Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Seria „Invincible” ze scenariuszem Roberta Kirkmana i rysunkami Ryana Ottleya wyróżnia się pod pewnym względem na tle innych. Jest to bowiem jedna, długa historia, której kolejne odcinki są tak mocno powiązane fabularnie z wszystkimi poprzednimi, że wejście w nią w dowolnie wybranym momencie jest praktycznie niemożliwe. Dlatego też osoby, które nie znają „Invincible’a”, nie powinny zaczynać czytania od innego tomu niż pierwszy. Również dlatego recenzja ta jest przeznaczona tylko dla tych, którzy znają trzy pierwsze tomy.
Seria o „Niezwyciężonym” liczy aż sto czterdzieści cztery odcinki. Rozpoczynając tom czwarty, jesteśmy mniej więcej w jednej czwartej drogi do finału. Naprawdę nie sposób pozbyć się wrażenia, że Kirkman miał całościowy plan na tę serię już w na samym początku. Mark „Invincible” Grayson został wbrew swojej woli mianowany następcą swego ojca, Omni-Mana, i ma zająć się przygotowaniem gruntu pod inwazję Viltrumian na Ziemię. Ojciec Marka zostaje uwięziony gdzieś w odległym zakątku galaktyki a on sam przywozi na naszą planetę swego przyrodniego brata, Oliviera, który rośnie jak na drożdżach i pewnie niedługo objawi nadludzkie moce. Invincible i jego towarzysze, Strażnicy Planety, walczą z najróżniejszymi pomniejszymi superłotrami, przeczuwając, że prawdziwe zagrożenie dopiero nadejdzie. Ale bohater, oprócz tego, że jest najpotężniejszą istotą na Ziemi, jest również nastolatkiem z college’u. Ma dziewczynę, kumpli i codzienne problemy – Robert Kirkman poświęca „ludzkiej” stronie Invincible’a więcej czasu niż inni twórcy komiksów superbohaterskich.
I tu dochodzimy do sedna. W poprzednim tomie Mark odwiedził sklep z komiksami, w którym sprzedawca skrytykował jego ulubiony komiks – „Science Dog”. Miał rzekomo nadmiernie rozciągnięte wątki, które nie zmierzały do żadnych konkluzji, nudne i powtarzalne schematy fabularne – typowa opera mydlana, żerująca na przyzwyczajeniu odbiorcy do danego tytułu. Robert Kirkman też pisze operę mydlaną, ale w nastoletnim wydaniu. Dodatkowo robi to w tak zaskakujący, wesoły i ciekawy sposób, że nie można się nudzić. Mamy superbohaterskie „Beverly Hills 90210” przeplatane pulpową space operą (przynajmniej w tomie czwartym).
Nie będę pisał zbyt dużo o fabule, bo cała radość z obcowania z tym komiksem polega na przeżywaniu przygód razem z Markiem Graysonem. Powiem może tyle, że całe to stopniowe poszerzanie perspektywy i mnożenie wątków z poprzednich tomów zaczyna w końcu procentować. Mamy Marsjan, Reanimenów (to moi ulubieńcy, krewni Cebermenów z „Doctora Who”), nową grupę superłotrów debiutującą w tym tomie, no i oczywiście przezabawnego „Allena the Aliena”, który mocno angażuje się w sprawę przerażających istot z planety Viltrum. Mark Grayson ma naprawdę pełne ręce roboty i coraz mniej czasu dla dziewczyny, matki oraz przyrodniego brata. Nie wpływa to dobrze na jego prywatne życie – „wszystko się chrzani”, jak sam to określa przygnębionym tonem. Chłopak ma problemy z nauką, dziewczyna przestaje akceptować jego ciągłą absencję i mętne tłumaczenia a na dodatek wracamy do relacji Marka z Atom Eve (niby-koleżanka, niby-sympatia z poprzednich tomów).
Ale nie tylko u Invincible’a dużo się dzieje – Strażnicy Planety też przeżywają swoje rozterki (głównie sercowe). W czwartym tomie serii mamy do czynienia z „operą kosmiczno-mydlaną” – „przyziemne” wątki są w rewelacyjny sposób przeplecione z tymi superbohaterskimi, które coraz częściej rozwijają się w kosmicznej (dosłownie) skali. Wszystkie te elementy zgrabnie i bardzo udanie pasują do siebie, nie powodując wrażenia dysonansu. Wchodzisz sobie na przykład do pokoju w akademiku, gdzie spodziewasz się zastać kumpla z książkami, a tam siedzi napakowany, jednooki, fioletowy kosmita. Normalka.
Tak, uniwersum „Invincible’a” to świat, w którym superbohaterowie, superłotrzy, kosmici, mutanci i inne cudaki wychodzą zza każdego rogu i nikogo to nie dziwi. Jak mówi jeden z bohaterów – „Ten wielkolud wysoki na kilkanaście metrów to po prostu dziesięciolatek, który raz został wessany przy kolacji wraz z babcią do innego wymiaru, gdzie został zamieniony w potwora, przyszłego króla imperium. Wierz mi lub nie, ale takie rzeczy po prostu się zdarzają…”. Czyli normalka.
Rysunki Ryana Ottleya nabierają cech charakterystycznych. Mają coraz więcej szczegółów, coraz większy, wprost epicki, rozmach (te statki kosmiczne!) i najzwyczajniej w świecie cieszą oko. W zawartym na końcu tomu „Szkicowniku” możemy prześledzić poszczególne etapy wzajemnego docierania się Kirkmana i Ottleya – przezabawna sprawa. A tymczasem zapraszam do lektury i czekamy na kolejny, piąty tom.
Tytuł: Invincible. Tom 4
Seria: Invincible
Tom: 4
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Ryan Ottley
Tłumaczenie: Agata Cieślak
Tytuł oryginału: Invincible: The Ultimate Collection, Vol. 4
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania: czerwiec 2019
Liczba stron: 336
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328142244
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz