niedziela, 29 maja 2022

Lobo. Portret bękarta

Chaotyczne akty bezsensownej ultraprzemocy


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

Ostrzeżenie: Ten album nie jest przeznaczony dla FRAJERÓW, PAJACÓW, GŁĄBÓW i ĆWOKÓW oraz osób o słabych nerwach! – tak krzyczy do nas tył okładki komiksu „Lobo. Ostatni Czarnian”. Wulgarnego i skrajnie przerysowanego kolesia o białej skórze i nieustającej ochocie na bijatykę znają nie tylko fani „TM-Semic”. Lobo rządził i dzielił w Polsce przed ćwierćwieczem – dziś powtórka z tej, jedynej w swoim rodzaju, rozrywki!

Lobo był jedną z najpopularniejszych postaci uniwersum DC Comics ostatniej dekady dwudziestego wieku. Nic dziwnego zatem, że TM-Semic u schyłku swego żywota wydawało jego przygody na potęgę. W 1983 roku, kiedy to Lobo pojawił się po raz pierwszy (i wyglądał inaczej niż w apogeum swej sławy i chwały) w trzecim zeszycie „Omega Men”, nic nie zapowiadało takiego sukcesu. Kosmiczny hulaka, łowca nagród, najemnik, przyjaciel delfinopodobnych kosmitów i rubaszny zabijaka – to on pojawił się w „Supermanie” 3/92 i spuścił tęgie lanie Kryptończykowi w jego antarktycznej samotni. Białoskóry drań tak spodobał się polskim czytelnikom, że dwa lata później, w ramach „Wydań specjalnych”, otrzymaliśmy pierwszy samodzielny album z tym (anty)bohaterem. W 2015 roku Egmont, w ramach swego ekskluzywnego cyklu „DC Deluxe”, wydał najwcześniejsze komiksy z ostatnim Czarnianem – te, od których tak naprawdę rozpoczął się boom na Lobo (TM-Semic zaczęło również od nich). 


„Lobo. Portret bękarta” to trzy opowieści. Czteroodcinkowy „Ostatni Czarnian” wydany został pierwotnie na przełomie 1990 i 1991 roku. Lobo jest wpieniony – ktoś napisał jego nieautoryzowaną biografię, w której został bardzo oczerniony – to w tym właśnie komiksie, Alan Grant i Keith Giffen („ojciec Lobo”), ustanowili jego oficjalną od tamtej pory biografię. Lobo pochodzi z utopijnej planety Czarni, na której nie istniało zło, zbrodnia, sądy, więzienia, policja, bieda, itp. itd. Nie istniało, dopóki nie urodził się demon w czarnijskiej (czarnianej?) skórze, ucieleśnienie chaosu i przyszły morderca całego swego gatunku. Na początku komiksu Lobo pracuje na zlecenie L.E.G.I.O.N.U. – organizacji dowodzonej przez niejakiego Vrila Doxa. Ma jedno zadanie – przewieźć tajemniczego więźnia z aresztu na planecie Oneida IV do bazy L.E.G.I.O.N.U. Gdy dowiaduje się, że eskortować będzie swą starą nauczycielkę, pannę Tribb, która dodatkowo okazuje się autorką jego „biografii”, wpada w szał. Ale nie może złamać kontraktu – to wbrew jego zasadom. Droga z Oneidy IV do miejsca docelowego znaczona będzie krwią, wybitymi zębami, połamanymi kośćmi i odciętymi kończynami. Ubaw po pachy!


Druga historia „Portretu bękarta” to „Lobo powraca” – również wydana swego czasu w Polsce. Nasz bohater jest spłukany – przyjmuje zatem zlecenie na niejakiego Loo, o którym wieść niesie, że jest twardszy i silniejszy od samego Lobo! Gdy ostatni Czarnian ginie w pojedynku, trafia do zaświatów – tam dopiero zaczyna się tango! Diabły, pod wodzą demona Etrigana, błyskawicznie zatrzaskują piekielne podwoje – Niebiosa same muszą poradzić sobie z kukułczym jajem. A jajo owo, robi w Niebie taką zadymę, jak nikt wcześniej i nikt później. Ostatnią historią zbioru są „Paramilitarne święta specjalne” – zalany w trupa Króliczek Wielkanocny daje Lobo kontrakt na czerwonego grubasa z Laponii, dla którego harują w pocie czoła i w nieludzkich warunkach zastępy zielonych elfów. Uwaga! – Święty Mikołaj tak naprawdę nazywa się Kris „Miazga” Miazgowski i jest zdecydowanie godnym przeciwnikiem dla Lobo. I znowu – przed nami totalna rozwałka.


Komiksy z Lobo to oczywiście totalne wariactwo, masa niewybrednych i dosadnych żartów, chaotyczne akty bezsensownej ultraprzemocy, Galaktyka jest przepełniona jest cudacznymi miejscami, które aż się proszą o całkowitą demolkę i najróżniejszymi groteskowymi typami o facjatach gotowych do przefasonowania. Lobo w takim świecie czuje się jak ryba w wodzie – kolejka w barze, bijatyka, stosy trupów, kolejka w barze i strzelanina. Jest to postać już z definicji nieśmiertelna (patrz: pojedynek z Loo) – zatem nie jest wiarygodna i poważna. U Granta i Giffena Lobo jest raczej katalizatorem sucharów i gagów niemal w stu procentach przekraczających granicę przyzwoitości. No tak, suchary są tu mocno powtarzalne (w kółko o tym samym tak naprawdę), ale zdecydowanie daleko im do czerstwości i na pewno nie są wymuszone. Absurd (ultra)przemocy Lobo jest tak olbrzymi, że z miejsca staje się parodią. Z tego też powodu, ten antybohater nigdy nie będzie stanowił realnego zagrożenia dla superherosów DC, to jest niemożliwe. Ani scenarzyści, ani czytelnicy nie mogą bowiem brać go na poważnie – „Portret bękarta” to czysty eskapizm, radocha i tyle.


Trudno nie zauważyć, że sami twórcy mieli jej masę podczas pisania scenariusza. Czego tu oni nie nawymyślali – kosmiczna „Liga przyzwoitości” składająca się z rześkich staruszek popijających popołudniową herbatkę z ciastkami; nie zamykająca ust panna Tribb; totalnie odjechany fanklub naszego bohatera, zwany „Dziećmi Lobo”; balet przemocy z piłą motorową; XIV Turniej Komandosów Ortografii (nie przeliterujesz, to giniesz!); Loo i jego pomagier; skrajnie groteskowy naczelnik Nieba i jego trądzik; czy wreszcie sam Święty Mikołaj degenerat. A wszystko to nie miało by pewnie aż tak wielkiej siły rażenia, gdyby nie odpowiedni dobór grafika.


Simon Bisley wybił się właśnie na „Ostatnim Czarnianie”. Zaprezentował tam bardzo prostą kreskę – skrajnie karykaturalną, ale nie przekombinowaną. Jest to Bisley nieco inny niż w późniejszym, omawianym niedawno, „Sądzie nad Gotham”. Tu jest po prostu rysowany – tam malowany. Tu momentami trochę niedbały, idący na uproszczenia i umowność – tam totalny, dopracowany i imponujący. Podstawowe cechy jego szalonej grafiki są jednak niezmienne – improwizacja, mistrzowie dalszych planów, pełno scenograficznych śmieci wypadających z każdego zakamarka, chaos, rzeź i przemoc. Nie ma co się oszukiwać – w przypadku „Lobo” strona graficzna mocno dominuje nad tekstową.

Szał na Lobo trwał dekadę. Teraz widać, że trochę się to wszystko zestarzało i nie zachwyca tak bardzo jaki kiedyś. Może faktycznie jedzie bardziej na sentymencie obecnie już czterdziestoletnich fanów komiksu. Ale, tak właściwie, czy ma to jakiekolwiek znaczenie?!



Tytuł: Lobo. Portret bękarta
Scenariusz: Alan Grant, Keith Giffen
Rysunki: Sam Kieth, Simon Bisley, Christian Alamy
Tłumaczenie: Michał Zdrojewski
Tytuł oryginału: Lobo. Portrait of a Bastich
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: lipiec 2015
Liczba stron: 256
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 180 x 275
Wydanie: I
ISBN: 9788328110472

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz