niedziela, 4 grudnia 2016

Dom z liści


W poszukiwaniu sensu i znaczenia

Dom z liści powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat. Poświęcił mu mnóstwo czasu i stworzył wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo, po bandzie. Dom z liści mocno polaryzuje opinię czytelniczą. Książka ta, w opiniach odbiorców, jest zazwyczaj absolutnym literackim novum, kakofonią znaczeń ciągnącą czytelnika na manowce interpretacyjne, objawieniem nie tylko w dziedzinie literatury ale i w sztuce w ogóle, nieudanym mariażem weird fiction z literaturą ergodyczną, kultem od pierwszej strony i oczywiście przerostem formy nad treścią. A sam Danielewski to jednocześnie geniusz, tytan intelektu, Lynch i Picasso literatury w jednym oraz oszust, hochsztapler, popkulturowy troll serwujący intelektualną pustkę pod przykrywką niby wyszukanej, a tak naprawdę tylko szokującej formy.

Wydawnictwo MAG od długiego już czasu zapowiadało Dom z liści. Skomplikowana forma, konstrukcja nietolerująca żadnych odstępstw od oryginału w procesie przekładu i trudy realizacyjne, wynikające z konieczności trzymania się tego rygoru, regularnie przesuwały premierę. W końcu jest. Przeczytałem. I mimo iż nie znajduję w tej książce arcydzieła totalnego, to oceniam ją bardzo wysoko. Cieszę się bardzo, że taka powieść w Polsce wyszła i mam nadzieję na więcej Danielewskiego w przyszłości.

Fabuła

Will Navidson, słynny fotoreporter, który zjeździł pół świata, chce naprawić swój rozpadający się związek. W tym celu kupuje posiadłość w Wirginii i przeprowadza się do niej wraz ze swoją partnerką Karen i dziećmi. Zaraz po przeprowadzce montuje w każdym pomieszczeniu kamery, chcąc dzięki temu zarejestrować proces uzdrawiania swoich relacji z żoną. Ostatecznie powstaje nowe Blair Witch Project. Pewnego dnia rodzina jedzie na wycieczkę, a po powrocie znajduje w domu nowe pomieszczenie, do którego wejście jakimś cudownym zrządzeniem losu pojawiło się w salonie, chociaż przed wyjazdem go nie było. Kamery oczywiście niczego nie zarejestrowały. Pomieszczenie to okazuje się być tunelem, który dosłownie rozrasta się w trakcie jego eksploracji, pojawiają się jego kolejne odnogi, gigantyczne sale, kilometrowe schody a wokół panuje absolutna cisza, absolutna ciemność i stała, bliska zeru temperatura. Słowem – byłaby to idealna deprywacja sensoryczna, gdyby nie była przerywana z rzadka pomrukiem jakiejś bliżej nieokreślonej bestii.


Jakby tego było mało, gdyby wyjść z salonu i sprawdzić co jest po drugiej stronie ściany, w której pojawiło się wejście, okazuje się, że tam nic się nie zmieniło – eksplorując tunel wchodzimy w pustkę. Navidson wszystko to filmuje, organizuje wyprawy do labiryntu, robi pomiary, analizuje. Powstały tym sposobem film pod tytułem Relacja Navidsona trafia do kin, zdobywa uznanie, powstają naukowe opracowania na jego temat, filozoficzne eseje, wywiady z Navidsonami i uczestnikami eksploracji. 

Opowieść o zdarzeniach w domu Navidsonów została spisana w postaci notatek na luźnych kartkach i zeszytach – a nawet serwetkach! – przez pewnego dziwnego, niewidomego samotnika o nazwisku Zampano. Zampano opisał historię tworzenia Relacji Navidsona, przeanalizował każdy kadr, przygotował mnóstwo wycinków artykułów i analiz. Część z nich w trakcie zamazał, zniszczył, porozrzucał po mieszkaniu. Zampano umiera w swoim zagraconym, zatęchłym pokoju, do którego trafia przypadkowo Johnny Wagabunda wraz z kolegą. Johnny zagłębia się w zapiski Zampano i zaczyna stopniowo tracić kontakt z rzeczywistością. Filmu opisywanego przez Zampano nigdzie nie ma, nikt o nim nie słyszał, ale jednocześnie trudno całkowicie zanegować tak szczegółową i dopracowaną zawartość notatek. Wprost nie można się od niej uwolnić. Johnny zaczyna cierpieć na halucynacje, prześladują go potworne wizje rejestrowane gdzieś kątem oka, obezwładniający strach przed nienazwanym zagrożeniem i bezsenność.

Struktura

Książka, którą trzymamy w rękach to właśnie zebrane przez Johnny’ego Wagabundę zapiski Zampano, jego szczegółowa analiza Relacji Navidsona wraz z bogatym komentarzem opartym o naukowe opracowania. Wagabunda systematyzuje chaos pozostawiony przez Zampano, (na ile pozwala mu jego pogarszająca się ciągle kondycja psychiczna ), odzyskuje niektóre zamazane przez Zampano fragmenty, wzbogaca o własne przypisy. Finalnie otrzymujemy relacje zdarzeń w domu Navidsonów, przeplatane komentarzami Zampano, analizy biografii Navidsonów i całe wypracowania na temat historii tej rodziny oraz próby naukowego wyjaśniania zdarzeń w ich domu. Pomiędzy tym wszystkim przewija się wątek paranoi Wagabundy, z którego budujemy z kolei jego biografię i poznajemy psychikę. Dodatkowo Wagabunda dołączył do tego wszystkiego listy, które otrzymywał przez całe swe nastoletnie życie od chorej psychicznie matki zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Ten epistolograficzny wątek rzuca kolejne światło na konstrukt Danielewskiego. Dom z liści strukturalnie przywodzi na myśl chwyty znane z Miasta Szaleńców i Świętych Jeffa Vandermeera, tyle że rozbudowane do karykaturalnych rozmiarów.


Forma

Trudno napisać cokolwiek o formie, nie spłycając tematu. Tego trzeba doświadczyć samemu. Zmieniająca się co chwilę czcionka, położona czasem do góry nogami, zmniejszająca się lub zwiększająca w zależności od sytuacji, fragmenty tekstu zapisane w lustrzanym odbiciu, czytane wspak, w odwrotnej kolejności stron. Są strony z jedną linijką, strony z tekstem w kształcie kwadratu, całe przekreślone akapity (co znamienne – wszystkie dotyczą opracowań na temat mitu o Minotaurze), ciągi stron imitujące tekstem kolejne klatki zdjęciowe, z wisienką na torcie – szeregiem stron w których tekst obrazuje rozbryzg krwi i mózgu na ścianie po postrzale w głowę. Jest cały rozdział opisujący eksplorację tunelu w domu Navidsonów, w którym układ tekstu imituje podróż bohatera przez pomieszczenia podziemi. Gigantyczna liczba rozbudowanych przypisów, które mają swoje własne przypisy, często wiodące na manowce (albo tak nam się tylko wydaje), zamazane fragmenty tekstu, zakodowane treści. 

Sama fabuła jednak, prowadzona na dwóch poziomach (wydarzenia w domu Navidsonów oraz erozja zdrowia psychicznego Wagabundy, którą śledzimy z jego przypisów do opracowań Zampano), nie ma mocno zaburzonej ciągłości fabularnej. Wydarzenia konsekwentnie posuwane są naprzód, a częstotliwość dygresji i wstecznych spojrzeń nie przekracza mocno tego, do czego przyzwyczaja nas większość książek. Kontrowersje i problemy rodzi coś innego.

Interpretacja

Oczywiście nie będzie tu mojej interpretacji. Nie napiszę też nic o żadnych tropach, podpowiedziach ukrytych tu i ówdzie, ani o tym o co tak naprawdę chodzi w powieści. I nie tylko by uniknąć spojlerowania, ale również dlatego, że tej powieści nie da się ująć w łatwe interpretacyjne schematy bez wypaczenia idei autora. Bo wszystko to co napisałem powyżej o fabule, strukturze i formie Domu z liści to tylko czubek góry lodowej – pod powierzchnię wody każdy musi zajrzeć samodzielnie.

Każde medium kultury, które niesie jakieś treści ujęte w fabułę (literatura, film, serial, komiks) podlega interpretacjom odbiorcy. Większość takich produktów interpretuje się łatwo, jednoznacznie i w zgodzie z zamierzeniem autora. Autor mówi prosto, przejrzyście i nie kryje nigdzie pułapek. Inne produkty kultury nie poddają się już odbiorcy tak łatwo. Drugie dna, brak linearnej fabuły, eksperymenty z formą powodują rozbieżne opinie na temat tego co autor chciał przekazać, po co chciał to przekazać i co znaczą poszczególne zabiegi twórcy i czy w ogóle coś znaczą. Takie są filmy Davida Lyncha, Charliego Kaufmana, Richarda Kelly’ego, w tym kierunku idzie Christopher Nolan, Alejandro Inarritu czy Darren Aronofsky. Tak w Polsce pisze Dukaj a na świecie chociażby M. John Harrison, Hal Duncan, Christopher Priest czy Gene Wolfe (że ograniczę się tylko do obszaru fantastyki). Takie produkty fabularne polaryzują odbiorców, tworzą między nimi barykady, prowokują skrajne opinie. Są odbiorcy, którzy zamykają się na książki i filmy, w których podejmowana jest z nimi nierówna gra, w których autor nie daje kompletu kluczy do wszystkich drzwi w swojej budowli. Inni wręcz przeciwnie, drążą nawet tam, gdzie wszystko wskazuje na to, że twórca sobie z nimi pogrywa.

Jest jednak jedno podstawowe założenie, którego istoty nigdy dotąd nie podważałem. Oglądając film lub czytając książkę musimy zawsze uważać za prawdziwą pewną tezę. Autor ma jedno, niezmienne rozwiązanie interpretacyjne, które być może ewoluowało w trakcie procesu tworzenia, ale w momencie oddania produktu do powszechnego użytku jest ono w pełni ukształtowane, nawet jeśli nikomu jeszcze do tego rozwiązania nie udało się dotrzeć. I tu pojawia się Mark Z. Danielewski, który jak nikt przedtem poddał w wątpliwość powyższą zasadę. Wiadomo, że nie mogę być pewien tego, jaka jest prawda, nie rozmawiałem z Danielewskim. Jeśli to założenie jest spełnione, oznacza to, że autor „Domu z liści” jest geniuszem totalnym.

Kilka uwag

Środki, zastosowane przez Danielewskiego, wytrącają z ręki czytelnika wszelki oręż, z którym wybierał się do tej pory na interpretacyjne eskapady.

Po pierwsze:
Co jest fikcją a co realnym światem na kartach powieści? Podczas pierwszego kontaktu z jakąkolwiek fabułą wszelkie wydarzenia powinniśmy na początku przyjmować za prawdziwe (nie mamy jeszcze przesłanek ku temu aby postępować inaczej). Więc zdarzenia z Relacji Navidsona powinniśmy za takowe przyjąć. Nie zapominajmy jednak, że Johnny Wagabunda nie może nigdzie znaleźć nawet wzmianki o domu Navidsonów i filmowej relacji z wydarzeń, które miały tam miejsce, poza chaotycznymi notatkami niewidomego (!) Zampano. Sam Wagabunda zresztą, z powodu gwałtownie postępującej choroby psychicznej, wywołanej obcowaniem ze spuścizną ślepca, staje się narratorem jeszcze mniej wiarygodnym niż ci wykreowani przez Wolfe’a czy Priesta. Czy zatem Zampano istniał naprawdę? A idąc dalej, do kolejnej szkatułki – wchodzimy do umysłu szalonej matki Johnny’ego i zestawiając to z ostatnimi zapiskami Wagabundy, możemy dojść jeszcze do innej, wprost zatrważającej konkluzji. A to przecież nie ostatnia szkatułka – my jako czytelnicy jesteśmy jeszcze wyżej, trzymamy w ręku całe fikcyjne uniwersum Danielewskiego, które (nikt przecież chyba nie zaprzeczy?) jest fikcją literacką.

Po drugie:
Struktura książki to bezpardonowy atak na czytelnicze przyzwyczajenia. Jest to szum nadmiaru informacji, podsycanie niepokoju poznawczego poprzez odebranie możliwości logicznej interpretacji. Labirynt wyrosły w domu Navidsonów to najdziwniejsza, najbardziej odporna na racjonalne wyjaśnienia rzecz, z jaką spotkałem się w literaturze. Czas upadku monety, sygnalizowany brzękiem uderzenia o posadzkę, sugeruje, że głębokość pewnej sali w labiryncie jest większa niż średnica Ziemi, a próbki materiału zebrane ze ścian wskazują na to, że labirynt jest starszy niż Układ Słoneczny. To przecież NIEMOŻLIWE. Igra z nami fizyka czy nasz własny umysł? Niemożliwe nie jest niczym szczególnym, dopóki pozostaje w sferze intelektualnych szarad i w grach pojęciowych. Jeśli natomiast zdarza się w materialnej rzeczywistości, umysł i ciało gwałtownie się buntują.


Po trzecie:
W centrum opowieści jest film. Dodatkowo forma zapisu, jaką przyjął Zampano, powoduje, że to czego doświadczamy przypomina bardziej seans kinowy niż lekturę książki. W wyniku tego subiektywizacja narracji osiąga u Danielewskiego wprost nieograniczone rozmiary, znikąd stabilnego oparcia. I tak jest do samego końca, Dom z liści to film o filmie, swoja własna ekranizacja. Wiem skądinąd, że Mark Z. Danielewski kilkukrotnie odrzucił już propozycje przeniesienia swojej książki na ekran filmowy. I raczej nigdy jej nie przyjmie, dla książki i dla autora byłaby to spektakularna porażka i zanegowanie wszystkiego co chciał osiągnąć poprzez swoją powieść.

Po czwarte:
Sama książka, w ostatecznym rozrachunku, okazuje się metaforą labiryntu. Labirynt w domu Navidsonów odcina zmysły, zabiera im bodźce. Mózg człowieka zaczyna w takiej sytuacji produkować własne abstrakcyjne pojęcia, tworzy sensy i zawzięcie je interpretuje, brak zewnętrznych impulsów i uwięzienie we własnym wewnętrznym świecie paraliżuje grozą. Czytelnik jest Navidsonem, który doświadcza nienazwanej trwogi bezpośrednio, ale jest również jak Zampano i Wagabunda w swoim uporczywym dążeniu do usystematyzowania własnych doświadczeń. Kołdra jest ciągle za krótka, interpretacje jednostkowe kłócą się między sobą a całościowa jest nieuchwytna i zbudowana na niestabilnym podłożu. Dlaczego ludzie zmagają się z pytaniami bez odpowiedzi? Dlatego, że zapowiadają one poprzez samą swoją definicję, że odpowiedź istnieje. Odpowiedź, czyli potwierdzenie, że otaczający nas świat nie wymyka się nam, że utrzymuje swoje elementy w naszym zbiorze pojęciowym i możemy dopasować go do samych siebie, naszego wewnętrznego uniwersum umysłu.  Czujemy się wtedy bezpieczni. 
Żadna książka spośród tych, które przeczytałem, nie stawia tylu pytań po zakończeniu lektury i jednocześnie żadna nie ma tak dużego odsetka pytań z kilkoma jednocześnie funkcjonującymi odpowiedziami (czyli tak naprawdę – bez odpowiedzi). Dlaczego wyraz dom pisany jest w książce zawsze niebieską czcionką? Dlaczego wszystkie fragmenty o Minotaurze są czerwone i pieczołowicie wymazane z notatek Zampano? Co prześladuje Wagabundę? Co jest realne? Dlaczego tylko ludzie (a dokładniej mężczyźni) wchodzą do labiryntu? Dlaczego zwierzęta wchodząc do labiryntu pojawiają się automatycznie z drugiej strony muru, jakby nie dla nich był ten fenomen? Jakie znaczenie ma zdjęcie umierającej z głodu sudańskiej dziewczynki z czyhającym sępem w tle, które przyniosło Navidsonowi uznanie i sławę? Co czyta Navidson w swej ostatniej eksploracji i dlaczego akurat to? O co, do diabła, chodzi z matką Wagabundy i drzewem Ygddrasil? Dlaczego pytań ciągle przybywa i nie sposób uwolnić się od prób odpowiedzi na nie?

Po piąte i ostatnie:
Dom z liści to zaawansowany test naszej percepcji. Problematyka utworu krąży wokół zagadnień interpretacji rzeczywistości, niewidomy Zampano pisze głównie o naszym postrzeganiu, o widzeniu. Co widzimy, jak widzimy, dlaczego to, a nie coś innego, dlaczego nie widzimy i czego nie widzimy. Dywaguje o pojęciach przestrzeni, o tym, że wszystko co obserwujemy może być tylko echem naszej obecności odbitej o nieskończoną pustkę (jaką tak naprawdę przestrzeń jest), powidokiem niepoznawalnego uniwersum. Ujawnia się tu kolejna postać książki. Książka to wszechświat, stworzony przez demiurga–Danielewskiego. I nieważne już czy to demiurg–wariat, demiurg–nadczłowiek czy demiurg–kanciarz. Mamy tylko naszą zawodną percepcję jako klucz do jego poznania, które nie jest możliwe w żadnym z trzech powyższych przypadków.

Dom z liści to coś w rodzaju literackiego doświadczenia granicznego. Jest to powieść formalnie trudna, męcząca, wkurzająca, szarpiąca nerwy czytelnika, nieprzystępna. Fascynująca. I dokładnie taka ma ona być, o to właśnie chodzi. Powieść cały czas mocno dzieli odbiorców. Ale linia podziału nie biegnie pomiędzy czytelnikami bardziej lub mniej inteligentnymi, doświadczonymi czy oczytanymi. To bardziej podział na konserwatystów formy i zwolenników eksperymentu. Na tych co potrzebowali takiej książki dla czytelniczej odmiany i tych, którym taka odmiana nie jest do niczego potrzebna. Ja potrzebowałem.

W powieści Danielewskiego obok treści i fabuły ważne jest też to, jak całość rezonuje w czytelniku. Dla niektórych może to być za mało, dla niektórych wręcz za dużo. Staram się zrozumieć głosy krytyki, rozżalenia i określanie jej mianem powieści całkowicie przereklamowanej. Nie chcę też nikomu odbierać prawa do jego własnego, krytycznego zdania. Proponuję jednak każdemu niezadowolonemu czytelnikowi zastanowić się nad tym, jakie dokładnie zastrzeżenia ma do Domu z liści. Może po przemyśleniu sprawy okaże się, że większość zarzutów jest jednak wynikiem żalu do autora, za to, że nie gra on na warunkach, jakie chciałby dyktować odbiorca. Ja mam nadzieję, że Danielewski pojawi się jeszcze kiedyś w Polsce. 

Recenzja zamieszczona pierwotnie na Szortal

Tytuł: Dom z liści
Tytuł Oryginalny: House of Leaves
Autor: Mark Z. Danielewski
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Data wydania: październik 2016
Liczba stron: 736
ISBN: 9788374806091

3 komentarze:

  1. Gratuluje tak obfitej recenzji, na pewno potrzebowała sporo wysiłku - nie wspominając o lekturze powieści.

    Ja się boje, naprawdę się boje, bo czuje, że ta książka mnie przywali, spowoduje żmudną i drobiazgową analizę, intelektualny koszmar, który i tak na końcu pewnie nie doprowadzi mnie do zadowalających wniosków pogłębiając znaki zapytania zamiast na nie odpowiadając...

    Grot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Według mnie takie szarpanie czytelnika było jednym z podstawowych założeń autora. Na Świat Bibliofila pisałem o trzech możliwościach odbioru. Oczywiście, tak skrajny odbiór jak ten w stylu "Wagabundy" to tylko taka gruba przenośnia, ale kto wie... ?
      W każdym razie czytaj, musisz tylko znaleźć odpowiednio dużo czasu bo ta powieść tego wymaga.

      Usuń
  2. Racja, jutro właśnie odbiorę z księgarni razem z Onionsem z biblioteki grozy, teraz jestem z Poe, nie wiem jeszcze kiedy ją zacznę, może wpierw tego Onionsa a może i jeszcze coś. Na te możliwości odbioru czytałem, ale z pewnością jeszcze raz przejrze - na razie mam spory natłok od samych recenzji tej książki, a co dopiero gdy zacznę czytać...

    Grot

    OdpowiedzUsuń