Rytuały odwrócenia sił
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Wydawnictwo Niebieska Studnia wydało w tym roku długo wyczekiwaną, ostatnią powieść Chucka Palahniuka – cztery lata po jej amerykańskiej premierze. Czy Palahniuk się zmienił? Spuścił z tonu? A gdzie tam! „Dzień prawdy” jest najbardziej „intensywną”, najbardziej „palahniukową” powieścią kontrowersyjnego pisarza. Jego starzy fani zawiedliby się, gdyby było inaczej, a on sam, na tym etapie kariery, nowych już raczej nie szuka.
Akcja powieści toczy się w Stanach Zjednoczonych, mniej więcej w czasach współczesnych. Ameryka cierpi na nadwyżkę milenialsów, głównie młodych mężczyzn zbliżających się powoli do trzydziestki. Jak uczy historia to właśnie takie wewnętrzne ciśnienie młodego testosteronu było od zawsze, na przestrzeni całych dziejów, zarzewiem buntów, rewolucji, społecznych zamieszek i rebelii. Dlatego też rząd Stanów Zjednoczonych planuje rozpętać wojnę z bliżej nieokreślonym „Bliskim Wschodem”, wysłać tam nadwyżki młodego pokolenia i rach-ciach, pozbyć się problemu. Same korzyści – ciśnienie rewolucyjne zostanie obniżone, status quo utrzymane. Nadal będą „ci u władzy” i „reszta”, a co najważniejsze utrzymany zostanie patriarchat, bo powstały niedobór młodych mężczyzn spowoduje walkę kobiet o dostęp do najlepszych samców.
Ale jednak nie. Tym razem będzie jednak inaczej. W Ameryce powstaje potajemny, doskonale zakonspirowany ruch oddolny, założony przez niejakiego Talbotta Reynoldsa. Coraz więcej mężczyzn zaczytuje się w tajemniczej, małej niebieskiej książeczce pod tytułem „The Adjustment Day” (czyli w polskim tłumaczeniu właśnie „Dzień prawdy”), nowym „Mein Kampf”, takim na miarę dwudziestego pierwszego wieku, spisanym w zatęchłej piwnicy zalanej krwią autora (!). „Dzień prawdy” staje się katechizmem coraz większej ilości mężczyzn (głównie milenialsów dowiadujących się z niej na jaką rzeź są szykowani). W internecie powstaje lista (zwana „Listą”, albo „America’s Least Wanted”), na którą trafiają wszyscy ci, którzy, według wtajemniczonych w plany nowego amerykańskiego ładu, zagrażają przedsięwzięciu – senatorowie, naukowcy, dziennikarze, biznesmeni. Słowem wszyscy, których trzeba będzie odstrzelić, kiedy nadejdzie sezon na kuropatwy. Kiedy nadejdzie Dzień Prawdy.
I ten dzień nadchodzi – oczywiście szybciej niż wypowiedzenie wojny „Bliskiemu Wschodowi”. Ameryka zostaje skąpana we krwi, tysiące orędowników nowego amerykańskiego porządku ruszają na palahniukową Noc Długich Noży i mordują w bezwzględny sposób tych, których nazwiska utrzymały się na Liście do godziny zero. Lewe ucho zabitego staje się trofeum – właściciele naszyjników z największą ilością odciętych małżowin stają się głównymi politycznymi graczami nowego świata. Chuck Palahniuk tłumaczy zakrwawionymi ustami Talbotta Reynoldsa, że w każdym zdrowym społeczeństwie (z wyjątkiem tego popieprzonego amerykańskiego) od zawsze miały miejsce tak zwane „rytuały odwrócenia sił”, kiedy to poddani wchodzili na chwilę w buty władców. Robili to tylko po to, aby szybko przekonać się, jak bardzo nie chcą takiego życia i jak bardzo pragną znów poczuć pański but i bicz. Taka „noc oczyszczenia” nie mogła być czymś nieodwracalnym, ponieważ pospólstwo nie zna granic i nie ma hamulców – rzymskie Saturnalia trwały kilka dni i nieodwołalnie się kończyły, a niewolnicy wracali do baraków wdzięczni swym panom za ponowne zakucie w kajdany. Tym razem jednak zorganizujemy takie Saturnalia, po których już nikt władzy nie odda.
Powieść „The Adjustment Day” została wydana w maju 2018, niemal w samym środku kadencji Donalda Trumpa. Chuck Palahniuk postanowił wykreować taki świat, w którym wszyscy ludzie, którzy nie mają realnej władzy, biorą ją sobie po prostu i sami postanawiają urządzić świat na nowo. Młodzi mężczyźni będą w końcu zabijać we własnym imieniu, dla własnego zysku, a nie dla korzyści tych, którzy już mają władzę i majątek. „Regularnie poświęca się ludzi, aby chronić naród. Może warto czasem poświęcić naród, aby ochronić ludzi?” – pyta przewrotnie autor i nazywa „Dzień prawdy” ulepszoną wersją „Gron gniewu” Johna Steinbecka. W powieści amerykańskiego noblisty ciemiężeni cały czas gadali o potrzebie postawienia się ciemiężycielom, ale nigdy nic z tym nie zrobili. Gadają, gadają i gadają, a na koniec umierają uciemiężeni całkowicie. „Dzień prawdy” Talbotta Reynoldsa mówi, jak to powinno wyglądać naprawdę. Gdy milenialsi zdobywają w końcu władzę, postanawiają podzielić amerykańskie społeczeństwo na trzy wielkie narody, arbitralnie kierując każdego obywatela do jednego z nich. Stany północne stają się Kaukazją, gdzie zamieszkują heteroseksualiści, u których stwierdzono dominację genu rasy białej. W stanach południowych z kolei urządzono Blacktopię, do której skierowano heteroseksualnych czarnoskórych. Najmniejsza jest Kalifornia, przemianowana na Gayzję – tam nie jest ważny kolor skóry, lecz to, że jesteś homoseksualistą.
Palahniuk kreśli tu wszystko najgrubszymi kredkami, jakie znalazł w piórniku. Zgodnie z postulatami Talbotta Reynoldsa oddziela od siebie kultury tak, aby żadna nie była pod wpływem innej. Żadna nie powinna ulegać stereotypom, nierealnym oczekiwaniom i ocenom według kryteriów odmiennej kultury – zatem najlepiej je od siebie odseparować. Autor tworzy karykaturę polityki tożsamości, czyli takiego podejścia polityki społecznej, w którym kreowanie ustroju państwowego podporządkowane jest całkowicie wymaganiom, potrzebom i cechom tożsamości kulturowej wąskiego grona grupy trzymającej władzę. Może to być tożsamość religijna, rasowa, seksualna – Palahniuk wybrał sobie trzy i oparł się tylko na nich. Tak kreowana polityka jest oczywiście radykalna, skrajna i nieżyciowa – dokładnie taką chciał opisać.
Autor nie pokazuje szarości i robi to z pełną świadomością tego faktu. Podział Ameryki na trzy nacje jest przecież skrajnie głupi. Gdzie tu miejsce dla Indian? A Latynosi? Azjaci? A czemu nie ma podziału według wyznań? Może rozdzielenie ateistów, protestantów, katolików, judaistów i muzułmanów byłoby bardziej sensowne? A może wydzielić krainę dla feministek? No jednak nie – Talbott Reynolds zlecił podział taki a nie inny, więc społeczeństwo podzieliło się tak, a nie inaczej. Jaki w tym cel? A no likwidacja kultury powszechnej przeciętności, w której wymieszani reprezentanci różnych nacji równali w dół do najsłabszego ogniwa, oglądali te same reklamy, ubierali te same ciuchy i pożądali tych samych towarów.
„Dzień prawdy” stoi przeszarżowanymi i niewiarygodnymi teoriami. Zlikwidowano dolara i zastąpiono go walutą „drukowaną” na kawałku plastiku, który z czasem blaknął i tracił wartość. Trzeba zatem wydawać kasę od razu – zapobiega to kumulacji bogactwa i powstaniu nowej klasy wyższej. Geje są motorami dobrobytu, ponieważ nie ponoszą kosztów wychowania dzieci. Kolejne pokolenia homoseksualistów zawsze wydawane są na świat przez heteryków i są przez nich wychowywane zanim zostaną odesłane do Kalifornii, swej prawowitej ojczyzny. W interesie Kaukazji i Blacktopii jest zatem, aby już od małego identyfikować preferencje seksualne obywateli i relokować ich jak najszybciej do społeczności gejowskiej – odbierając oczywiście przy okazji małych heteryków urodzonych przypadkowo przez lesbijki.
Społeczeństwo Gayzji pełne jest oszustów. Wielorasowe rodziny musiały zacząć udawać homoseksualistów, aby zostać przesiedlonym do jednego kraju. I choć tam członkowie rodzin byli też rozdzieleni to przynajmniej byli w miarę niedaleko. Żony musiały wchodzić w lesbijskie relacje z innymi żonami, a mężowie chodzić za rękę z innymi mężami – a chwile heteroseksualnych uniesień przeżywać potajemnie w obskurnych toaletach kalifornijskich restauracji. Czarni uwolnieni od stereotypu członków gangu, handlarzy narkotyków i niedouczonych raperów pokazują swoje prawdziwe oblicze. Blacktopia staje się dziwną wersją superstechnicyzowanej i odhumanizowanej Wakandy z komiksów Marvela – latające piramidy? Czemu nie? A Kaukazja? Biali heterycy zorganizowali bardzo szybko feudalne średniowiecze, totalne uprzedmiotowienie kobiet i nową wersję „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Tak powstała cywilizacja zakompleksionych inceli, którzy wyszli w końcu z maminej piwnicy i już legalnie mogli tryskać dookoła swoją mizoginią (albo i czym innym).
Bohaterowie „Dnia prawdy” wspominają od czasu do czasu powieść „Fight Club” niejakiego Chucka Palahniuka, dostrzegając (między ciągłym „nawiązywaniem do kastracji i aborcji”) pewne analogie między ideami Tylera Durdena i Talbotta Reynoldsa. Tak właściwie – co autor podkreślał w co drugim wywiadzie – „Dzień prawdy” miał być dla „Fight Clubu” tym, czym „Atlas Zbuntowany” dla „Źródła” (obie powieści autorstwa Ayn Rand). A więc dopełnieniem i rozszerzeniem. Co by było, gdyby idea „Fight Clubu” naprawdę rozlała się po całym kraju, a podziemny krąg, o którym nie wolno nikomu mówić, powiększył się do rozmiarów kontynentu? Palahniuk chciał zebrać wszystkie swoje największe pomysły, najbardziej charakterystyczne środki narracyjne oraz stylistyczne i rzucić nimi z całej siły w twarz czytelnika. „To moje opus magnum” – zdaje się mówić autor. Tylko, że w ostatecznym rozrachunku „Dzień prawdy” jest dość męczący i wymagający solidnego kołka na wieszanie niewiary. Fabuły w zasadzie nie ma, a teledyskowe, krótkie fragmenty przenoszą nas w najróżniejsze miejsca i czasy, prezentują postacie, które są niewiarygodne, płaskie i sztuczne. Nie pamiętamy praktycznie nikogo – może poza dwiema, trzema bohaterami – ale to i tak są manekiny popychane przez Palahniuka do przodu bez najmniejszego uzasadnienia i pogłębienia charakteru. A przecież autor potrafi pisać wiarygodne postacie, które, karykaturalne do bólu, pozwalały w jakiś sposób (minimalny, ale zawsze) zidentyfikować się jako żywe, ludzkie istoty. Tutaj tego nie ma – wycięte z papieru figury (których jest za dużo) służą tylko do ilustracji autorskiej idei.
A co to za idea? Jaką naukę chciał dać Palahniuk? No chyba żadnej. Wizja Ameryki podzielonej na trzy części jest tak absurdalna, bezsensowna i idiotyczna, że trudno podejrzewać autora (nawet jeśli jest to Palahniuk) o dydaktyczne zapędy. Autor nie chce radzić, jak lepiej można byłoby zorganizować nowoczesne, amerykańskie społeczeństwo, uzależnione od konsumpcji, seksu, leków i zastygłe od lat w niezmiennej pozie. Kieruje „Dzień prawdy” do tych wszystkich głośno krzyczących o tym, że są „jedynymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu” i że zmiana status quo w kierunku polityki tożsamości byłaby pożądana – i pokazuje im środkowy palec. Mówi, że każda rewolucja wygląda fajnie i obiecująco w fazie planowania, do dnia wybuchu. Potem jednak nadchodzi pierwszy dzień po rewolucji. A potem następny. I jeszcze jeden. I co wtedy?
Czyli znowu kontestacja. Trochę szkoda, bo tak naprawdę niczego, poza tym, że to „kolejna książka Palahniuka, oparta na tym samym schemacie, tylko bardziej”, z „Dnia prawdy” nie uzyskamy. No właśnie – może nie traktujmy tego wszystkiego śmiertelnie poważnie. To tylko bajka. Bez puenty i morału – ale u Palahniuka nigdy ich nie było.
Tytuł: Dzień prawdy
Tytuł oryginalny: The Adjustment Day
Autor: Chuck Palahniuk
Tłumaczenie: Fryderyk Makowski
Wydawca: Niebieska Studnia
Data wydania: październik 2021
Rok wydania oryginału: 2018
Liczba stron: 336
ISBN: 9788366324190
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz