Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Na początku lat sześćdziesiątych René Goscinny zawarł w jednej z książeczek o przygodach znanego na całym świecie Mikołajka króciutką historię o Iznogudzie, pewnym diabolicznym wezyrze z Bagdadu. Dybał on na życie kalifa, ponieważ sam chciał pełnić tę zaszczytną funkcję. W styczniu 1962 roku w magazynie „Record” pojawiły się pierwsze paski komiksowe z perypetiami tego zabawnego drania – krótkie, pełne gagów historyjki wymyślone przez autora „Mikołajka” i zilustrowane przez francuskiego rysownika Jeana Tabary'ego. Cztery lata później wychodzi pierwszy zbiorczy album – „Przygody wielkiego wezyra Iznoguda”.
Mamy średniowieczny Bagdad, tak mniej więcej z przełomu dwunastego i trzynastego wieku. Rządzi nim wielki wezyr Harun Arachid, „przywódca prawowiernych” – niezdarny i safandułowaty grubasek. Jego zastępcą jest mały, złośliwy wezyr Iznogud, który na początku każdego odcinka łamie sobie głowę jakby tu „zostać kalifem w miejsce kalifa”. Wraz ze swoim „wiernym zausznikiem”, średnio inteligentnym Pali Bebehem, snuje co rusz karkołomne i absurdalne plany realizacji swoich zamiarów i oczywiście podejmuje też próby wprowadzenia ich w życie. Ale cały otaczający go świat zdaje się sprzysięgać przeciwko niemu – jego knowania prowadzą zawsze do tego, że pada ofiarą swoich własnych spisków. Na nic zdają się wcześniejsze testy przeprowadzane na bogu ducha winnym Pali Bebehu. I tak w skrócie wygląda scenariusz praktycznie każdego odcinka „Przygód wielkiego wezyra Iznoguda”. Wiemy o tym doskonale, ale i tak nam to nie przeszkadza.
Pierwszy zbiorczy tom przygód złośliwego, ale i pociesznego wezyra zawiera cztery komiksy wydane pierwotnie w latach 1966–1969. Każdy z nich składa się z krótkich ośmio- lub dziesięciostronicowych epizodów – w sumie otrzymujemy ich dwadzieścia jeden. Schemat wszystkich odcinków jest bardzo podobny. W każdym z nich Iznogud układa jakiś podstępny plan, gwarantujący w jego mniemaniu stuprocentowy sukces. Wywołamy wojnę z sułtanem ościennego państwa, damy kalifowi do pocałowania zaklętą żabę, zahipnotyzujemy go, podmienimy na sobowtóra lub wywieziemy na „piknik” na środku pustyni. Kalif jest tak głupiutki i łatwowierny, że to musi się po prostu udać! No i wtedy zaczynają się schody.
René Goscinny określał „Iznoguda” jako parodię „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Wymyślił mnóstwo krótkich historyjek opartych na slapsticku, żarcie sytuacyjnym i nawiązujących do komedii pomyłek. Nieprawdopodobne zbiegi okoliczności są tutaj najczęściej występującymi zdarzeniami. Wszystko to przypomina nieco perypetie bohaterów granych przez pewnego słynnego, francuskiego aktora, który w czasach powstawania serii o wrednym wezyrze był u szczytu popularności. Mowa oczywiście o Louisie de Funésie, którego sam Goscinny wymieniał jako potencjalnego odtwórcę roli Iznoguda (osobiście brałbym jeszcze pod uwagę Rowana Atkinsona z czasów „Czarnej Żmii”). Podobieństwo fizyczne, ekspresja, neurotyczne zachowanie i ciągły pech – nie sposób tego nie skojarzyć. W jednym z odcinków komiksu sługa roznoszący wiktuały na przyjęciu pyta wręcz jednego z gości: „skrzydełko czy nóżka?” potwierdzając niejako nasze słowa i fajne nawiązując do czasów współczesnych autorowi.
Ba, takich mrugnięć okiem do czytelnika jest zdecydowanie więcej. Mamy dworzec słoniczny, na który trzeba się spieszyć „bo zaraz nam ucieknie ostatni słoń”, naloty „dywanowe”, sceny ratowania najcenniejszego dobytku w obliczu mongolskiego najazdu (wszyscy ratują wygrzebane skądś „Dzieła zebrane Goscinnego z rysunkami Tabary’ego”) i wiele innych, zabawnych rzeczy. Chociażby charakterystyczne dla Francji gigantyczne korki na drogach w pierwszy dzień wakacji. Takie, w jakich nie raz grzęźli w okolicach Lutecji najsłynniejsi bohaterowie Goscinnego – Asteriks i Obeliks. Albo pojawienie się w komiksie samego Jeana Tabary’ego, który skonstruował wehikuł czasu i wpadł prosto do komnaty kalifa.
Inną charakterystyczną cechą „Wielkich przygód wezyra Iznoguda” są zaawansowane gry słowne, na których autor skupiał się w tym przypadku o wiele bardziej niż w rzeczonym „Asteriksie” czy „Lucky Luke’u”. Przybysz z Orientu traci orientację, mongolskie jurty mylą się z jogurtami, silnoręcy bandyci załatwiają sprawy od ręki, ale nie dadzą sobie ręki uciąć za powodzenie swoich działań itd., itd. Jest tego całe mnóstwo, czasami aż do przesady. Tłumacz miał nie lada zadanie ¬– nie znam oryginału, więc nie wiem, jak dobrze z niego wybrnął. Odnoszę jednak wrażenie, że po francusku brzmiałoby to lepiej i śmieszniej.
Boków przy „Iznogudzie” zrywać nie będziemy, humor nie jest już pierwszej świeżości. Na początku funkcjonuje w trochę slapstickowym stylu z pierwszej połowy dwudziestego wieku, aby potem nabrać nieco głębi, aluzyjności i intertekstualności. Sugeruję czytać przygody wezyra w pewnych odstępach czasu – połknięcie wszystkiego naraz może grozić przesytem. A to dopiero początek, być może w przyszłym roku czeka nas dokładka.
Tytuł: Przygody wielkiego wezyra Iznoguda. Tom 1
Scenariusz: René Goscinny
Rysunki: Jean Tabary
Tłumaczenie: Marek Puszczewicz
Tytuł oryginału: Le grand vizir Iznogoud
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dargaud
Data wydania: czerwiec 2019
Rok wydania oryginału: 1966
Liczba stron: 192
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 285
Wydanie: I
ISBN: 9788328135918
Pamiętam, jak zaczął wychodzić Świat Komiksu i publikowano tam m.in. historyjki z Iznogudem. Fajne to było :) dopiero teraz, pod wpływem recenzji zdałem sobie sprawę z podobieństw do "Czarnej Żmii".
OdpowiedzUsuńJa czekam na drugi tom. Nie jest to może poziom Asteriksa (mało co doskakuje tak wysoko) ale to nadal Goscinny.
Usuń