Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Przed nami piąty i ostatni tom jednej z najlepszych opowieści komiksowych w historii. Brian Azzarello i Eduardo Risso kończą wielką, stuodcinkową opowieść o tajnej wojnie wewnątrz jeszcze bardziej tajnej organizacji, odpowiadając na większość pytań, które nurtowały czytelników poprzednich tomów. Zakończenie „100 naboi” przeznaczone jest (tak jak każdy tom zresztą) tylko dla osób znających poprzednie odcinki. Podobnie jak poniższa recenzja – musimy wrócić na chwilę do końcówki czwartego tomu.
Na meksykańskiej pustyni doszło do dramatycznych wydarzeń. Dwie dążące do konfrontacji grupy zawodowych zabójców, którymi kierują coraz mniej jasne motywacje, rozminęły się o włos – jednak każda z nich wraca do Stanów Zjednoczonych z „łupem”. Dizzy Cordova wpada w ręce Gravesa i jego Minutemenów, którzy zastanawiają się, do czego tak naprawdę zmierza ta cała, zapoczątkowana przez ich szefa, vendetta przeciwko Firmie. Benito Medici, syn przywódcy Firmy, zostaje odnaleziony przez ekipę cyngli swojego ojca w miejscu, w którym nie powinien się nigdy znaleźć. Wszyscy wracają na północ, aby wziąć udział w ostatecznej rozgrywce. Prawie wszyscy – trup Wyliego Timesa, jednego z najciekawszych bohaterów całej serii, zasypywany jest stopniowo piaskiem, nawiewanym przez meksykański wiatr. Times próbował pójść po rozum do głowy i nie opowiadać się po żadnej ze stron – to, jak skończył, sugeruje, że była to zła droga.
Ostatnie dwadzieścia odcinków „100 naboi” możemy podzielić na dwie części. Pierwsze osiem to tak naprawdę przedłużenie przygotowań do wielkiego finału. Pasjonująca końcówka czwartego tomu sugerowała, że akcja będzie już tylko przyspieszać, a tu niespodzianka – wracamy do nieco spokojniejszych epizodów budujących dalej (i tak już rozrośnięty do monstrualnych rozmiarów) świat przedstawiony i tylko symbolicznie popychających akcję do przodu. Wraca sprawa zaginionego obrazu, którego w drugim tomie szukał Milo Garrett, noirowy detektyw z głową mumii. Zajmuje się nią Ronnie Rome, brat ostatnio „przebudzonego” Minutemena – nieobliczalnego Remiego. W samej ekipie byłych strażników Firmy nie dzieje się za dobrze. Pojawia się wzajemna nieufność i zwątpienie w sens krucjaty przeciwko dawnym pracodawcom.
Podobnie rzecz się ma z nastrojami wewnątrz Firmy. Minutemeni brutalnie eliminują kolejnych ważnych członków organizacji, co nie prowadzi jednak do mobilizacji i solidarności, lecz następnych pęknięć na, wydawać by się mogło, niezniszczalnym monolicie. Wielu pozornie już poznanych i jasno zdefiniowanych bohaterów zdejmuje maski – powstają nowe sojusze i nieoczekiwane zmiany frontów. No i pojawia się zupełnie nowa, jakże świetnie nakreślona i oryginalnie poprowadzona postać – kolejny zawodowy zabójca, niezwiązany w ogóle z dwoma stronami konfliktu. Brutalny, bezlitosny i bezwzględny – a jednocześnie czuły mąż i kochający ojciec trzech córek.
Druga część piątego tomu to dwunastoodcinkowy wielki finał. Rzecz niesamowita, trzymająca w napięciu od początku do końca, łącząca dotychczasowe luźne wątki w jedną, zgrabną całość. Każdy z bohaterów odgrywa przypisaną mu rolę, trup gęsto się ściele a my dostajemy w końcu odpowiedzi. Ale tylko pod warunkiem, że czytaliśmy całą serię uważnie i w bardzo krótkim czasie. W innym przypadku możemy wpaść w potężną konfuzję i zgubić wątek. Celowo nie piszę zupełnie nic o finale – tego trzeba doświadczyć bez jakiegokolwiek wcześniejszego ukierunkowania. Złożoność fabuły ostatniego tomu jest taka sama jak wszystkich poprzednich – imponująca i deprymująca.
To zresztą bardzo charakterystyczna cecha „100 naboi” – tu nie ma taryfy ulgowej, nie ma retrospekcji, które mogłyby ułatwić zrozumienie aktualnych wydarzeń, nie ma trzymania za rękę. Dodatkowo dialogi prowadzone są w bardzo „hermetyczny” sposób – przebiegają dokładnie tak, jak w rzeczywistości wyglądałaby rozmowa dwóch osób, które wzajemnie wiedzą coś, czego nie wie świadek tejże rozmowy (czytelnik). Wymusza to na odbiorcy niejako dopowiadanie całej historii i uzupełnianie luk, które są tym większe, im dłuższa przerwa od ostatnio czytanego odcinka. Poza tym jest to opowieść o niebywale skomplikowanej i „gęsto upakowanej” fabule – mamy mnóstwo lokacji, dziesiątki postaci, wzajemnych zależności i ślepych uliczek.
Dzieło Briana Azzarella i Eduarda Rissa jest bez wątpienia jednym z najważniejszych komiksów w historii. I piszę to bez odrobiny przesady – to monumentalna rzecz o największej tajnej konspiracji w dziejach, zmagającej się z gwałtowną wewnętrzną niestabilnością. W wyniku cyklicznie następującej wojny o władzę (ludzie nie żyją przecież wiecznie) trwa niewidoczna dla zwykłego człowieka walka. Tylko odłamki lecą i to one trafiają w nieświadome ofiary – takie jakimi mógłby stać się każdy z nas. „100 naboi” to również opowieść o tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy znaleźli się zbyt blisko pola bitwy.
Sto naboi zostało wystrzelone. Była to piękna kanonada dwóch dopełniających się wzajemnie artystów. Po tej serii trudno myśleć o Azzarello i Risso inaczej niż jak o jednym komiksowym organizmie, choć wiemy dobrze, że tworzyli również niezależnie od siebie. W omawianym przypadku doszło do niesamowitej synergii, jakiej nie spotyka się zbyt często.
Tytuł: 100 naboi Tom 5
Seria: 100 naboi
Tom: 5
Scenariusz: Brian Azzarello
Rysunki: Eduardo Risso
Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
Tytuł oryginału: 100 Bullets: Deluxe Edition Book Five
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Vertigo
Data wydania: marzec 2019
Liczba stron: 492
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328134225
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz