czwartek, 10 stycznia 2019

Ostatni prorok

Każdy ma swoje własne otchłanie

Czasem się słyszy, że świat dwudziestego pierwszego wieku, ze swoim pośpiechem, wyścigiem szczurów, pogonią za pieniędzmi, poddaństwem telewizji, internetowi i technologii sprowadził na ludzi depresje, alienacje i wszelkie inne problemy psychiczne i społeczne. Ludzie już się nie odwiedzają, nie rozmawiają – wolą pisać do siebie w mediach społecznościowych. Nie mają prawdziwych przyjaciół, tylko jakieś ciągi bitów na fejsbukowej liście, za którymi cholera wie kto siedzi. Życie pędzi na złamanie karku, większość z nas spędza je samemu we własnym kokonie wyobrażeń i roszczeń wobec świata, które rzadko kiedy są spełnione. Unikamy jakiejkolwiek głębi w stosunkach międzyludzkich, treściach odbieranych poprzez media czy życiowych refleksjach jakie czasem nas nachodzą – szybko je neutralizujemy jakimś Netflixem czy Instagramem. No tak, kiedyś to było, teraz już nie jest. Tylko, czy aby na pewno?

Dawid Kain krążył wokół tych tematów w swoich dotychczasowych powieściach – wymieńmy chociażby „Prawy, lewy, złamany” wznowioną ostatnio przez Wydawnictwo IX jako „Oczy pełne szumu”, czy „Fobię” wydaną dwa lata temu przez Genius Creations. I krąży dalej, modyfikując i podchodząc do nich z różnych stron – we wrześniu zeszłego roku, nakładem wspomnianego już Genius Creations wyszła powieść „Ostatni prorok”. Na okładce jednak nie znajdziecie nazwiska Dawida Kaina, tym razem autor zrezygnował z pseudonimu twórczego i podpisał się prawdziwym imieniem i nazwiskiem – Marcin Kiszela. I podobnie jak w poprzednich powieściach sprowadza na bohaterów jednostkowe apokalipsy, będące zapowiedzią apokalipsy całej ludzkości. „Ostatni prorok” jest opowieścią o zagładzie świata.

Świat jaki znamy zza okna już nie istnieje – to wiemy na początku powieści. Narratorem jest bliżej nieokreślony (wirtualny, nierzeczywisty, półrzeczywisty, śniący?) byt (człowiek, program komputerowy, diabli wiedzą co?) o którym wiemy tylko tyle, że egzystuje w świecie po apokalipsie i w jakiś dziwny sposób cofa się w czasie i „towarzyszy” trójce głównych bohaterów, komentując (odtwarzając, współuczestnicząc?) najbardziej istotne wydarzenia z ich życia. Narrator od samego początku informuje nas o tym, że jest ostatnim przedstawicielem ludzkiego gatunku, że cierpi, że jest pełen przestróg. Może to jakiś duch przyszłych Świąt Bożego Narodzenia nawiedzający Damiana, Ksawerego i Agatę? A może to oni pełnią tu raczej rolę duchów Świąt Przeszłych?


Damian to zmaltretowany psychicznie przez własnego, przelewającego na niego wszystkie swoje frustracje i niepowodzenia, ojca (tata nigdy nie podniósł na niego ręki, co to, to nie – tylko co z tego?). To hiper-empata, cierpiący bóle całego świata (dosłownie). Agata, jego dziewczyna, obarczona jest bagażem koszmarnego dzieciństwa, w którym pełniła ciągle rolę karty przetargowej w sporze między nienawidzącymi się rodzicami. Ksawery to nadpobudliwy, nie mający celu w życiu korpoludek uciekający ciągle w wirtualne seks-przyjemności. To niespełniony pisarz, nie rozumiejący upadku wysokiej literatury, zastąpionej przez masowo produkowane powieściopodobne twory niejakiego Szymona Mierzwy.

Akcja powieści dzieje się w Krakowie w latach 2022-2023 (po chwilowej wizycie w dzieciństwie Damiana pod koniec lat dziewięćdziesiątych). Technologia u Kiszeli wystartowała w sposób, który raczej sugeruje lata, powiedzmy 2052-2053 – bezzałogowe taksówki, immersjonet (taki internet 5D), infobańki, „holograficzne komunikatory w podręcznym menu lensów, włączane ruchem gałki ocznej”, e-narkotyki, doświadczenia interaktywne, internet rzeczy, kabiny „full body experience” – świat w którym nic już nie jest prawdziwe, świat który zmierza do digitalizacji umysłu, świat kreowany przez coraz szybciej po sobie następujące skoki technologiczne. Maszyny wypierają ludzi i odbierają sens życia. Ludzie czują się zbędni i niepotrzebni, ich dni są policzone. To świat, który przywodzi na myśl ten z „Linii oporu” Jacka Dukaja, choć ostatecznie sedna obydwu utworów są różne. Tak nawiasem mówiąc, jest to powieść, która swoją scenografią, założeniami i treścią idealnie wpasowałaby się w tematykę planowanej w „Fantazmatach” antologii „Technofobie” – oczywiście, gdyby była opowiadaniem.

Świat wykreowany w powieści zaludniony jest przez przegrańców i cierpiętników, którzy nie radzą sobie kompletnie z życiem. Uciekają w narkotyki, kompulsywne zachowania, internetową pornografię, przemoc, wyimaginowane, wirtualne światy. Tylko one potrafią odciąć brzemię przeszłości, które tak bardzo ciąży każdemu człowiekowi, tylko tam można być przez chwilę szczęśliwym, tylko tam nie jest się tworem uformowanym przez ciśnienie otoczenia i można kształtować siebie samodzielnie. Ludzie przestają żyć naprawdę, protezują egzystencję sztucznymi wrażeniami, uciekają od samych siebie. Bohaterka powieści mówi w pewnym momencie, że aż dziw bierze, że istnieją w ogóle tacy ludzie, którym w ogóle chce się wstawać. Każdy ma przecież swoje własne otchłanie.

Postęp bardzo sprzyja „zbawiennemu” eskapizmowi, za którym czai się apokalipsa. Ale przecież technologia to tylko rzecz, bezmyślny ludzki produkt. I mimo iż faktycznie jej rozwój może przyspieszać wszystkie koszmarne wizje z powieści Kiszeli, to nie ona jest problemem, lecz sami ludzie. Osobiście nie odczytuję „Ostatniego proroka” jako przestrogi przed zagładą, którą sprowadzić może postęp – przecież nóż staje się zabójczy dopiero w rękach mordercy. Autor nie bez przyczyny tak szczegółowo rozrysowuje trzy traumatyczne przeszłości głównych bohaterów, celowo śledzimy ich problemy z rodzicami, związkami – z przeszłością w ogóle. To sami ludzie wybierają życia niechciane przez nich samych. Te pożądane i wymarzone są poza naszym zasięgiem – oddzielone naszą inercją, słabością i strachem. Natomiast fikcyjne życia-protezy są prowizoryczne i nieprawdziwe głównie dlatego, że nie stoją na fundamentach z przeszłości. A niestety z prawdziwym życiem jest tak, jak z tymi wszystkimi znanymi z popkultury starymi domostwami, w których w wyniku wielkiej ludzkiej tragedii lub zbrodni doszło do zmagazynowania negatywnej energii, oddawanej w przyszłości w postaci nawiedzeń. A co by było, gdyby nawiedzić przeszłość?

Bardzo lubię styl Marcina Kiszeli. Bardzo metaforyczny, czasem rozbuchany w swej nadmiarowości, trochę muzyczny i raczej smutny. Zakończenie, puszczane nam od samego początku w trailerach przez widmowego narratora, który nie pozwala nam o nim zapomnieć, spina wszystko w bardzo ładną i co najważniejsze – sensowną klamrę. 

Niektórzy autorzy przepracowują przez większość swojej kariery podobne tematy, krążą wokół jednej, centralnej idei. Tak też robi Marcin Kiszela / Dawid Kain. „Ostatni prorok” to kolejna wariacja na temat upadku ludzkości, którą zgotować może sobie ona sama. Przy czym o ile w „Oczach pełnych szumu” wyczuwałem paranoje Philipa K. Dicka, to w najnowszej powieści zalatuje nieco przytłaczającym pesymizmem, jak z otwartych drzwi „Bungalowu” Ligottiego. Kiszela butem zapobiega ich zamknięciu – smutek i przygnębienie to nieusuwalna część życia.



Tytuł: Ostatni prorok
Autor: Marcin Kiszela
Wydawca: Genius Creations
Data wydania: wrzesień 2018
Liczba stron: 318
ISBN: 9788379952144

3 komentarze:

  1. Świetna recenzja. Nie pozostawiła w obojętnym stanie skupienia, więc po książkę ruszę. Dzięki :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. kiedy wymyślą "recenzje dla osob nie lubiacych czytac" :P

    OdpowiedzUsuń