym mieście na Sainte Croix – błękitnym globie. Narrator, pozbawiony w dzieciństwie matki, żyjący z bratem w ekskluzywnym burdelu prowadzonym przez swojego niedostępnego ojca-naukowca i wychowywany przez dziwacznego androida o imieniu „M. Million” przeżywa jeszcze raz traumę swojego dorastania. Był to okres niepokojących spotkań z ojcem w mrocznej bibliotece, który wypełniały dziwne, narkotyczne eksperymenty i stopniowe odkrywanie prawdy o swoim pochodzeniu. 


Część druga, czyli „’Opowieść’ Johna V. Marscha” – jest najbardziej oniryczna i niejednoznaczna. Autorem tej części jest antropolog, którego znamy z pierwszej nowelki. Spisał on pewną mityczną historię, której głównym bohaterem jest „Stąpający po Piasku” – młody „aborygen” z zielonej planety (Sainte Anne), doświadczający swego rodzaju rytuał przejścia. Mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju legendy – mitu budującego świat francuskich kolonistów. Poznajemy eteryczne, lekko przerażające istoty nazywające siebie „Dziećmi Mroku” oraz „ludzi z łąkomorza” – brutalne plemię aborygenów wyznających dość upiorną religię. Sen miesza się tu z jawą, fikcja wypiera prawdę, symbole imitują rzeczywistość – mamy MIT. Ale gdy przeczytamy trzecią opowieść, zaczniemy się zastanawiać, czy w micie tym nie ma więcej prawdy niż myśleliśmy na początku.

Trzecia, najdłuższa nowela, zatytułowana „V.R.T.” opowiada o pewnym oficerze wojskowym z Sainte Croix, czytającym zapiski i odtwarzającym nagrania Johna V. Marscha. Antropolog siedzi w więzieniu w Port-Mimizon – z początku nie wiemy za co został skazany. Z notatek i nagrań budujemy stopniowo pewien „większy obrazek” – Marsch spisał historię swojej wyprawy na Sainte Anne. Wraz z dwójką przewodników podających się za aborygenów (Marsch uważa jednak ich za zwykłych ludzi, podkreślając to na każdym kroku) udaje się w dół wielkiej rzeki na zielonej planecie. Chce poznać prawdę o rdzennych mieszkańcach globu, chce dowiedzieć się, czy w legendach o ich zmiennokształtności kryje się choć ziarno prawdy. Wszystkie trzy nowelki łączą się w zapierający dech sposób, wszystkie są składowymi wielkiego narracyjnego i fabularnego labiryntu, do którego mapę ma tylko Gene Wolfe, literacki Dedal i Minotaur w jednym. Całość zaczyna rezonować, trzy elementy wchodzą ze sobą w silne interakcje, odbijają się w sobie wzajemnie i zmuszają do drugiego czytania. Jest ono obowiązkowe.


Twórczość Wolfe’a przeznaczona jest bowiem do przynajmniej dwukrotnej lektury. Pierwsze czytanie to po prostu przyswojenie fabuły, potykanie się o pozostawione strzelby Czechowa i dyskomfort po zamknięciu książki. Słyszymy przytłumiony huk owych strzelb i to nas drażni. Elementy układanki zaczynają pasować do innych miejsc niż myśleliśmy na początku, a pierwotnie ułożone połacie puzzli, trzeba zburzyć i ułożyć na nowo. Bo teraz, kiedy już wiemy, JAK czytać Wolfe’a, zaczynamy czytać go INACZEJ. Strzelby Czechowa wiszą znowu na widoku, omijamy je skrzętnie i gdy kończymy powtórkę lektury, ich kanonada tym razem ogłusza – ale często jest tak, że słyszymy więcej strzałów niż powinniśmy. Choć i tak nie wiemy wszystkiego, to uświadamiamy sobie jednak, że po pierwszym czytaniu nie wiedzieliśmy zgoła nic. Dopiero teraz literatura Wolfe’a zaczyna działać, dopiero teraz robi nam bałagan w głowie.

Nie będę w żadnym wypadku robił tu jakiejś egzegezy „Piątej głowy Cerbera”. Pisali o niej wielcy krytycy i specjaliści – Robert Borski (Cave Canem i zbiór esejów „The Long and the Short of It: More Essays on the Fiction of Gene Wolfe”), Michael Andre-Driussi („CICERONE SINISTER A Guide to Gene Wolfe's The Fifth Head of Cerberus”), Marc Aramini (na tej stronie znajdziecie tak szczegółowe analizy tej powieści, jak chyba nigdzie indziej) i wielu, wielu innych. W internecie znajdziecie fora dyskusyjne, na których użytkownicy do dziś rozkładają „Piątą głowę Cerbera” (oraz inne powieści Wolfe’a) na czynniki pierwsze i snują najróżniejsze, czasem karkołomne teorie.

Czym jest tak naprawdę zbiór tych trzech nowelek? Złożoną analizą problemu kolonializmu i wynikającej z niego kulturowej mimikry, przedstawioną za pomocą fantastycznej metafory? Traktatem o tożsamości, pamięci i identyfikacji? O definicji człowieczeństwa i świadomości? Skomplikowaną grą z czytelnikiem? Otóż, wszystkim po trochu, tak jak wszystkie pozostałe dzieła autora. Ten brak jednoznaczności i prostych odpowiedzi, prowokuje w wielu przypadkach czytelnicze zarzuty – oszustwo, grafomaństwo, brak szacunku dla odbiorcy. W światach Gene’a Wolfe’a nie istnieją wszechwiedzący narratorzy – to jest pierwsze, podstawowe założenie. Co więcej, są to narratorzy niewiarygodni, ukrywający z rozmysłem sporo przed czytelnikiem. To, co zataili, jest zazwyczaj ważniejsze niż to, co można wyczytać bezpośrednio w tekście. Tak prowadzona narracja stawia nas często w położeniu badacza, który odkrywa czyjeś pisma i próbuje rozwikłać zagadki przeszłości. Albo słuchacza relacji rozgorączkowanego człowieka, który stara nam się coś opowiedzieć, ale gubi się w zeznaniach.


Może się wydawać, że w ten sposób otrzymujemy literaturę zbyt szeroko otwartą na interpretacje – każdy odbiorca widzi w niej to, co chce widzieć. Zbyt duża płynność i aluzyjność tekstu, może też zakłócać odbiór i utrudniać proces rozumienia go na zupełnie podstawowym poziomie. Także bohaterowie/narratorzy, kreowani konsekwentnie w podobny sposób, nie pozwalają na coś, czego spora liczba czytelników wymaga od literatury – „utożsamienie się z bohaterem”. Zazwyczaj jest tak, że nawet sami protagoniści Wolfe’a nie wiedzą kim są i nie potrafią „utożsamić się sami ze sobą”. Zawodna pamięć jest wszystkim co mają.

No cóż, taka to literatura. Albo to akceptujesz albo nie. Kredyt zaufania, o który prosi autor w trakcie lektury, spłacany jest potem z wysokimi procentami. „Piąta głowa Cerbera” jest niesamowita – a to dopiero przygrywka do jeszcze lepszych dzieł, takich jak „Pokój” czy genialne słoneczne cykle.



Tytuł: Piąta głowa Cerbera
Tytuł oryginalny: The Fifth Head of Cerberus
Autor: Gene Wolfe
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 1999
Rok wydania oryginału: 1972
Liczba stron: 232
ISBN: 83-7180-472-5



1 komentarz: