Twardoch znowu w formie. Każda jego powieść to u mnie od razu zakup obowiązkowy. I mimo iż Król na twardochowe podium (Wieczny Grunwald, Drach, Morfina) nie trafia, to czwarte miejsce ma pewne. Pochłonąłem w dwa wieczory, tak się to czyta.
Rewelacyjna, emocjonująca historia z Warszawy 1937 roku z nadchodzącą apokalipsą w tle. Mięsista proza, którą zbyt wielu internautów-czytelników deprecjonuje „ponieważ brak tej metafizyki co w Morfinie i Drachu była” a Twardoch „się stępił bo wszedł na salony”. No tak, tym razem Twardoch jest trochę mniej metafizyczny, co nie znaczy, że można Króla potraktować tylko jako zwykłą powieść o warszawskiej żydowskiej gangsterce. Jest to powieść nie tylko o żydowskim społeczeństwie w okresie swego przedwojennego warszawskiego dekadentyzmu, kiedy to Żydzi łudzili się jeszcze nadzieją że może wszystko będzie dobrze, czując jednocześnie już mocno na plecach mroźny powiew swastyki, której forpocztę stanowiła polska antysemicka organizacja RN-R Falanga. Bo czyta się to oczywiście świetnie, jako wspomnienia pewnego człowieka, który pod koniec lat osiemdziesiątych próbuje za pomocą swej zawodnej pamięci zrekonstruować wydarzenia, które były dla niego życiowym punktem zwrotnym i swoje decyzje, które podjęte wtedy, w 1937 roku, uczyniły go dokładnie kim jest teraz. Takie dosłowne spojrzenie na Króla nie powinno jednak zasłonić pewnej drugiej warstwy, której ciężko nie zauważyć.
Można w sumie stwierdzić, że jak to tradycyjnie u Twardocha, powieść ta traktuje o poszukiwaniu tożsamości. Nie tylko w ujęciu narodowościowym lecz też ludzkim. Te wszystkie etykiety narodowościowe, etniczne przypinane wszystkim dookoła i będące trampoliną do wszelkich uprzedzeń, szykan i krzywdzących stereotypów są jednym z najgorszych ludzkich wynalazków. Jakie znaczenie może mieć to, że ktoś urodził się Żydem, Polakiem lub Niemcem? Dla bohaterów prozy Twardocha to znaczenie jest nie do pominięcia, kreuje zbyt wiele czynników kształtujących ich życia, za mocno wpływa na ich decyzje. A przecież tak naprawdę to wszystko jest warte funta kłaków, bo narrator w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat nie jest tym samym człowiekiem, którym był pięćdziesiąt lat wcześniej, w czasach który próbuje uporczywie sobie przypomnieć. Tamten człowiek istnieje tylko w jego własnych wspomnieniach, jako wypadkowa emanacji niezawodnie zawodnej ludzkiej pamięci. A współczesny narrator bezskutecznie goni za definicją samego siebie, uświadamiając sobie prawdę i kłamstwo o sobie samym w bardzo emocjonującym zakończeniu.
U Twardocha bóg nie istnieje, bo nie istnieje człowiek. To karkołomne na pozór stwierdzenie, odczytywane jako pewna metafora, doskonale ilustruje to co według mnie jest sednem książki. Bóg jest tylko sztuczną kreacją, a tak naprawdę to w sumie nie wiadomo kto go kreuje. Gdzie się człowiek zaczyna a gdzie kończy? Nie ma człowieka, bo nie ma jednoznacznej jego definicji, a to co nosi jego miano to maska nałożona na myślące mięso. Są za to myśli, wyobrażenia, etykietki, zawodna pamięć, zamarzanie przeszłości w postaci zniekształconych wspomnień teraźniejszej myśli i Jonaszowe zagubienie we wnętrzu Lewiatana.
No właśnie - kaszalot nie daje mi spokoju. Znaczy coś więcej niż artystyczny chwyt, czy nie?
Tytuł: Król
Autor: Szczepan Twardoch
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: październik 2016
Liczba Stron: 432
ISBN: 9788308062241
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz