Flash Gordon (1980)
Widziałem nowego Thora (Szybko! Lecimy prosto w odbyt Szatana!). Przed filmem poszła jakaś reklama nowej platformówki „Super Mario Brothers”. Jakże adekwatnie! Za dzieciaka grało się z kumplami w gierki ładujące się z „kaset” nawet po kilkanaście minut, coś jak „arcade games” z automatów. Thor jest dokładnie czymś takim, aż czekałem na postępujący pasek stanu po niektórych scenach. Ale obok wspomnienia gier sprzed trzydziestu lat, gdzieś tam z tyłu głowy pojawiały się obrazki z pewnego filmu z 1980 roku, który gra z widzem dokładnie na tej samej zasadzie co Thor. Mowa o Flashu Gordonie, jednym z najbardziej kiczowatych, przesadzonych i niewiarygodnie głupiutkich filmów jakie w życiu widziałem.
Ale to nie zarzut! Właśnie obejrzałem po kilkudziesięciu (chyba już trochę stary jestem) latach ponownie. Flash Gordon to bohater ze Złotej Ery komiksu amerykańskiego. Pojawił się już cztery lata przed Supermanem, dokładnie w styczniu 1934 roku. Amerykanie śledzili jego przygody w paskach komiksowych przez długie lata – w sumie aż do dzisiaj. Oto przykładowy paski (z 1934 i 2001 roku)
Nie wiem jak inne komiksy Złotej Ery, ale Flash Gordon trafił do Polski bardzo szybko. W internecie można znaleźć zdjęcie z czasów II wojny światowej, na którym polski żołnierz, czyta komiks zatytułowany „Błysk Gordon”.
Amerykański futbolista, Flash Gordon, stawia czoło nieprawdopodobnym zagrożeniom z kosmosu. Walczy z absurdalnym, galaktycznym cesarzem Mingiem Bezlitosnym z planety Mongo, stawia czoło szalonym naukowcom, strzela z laserowych pistoletów, pojedynkuje się na miecze. Taka estetyka trochę jak z serialu He-Man i władcy wszechświata, który z otwartą gębą oglądałem na początku podstawówki. Ale do rzeczy – filmowy Flash Gordon, jest jak Thor. Ma tylko o wiele gorsze efekty specjalne (śmiem przypuszczać, że w Akademii Pana Kleksa były lepsze) i nie ma tak spektakularnej ścieżki dźwiękowej (wyjątkiem jest boski Freddie, oczywiście). Co się w tym Flashu nie wyprawia – latamy statkiem kosmicznym przypominającym tandetną chińską zabawkę (Przybysze z Matplanety mieli lepszy); razem z armią skrzydlatych wojowników ubranych trochę na modłę rzymskich legionistów śmigamy w przestworzach planety Mongo; lądujemy samolotem bez silnika w laboratorium walniętego naukowca; mamy Minga Bezlitosnego, który mówi: Jestem bezlitosny!; mamy landrynkowe, ultrajaskrawe scenografie i nawałnicę kiczu. This place is a lunatic asylum! - krzyczy Flash i chyba ma rację.
Obydwa filmy polecam bardzo mocno. Nie znajdziecie w nich wymagającej fabuły, nie przeżyjecie filmowego katharsis, nie będziecie zbierać szczęk z podłogi. Chociaż w sumie kto wie, może będziecie - ale z zupełnie innego powodu niż można byłoby się spodziewać. Czasem, słysząc swój śmiech, odkryjecie pogłos legendarnego już śmiechu Leppera „Jak można zgwałcić prostytutkę”, ale czasem zaśmiejecie się też zupełnie szczerze, jak Drax ze Strażników galaktyki. Może za trzydzieści lat znowu obejrzę Flasha Gordona. Ok, obejrzę na pewno.
A tego nie znam... Wiem tylko, że Flash Gordon był dużą inspiracją dla Lucasa przy Star Warsach. A że ta wersja Gordona, o której piszesz, powstała właśnie w 1980, ma chyba związek z sukcesem pierwszego filmu o Skywalkerach.
OdpowiedzUsuńNie znam co prawda historii powstania Star Wars, ale pewnie coś w tym jest. Niektóre rozwiązania są bardzo podobne.
OdpowiedzUsuńThora jeszcze nie widziałem ale wspomnienia dotyczące Flasha mam identyczne. Trzeba zatem iść do kina. Koniecznie :P
OdpowiedzUsuń