Olga Tokarczuk, chcąc być może odpocząć po (jak dla mnie nieudanych i przeszarżowanych) Biegunach, napisała swoją najbardziej standardową powieść od czasów E.E.. Jest to opowieść o starszej, lekko sfiksowanej pani Duszejko, mieszkającej w małym domku w Sudetach. Uciekła ona od zgiełku cywilizacji i zajmuje się opieką nad domostwami w okolicznej wsi, które w okresie zimowym pustoszeją, gdyż ich bogaci właściciele wyjeżdżają do miasta. Na pierwszy rzut oka otrzymujemy tyradę przeciwko nieuzasadnionemu okrucieństwu ludzi wobec zwierząt, mowę oskarżycielską przeciwko tradycji myślistwa, która w oczach głównej bohaterki urasta do perwersyjnej zbrodni. W miejscowości, w której mieszka pani Duszejko, rozpoczyna się festiwal śmierci, poszlaki zarysowują stawiającą włosy dęba konkluzję, a główna bohaterka zaczyna tworzyć własną interpretację zdarzeń.
Postać pani Duszejko jest dość oryginalna. Jest biedna, samotna, nie ma siły przebicia w społeczeństwie, zgłasza nieskutecznie na policję zaobserwowane przykłady okrucieństwa wobec zwierząt a w końcu usilnie próbuje przedstawić swoją Teorię wyjaśniającą zgony mieszkańców. Nikt jej nie słucha, wszyscy kiwają głową z politowaniem. Nawet czytelnik. Dlaczego?
Główna bohaterka ma specyficzny ogląd świata. Według jej przekonań, podobnie jak u Cormaca McCarthyego, człowiek to tylko kawałek świata przyrody, bez duszy, ale z pewnym wynaturzeniem, które ustanawia go jedynym źródłem zła we wszechświecie. Boga nie ma (umarłby z rozpaczy patrząc na swoje dzieło), religia to bzdura. Ale jednocześnie, zupełnie nieświadomie, jakby potwierdzając tezę, że człowiek jednak musi w coś wierzyć, pani Duszejko tworzy sobie swoją własną religię.
Za miliony lat nie będzie ani bohaterki ani domów, którymi się opiekuje. Tyle właśnie znaczy nasze życie. Bohaterka zdaje sobie sprawę z zerowej wagi nas, naszej planety i wizji Boga, wymyślonego przez ludzi. Odpływa zatem w poszukiwaniu jakiegoś przedustawnego porządku w astrologię, analizy układów konstelacji gwiazd, horoskopy, widzi otaczający ją świat, jako wielki mechanizm przechodzący cykle nakręcania i działania za pomocą siły uwalniającej swą energię metafizycznej sprężyny. Ten świat-wnętrze zegarka i jego bezcelowe drgania dające złudzenie skutku, przyczyny i upływającego czasu to tylko pochodna przypadkowych ruchów makroskopowych obiektów, które tłumaczy astrologia, konstelacje, gwiazdy, koniunkcje i astrologiczne mambo-dżambo. Bohaterka odrzuca religię zwracająca się do Boga, nie zauważając, że tworzy sobie własne, prywatne bóstwo. I robi to w dokładnie taki sam sposób - poprzez nadawanie przypadkowym zdarzeniom, korelacjom pomiędzy obserwowanymi zjawiskami, jakiejś nadrzędnej zasady. Wypływa z tego nihilizm, pesymistyczne przeświadczenie o nieistotności naszego istnienia i braku jego celowości. A ludzka psychika ludzka to sposób na obronę przed zobaczeniem prawdziwej rzeczywistości, dająca nam złudzenie, że wyróżniamy się czymś w świecie zwierząt, podczas gdy tak naprawdę nie znaczymy nic.
Nie mogę zatem zgodzić się z tezą, jaka jest najczęściej stawiana podczas różnych omówień i recenzji tej książki. Że jest to po prostu płaczliwy, nadekspresyjny manifest zdeklarowanej-od-lat-wegetarianki Tokarczuk i kolejny głos feministki – obrończyni przyrody przeciwko dominacji mężczyzn, którzy w swych ryczących, przedłużających przyrodzenie samochodach terenowych, wyglądają jakby szykowali się na wojnę a nie na wycieczkę do lasu (zauważmy, że w książce giną tylko mężczyźni). Autorka oczywiście używa środków i scenerii, które na to wskazują, ale chodzi tu o coś więcej. Tokarczuk przekazuje wizję jednostki samotnie walczącej ze skostniałymi ludzkimi normami, gdzie zło, jeśli jest ujęte w ramy prawne, staje się powszechnie akceptowalne, gdzie hipokryzja i ignorancja panuje niepodzielnie a wszystko to odbywa się kosztem słabych i bezbronnych. Jednak trudno nie zauważyć pewnego braku konsekwencji. Bohaterka widzi tylko swoje, oderwane od rzeczywistości racje, zniekształca fakty, nadinterpretowuje obserwowane zdarzenia. Jest małostkowa, pretensjonalna, skrajnie naiwna, wykazuje się taką podobną hipokryzją i ignorancją jak krytykowani przez nią ludzie, ma podwójne standardy moralne i jest zwyczajnie zaślepiona. Nie stoi wyżej niż inni, jest dokładnie tyle samo znaczącym trybikiem, obdarzonym tymi samymi przywarami, co inni ludzie. Ale jednocześnie sama, w swoim solipsystycznym zacięciu, zdaje się ten specyficznie skonstruowany świat, owijać wokół samej siebie, odbierając całemu otoczeniu prawo do posiadania własnej opinii i wizji rzeczywistości. Widzi tylko czarne i białe kolory, żadnej szarości.
Pytanie tylko, czy ta niekonsekwencja i uderzający (przynajmniej mnie) dysonans, pomiędzy szczytnymi intencjami (popartymi przecież mnóstwem aforyzmów, lekko trącającymi mądrościami Coelho – bo zbyt łopatologicznymi) a ich przyprawiającą o uśmiech politowania, grymas niesmaku oraz uczucie trwogi realizacją, to zabieg celowy (jeśli tak, to, co on oznacza?), czy potężna skucha, który sama sobie autorka sprawiła (jeśli tak, to fatalnie, bardzo źle – pretensjonalny dydaktyzm, jednak?).
To była moja ostatnia książka Tokarczuk, znam już wszystkie. I należy raczej do środka stawki, mocno ratuje ją styl i umiejętności pisarskie autorki – tego w żaden sposób nie mogę jej odmówić. Ciekawostka: Agnieszka Holland pracuje nad ekranizacją – film ma nosić tytuł Pokot. Jest szansa na film lepszy od książki.
Tytuł: Prowadź swój pług przez kości umarłych
Autor: Olga Tokarczuk
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: listopad 2015
Liczba Stron: 320
ISBN: 9788308060582
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz