piątek, 18 listopada 2016

Miasto ślepców


Jak do tej pory to Cormac McCarthy był tym pisarzem, który najmocniej wplatał figurę człowieka w mozaikę świata przedstawionego, odbierając mu umiejętność mówienia z pozycji samodzielnego stanowiska. Dialogi były szumem tła, elementem opisu wydarzeń. Jednak ludzie istnieli, mieli jakieś indywidualne cechy, imiona, historię. Jose Saramago w Mieście ślepców idzie dalej. Dialogów już w ogóle nie ma, to okoliczności do nas przemawiają, wkładając jakieś dźwięki w ludzkie usta. Ludzie, których obserwujemy nie mają nazwisk, nie zwracają się do siebie po imieniu, są masą, stadem, jak zwierzęta.

Wydarzenia, opisane w pierwszej części książki, przypominają mi trochę historię eksperymentu Zimbardo z 1971 roku. Wtedy, już w szóstym dniu eksperymentu, doszło do takiej eskalacji przemocy, sadyzmu i takiego zatracenia się w odgrywanej roli (zarówno „strażników” jak i „więźniów”), że przerażeni naukowcy musieli przerwać program. Wnioski były zatrważające. Wystarczyło narzucić jednemu człowiekowi anonimowość a z drugiemu powiedzieć, że może robić wszystko co tylko uważa za słuszne do zaprowadzenia porządku, aby utworzyć piekło na ziemi.

W Mieście Ślepców sytuacja jest o wiele gorsza. Programu nie można przerwać. Nie ma nikogo, kto nadzoruje przebieg zdarzeń, nie ma nadziei, że to kiedykolwiek się skończy. Nie ma co prawda strażników, ale jest banda ślepców, która terroryzuje resztę rezydentów szpitala. I robią to właśnie dlatego, że nikt nie ma imienia, wszyscy są elementem jednorodnej masy, nikt nie wymierzy im sprawiedliwości za zło, które wyrządzają, nikogo nie interesuje krzywda ludzka. Głowna postać w książce, żona okulisty, mówi w pewnym momencie „Skoro nie możemy żyć jak ludzie, postarajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta”. I tu mamy mały paradoks – wprowadzona dehumanizacja (najpierw poprzez formę narzuconą przez autora, potem przez okoliczności fabularne i w końcu przez bandytów) zrównuje człowieka ze zwierzęciem, które żyje przecież po to aby przetrwać i się reprodukować, ale jednocześnie mocno konserwuje naszą ludzką (typowo ludzką) cechę – skłonność do czynienia zła. Głód, choroba, zimno, bunt ciała – zezwierzęca. Co utrzymuje zatem ludzki pierwiastek? I dlaczego tę jego mroczną stronę przede wszystkim a nie jasną?

Podczas lektury dziwiła mnie trochę bezradność prześladowanej grupy, ich bierność, krowia rezygnacja w obliczu nadchodzących gwałtów i rzezi. Czyżby zło reprezentowane przez bandytów konsolidowało ludzi bardziej niż dobro, które niosła para głównych bohaterów? Ale co ja mogę wiedzieć, przecież nie byłem nigdy postawiony w tak ekstremalnej sytuacji. Siedząc w kapciach, w domu przed komputerem, mogę oczywiście pleść głupoty jak połowa Internetu. Niemniej jednak nie do końca mnie autor przekonał.

O wiele bardziej za to przemawia do mnie ostatnia część książki, umieszczona w postapokaliptycznej scenerii upadłego miasta, gdzie świat umiera już tradycyjnie nie z hukiem, lecz ze skomleniem zagłodzonego, bezradnego, chorego, brudnego i upodlonego chyba-jeszcze-człowieka.

Miasto Ślepców to rzecz wartościowa i ciekawa, choć nie stawiałbym jej w żadnym wypadku w gronie wielkich arcydzieł literatury. Trochę zbyt dużo coelhizmów, a zbyt mało wiary w inteligencję czytającego.

Tytuł: Miasto Ślepców
Tytuł oryginalny: Blindness
Autor: Jose Saramago
Tłumaczenie: Zofia Stanisławska-Kocińska
Wydawca: Rebis
Seria: Mistrzowie Literatury
Data wydania: październik 2008
Liczba Stron: 348
ISBN: 9788375102482

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz