niedziela, 22 maja 2022

Doktor Strange

Na pradawne zastępy Hoggotha!

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.


Na ekranach kin dopiero co pojawił się „Doctor Strange in the Multiverse of Madness” – kolejny film Marvel Cinematic Universe. Największy czarodziej uniwersum (a właściwie multiwersum) skończył właśnie pięćdziesiąt dziewięć lat – narodził się w erze gwałtownej ekspansji Marvela i do tej pory jest jednym z jego najbardziej charakterystycznych bohaterów.

Cofnijmy się do samego początku lat sześćdziesiątych. W listopadzie 1961 roku ukazał się pierwszy odcinek „Fantastic Four” – to wydarzenie powszechnie uznawane jest za początek „Marvel Comics” i start wielkiej superbohaterskiej rewolucji komiksowej Stana Lee. Samo wydawnictwo istniało już wcześniej – najpierw jako „Timely Comics” założone w 1939 roku, w apogeum Złotej Ery Komiksu, a potem przemianowane na „Atlas Comics” w 1951, kiedy to zawierucha wojenna ucichła, popularność superherosów spadała i nadchodził zmierzch wspomnianej Złotej Ery. Gdy w 1954 roku powstał Kodeks Komiksowy (Comic Code Authority) cenzurujący amerykańskie historie obrazkowe i zabraniający umieszczania w nich erotyki, przemocy i grozy, Atlas Comics zaczęło szukać nowych sposobów na zatrzymanie czytelników. Zbawcami okazali się Stan Lee, Jack Kirby, Steve Ditko i Jim Steranko (między innymi) – nowy boom na superbohaterstwo zapoczątkowany przez „Fantastyczną Czwórkę” (rysowaną przez samego Jacka Kirby’ego) poskutkował zmianą nazwy wydawnictwa na „Marvel Comics”, czyli na taką, jaką obecnie dobrze znamy.


„Ofensywa Stana Lee” na amerykański rynek komiksowy była gwałtowna. „Fantastic Four”, „Hulk”, „Thor”, „Spider-Man” i jeszcze kilku innych herosów szybko otrzymało swoje własne serie komiksowe. Srebrna Era (choć wtedy jeszcze oficjalnie nikt jej tak nie nazywał) trwała w najlepsze. Oprócz serii skupionych w całości na jednym bohaterze (lub grupie) Marvel wydawał również całą masę antologii – była to spuścizna po Atlas Comics, niezwykle popularna i lubiana przez czytelników. Były to takie tytuły jak „Tales of Suspense”, „Tales of Astonish”, „Amazing Adventures” czy wreszcie ten najbardziej nas interesujący – „Strange Tales”.  Była to typowa komiksowa pulpa lat pięćdziesiątych – trochę infantylne science fiction, sensacja, przygoda a nawet groza (choć mocno złagodzona przez Kodeks Komiksowy). Jednym z twórców „Strange Tales” był mniej więcej trzydziestoletni wówczas Steve Ditko, wnuk europejskich imigrantów z Austro-Węgier. 


Ditko został zaproszony do Atlas Comics w połowie lat pięćdziesiątych przez Stana Lee. Głównym artystą rzeczonych antologii był oczywiście Jack Kirby, ale Ditko dość szybko dorobił się tam swojego własnego, najczęściej pięciostronicowego, stałego miejsca. Wszystko robił we współpracy ze Stanem Lee i za pomocą intensywnie wówczas stosowanej „metody Marvela” – Lee dawał ogólny zarys wydarzeń, a Ditko rozplanowywał całą historię, dzielił na kadry i rysował, oddając prace Lee, aby ten napisał dialogi. „Proste fantastyczne historyjki”, jakie wymyślali obaj panowie, były tak bardzo popularne (mierzono to ilością pochwał w listach od czytelników), że Stan Lee zdecydował o zaangażowaniu Ditko w prace nad serią, która okazała się jedną z najważniejszych w dziejach całego komiksu – „The Amazing Spider-Man”. Pierwszy odcinek wyszedł na samym początku 1963 roku. Nieporozumienia i ostre tarcia między Lee i Ditko, powstałe przy okazji prac nad tym tytułem, przyczynią się w głównej mierze do odejścia tego drugiego z Marvela w 1966 roku – ale póki co Ditko był na fali wznoszącej.


Kilka miesięcy po starcie „The Amazing Spider-Man” Stan Lee postanowił powołać do życia kolejną nową postać – także rękami Steve’a Ditko. W roku 1963 „Strange Tales” miało sprawdzoną strukturę. Głównym bohaterem antologii był najpopularniejszy członek Fantastycznej Czwórki – Ludzka Pochodnia. To on był na każdej okładce i to jego udział w każdym numerze „Strange Tales” był największy. Oprócz tego w każdym zeszycie znaleźć można było kilkustronicową prostą historyjkę w stylu „Strefy Mroku” (różni twórcy) oraz na samym końcu „domenę Ditko”. Stan Lee postanowił, że trzeba stworzyć superbohatera nieco innego niż reszta – Ditko zaproponował „czarodzieja”. Lee pamiętał dobrze z dzieciństwa słuchowisko radiowe pod tytułem „Chandu the Magician”, które uwielbiał – może dałoby się do tego nawiązać w komiksie? Na początek tylko na próbę, pięć stron w miesiącu, bo nie wiadomo co z tego wyjdzie. Kawałek „Strange Tales” okupowany przez Ditko nadawał się do tego idealnie. Stan Lee już wtedy miał pierwsze, delikatne scysje z grafikiem dotyczące człowieka-pająka – dlatego też, trochę złośliwie podkreślał, że nowy bohater-magik był w całości pomysłem Ditko (w razie czego, gdyby się nie spodobało). Ten z kolei podkreślał potem, że Lee tak naprawdę poza wpisaniem tekstu w dymki nie robił nic, więc nawet nie powinno być go w redakcyjnej stopce.


W lipcu 1963 roku w sto dziesiątym numerze „Strange Tales” pojawił się czarnoksiężnik, zwany Doktorem Strange. Ditko wzorował się na filmowych postaciach granych przez Vincenta Price’a w produkcjach opartych na twórczości Alana Edgara Poego (stąd też prawdziwe imię i nazwisko Doktora – Stephen Vincent Strange) – zwłaszcza na tej z „Kruka”, mającego premierę kilka miesięcy wcześniej. „Zwą go Doktor Strange! Nigdy nie spotkaliście nikogo takiego jak on! Redaktorzy naszego magazynu z radością i dumą, choć bez wielkiego hałasu, prezentują początek nowej serii, przedstawiającej inny rodzaj superbohatera. Oto… Doktor Strange, mistrz czarnej magii!!!”. Tak to się zaczęło.

W pierwszym, „próbnym” odcinku nie dowiadujemy się prawie niczego o naszym bohaterze – jest tajemniczym człowiekiem o umiejętnościach daleko wykraczających poza osiągalne dla zwykłych ludzi. Pomaga pewnemu mężczyźnie, nękanemu przez straszliwe koszmary, udając się w swej astralnej formie prosto do jego snów. Okazuje się, że przyczyną problemów są złe uczynki – doktor Strange uświadamia to swemu klientowi i w ten sposób prostuje jego ścieżki. W kolejnym odcinku poznajemy nemezis czarnoksiężnika, złowieszczego i przerażającego Barona Mordo oraz Mistrza nauk tajemnych, u którego Strange terminował. Przygody maga spotkały się z uznaniem czytelników, toteż Doktor Strange zadomowił się na stałe w „Strange Tales” i dostał większą ilość stron (od pięciu, stopniowo do dziesięciu). „Osiem mocnych, trzymających w napięciu stron! Dowód na to, że ten okres będzie już zawsze nazywany Komiksową epoką Marvela!” – krzyczał już na pierwszej stronie Stan Lee, zaskoczony najwidoczniej, że się udało.


W sto piętnastym numerze „Strange Tales” pojawiła się w końcu obowiązkowa geneza bohatera, zaskakująco wiernie odwzorowana potem w superprodukcji MCU z 2016 roku. Dumny, skupiony na swojej karierze i zarobkach, światowej sławy chirurg ma wypadek samochodowy, po którym nie może wrócić do zawodu. Rusza zatem do Tybetu, gdzie znajduje mistrza czarnej magii, nazywanego Starożytnym (w komiksie jest to drobny, zażywny staruszek z brodą, podczas gdy w filmie mamy po prostu Tildę Swinton z ogoloną głową). Dowiadujemy się też, że Baron Mordo był uczniem Starożytnego, który postawił sobie za cel zlikwidowanie Mistrza oraz Strange’a, gdy tylko ten zaczął wykazywać niesamowite postępy w nauce czarnej magii. Doktor nie był zatem superbohaterem z przypadku, jak większość herosów Marvela – nie ugryzł go radioaktywny pająk ani nie był wystawiony na supersilne promieniowanie gamma. On sam sobie wypracował swoją moc, sam doszedł do potęgi. Strange zamieszkuje w rezydencji w nowojorskim Greenwich Village, ma asystenta imieniem Wong i cały czas monitoruje cały świat pod kątem czarnomagicznych ataków. „Gdzie ludzkości zagraża magia… Doktor Strange musi interweniować!”.


Steve Ditko stworzył w sumie trzydzieści pięć odcinków – ostatni, zatytułowany „The End At Last!”, znalazł się w sto czterdziestym szóstym zeszycie „Strange Tales” z kwietnia 1966 roku. Wszystkie odcinki możemy już przeczytać po polsku – Egmont wydał je w zeszłym roku olbrzymim tomie zbiorczym w ramach cyklu „Marvel Limited”. Mniej więcej połowa „ery Ditko” to pojedyncze przygody Doktora, zmagającego się co chwilę z Baronem Mordo, Lokim (tak, tym z Asgardu), władcą domeny snów zwanym Nightmare, kosmitami, czarnoksiężnikiem Demonem czy starożytnym bożkiem. W sto dwudziestym szóstym odcinku pojawia się w końcu drugi (obok Mordo) największy wróg Doktora, czyli niepokonany, straszliwy Dormammu, władca i obrońca wymiaru zwanego Mroczną Domeną. Poznajemy też przyszłą ukochaną Strange’a, piękną Cleę, którą nasz bohater będzie nie raz ratował z opresji. Doktor zapobiega inwazji Dormammu na Ziemię i w zamian za szczególne osiągnięcia otrzymuje od Starożytnego dwa potężne, znane nam już, artefakty – latający czerwony płaszcz słuchający poleceń czarodzieja i potężne Oko Agamotto, czyli amulet o wielkiej mocy.


Siedemnaście ostatnich odcinków „ery Ditko” to jedna, długa fabuła, w której Doktor Strange wpada w tarapaty, w jakich jeszcze nigdy nie był. Dormmamu i Mordo łączą siły, aby raz na zawsze pokonać Doktora Strange’a. Czarnoksiężnik stawia im czoła – rusza w podróż przez różne dziwaczne wymiary, pojedynkuje się z pomagierami swych przeciwników oraz z nimi samymi i próbuje odnaleźć „Wieczność”, jeden z najpotężniejszych bytów w Uniwersum Marvela. Postać Wieczności wymyślił Steve Ditko i narysował po raz pierwszy w sto trzydziestym ósmym numerze „Strange Tales” – gigantyczną postać, której kontury wypełniają gwiazdy, galaktyki i inne kosmiczne obiekty, zna każdy fan Marvela (albo przynajmniej powinien). Wieczność to jedna z najbardziej „odjechanych” istot uniwersum – jej wygląd to esencja twórczości Ditko i jego pomysłu na „Doktora Strange’a”.

Omawiany dziś komiks jest dzieckiem swoich czasów, owocem rozszalałej ekspansji Marvela pierwszej połowy lat sześćdziesiątych. Rzecz niesłychanie prosta i banalna fabularnie (w Srebrnej Erze nie istniały komiksy ze złożoną i skomplikowaną fabułą), pompatyczna, teatralna – ale jednocześnie niesłychanie wciągająca. Strange nie krzyczy „Hokus pokus!” – on woła: „Na pradawne zastępy Hoggotha!” i „W imię Wiecznych Vishanti!”, mówi o „Siedmiu Obręczach Raggadorra” a podczas walki krzyczy „Podziwiaj, jak przyćmię światło twojej tarczy mrocznymi oparami Valtorra!”. Stan Lee z rozbawieniem mówił w wywiadach, że ciągle był pytany o znaczenie tych imion – prawda była taka, że wymyślał je zupełnie spontanicznie, bo podobało mu się samo brzmienie tego rodzaju „zaklęć”. Wrogowie Strange’a przypominają trochę Fu Manchu i są jak jeden mąż brzydcy i odstręczający. „Doktor Strange” ma też bardzo prostą ideę i przesłanie: „Jakaś wszechmocna siła tak urządziła wszechświat, że dobro zawsze zwycięża. Na każdego potężnego łotra przypada potężniejszy bohater! Na każdego wroga ludzkości przypada dzielny obrońca!”. Czarno-białe podziały, mocno spolaryzowane charaktery i pełna przejrzystość.


Mimo wszystko jednak komiks ten był czytany głównie przez dorosłych. Wszystko z powodu specyficznej metody twórczej Steve’a Ditko. „Doktor Strange” jest dziełem mocno odróżniającym się od reszty tytułów Marvela tamtych czasów. Ditko rysował w sposób niezwykle psychodeliczny, zahaczający o surrealizm Salvadora Dalego, budował zwariowane krajobrazy i halucynogenne wymiary, ale – co ważne - bardzo spójne wewnętrznie i logiczne, a cały „Doktor Strange” podszyty był pewnym niezdefiniowanym niepokojem. Nadchodząca wielkimi krokami Era Wodnika upatrywała w nim prekursora – hipisi, zaczytujący się komiksami Marvela zastanawiali się, czy Ditko nie wspomagał się czasem grzybami lub LSD. Prawda jest taka, że rysownik był konserwatystą i zwolennikiem obiektywizmu forsowanego prze Ayn Rand, autorkę głośnego wówczas „Atlasu zbuntowanego” (za co był nieustannie krytykowany w komiksowym środowisku), więc z środkami psychoaktywnymi było mu raczej nie po drodze.


Ditko był kimś w rodzaju „Pynchona komiksu”. Stronił od wywiadów, nie uzewnętrzniał się publicznie, mierziły go wszelkiego rodzaju branżowe nagrody (dostał kilka, nie przyjął żadnej), nie odbierał telefonów i nie odpowiadał na listy – wszyscy wiedzieli, gdzie go można znaleźć, ale nikt za bardzo nie miał śmiałości zawracać mu głowy. Zawsze uważał, że wszystko co ma do powiedzenia można znaleźć w jego pracach – po co strzępić język? Mała komunikatywność, silne przekonanie o słuszności własnych przekonań i mała elastyczność, jeśli chodzi o modyfikacje pomysłów były podobno głównymi przyczynami konfliktu ze Stanem Lee (który również skłonnością do kompromisów nie grzeszył). Największą kością niezgody był „Spider-Man”, którego Ditko chciał urealniać i proponować starszym odbiorcom a Lee próbował wrzucać w jakieś kosmiczne, kolorowe i mniej poważne awantury. Obaj panowie przestali w pewnym momencie ze sobą rozmawiać – Steve Ditko porzucił Marvela w 1966 roku, po narysowaniu sto czterdziestego numeru „Doktora Strange’a” – tytuł „The End at Last!” mówi sam za siebie.

Przygody czarodzieja można było nadal czytać na łamach „Strange Tales” – popularność bohatera była tak wielka, że dwa lata po odejściu Ditko przemianowano ten tytuł po prostu na „Doctor Strange” a współdzielący w tym czasie z czarodziejem antologię Nick Fury dostał własną serię. Ditko tymczasem pisał i rysował dla najróżniejszych wydawnictw komiksowych, aby w 1979 roku wrócić do Marvela (choć nie na wyłączność). W 1998 roku przeszedł na zasłużoną emeryturę i przestał zajmować się komiksem. Zmarł w 2018 roku, podobnie jak Stan Lee – nigdy nie zdołali sobie dokładnie wyjaśnić tego, co ich poróżniło. Często bywa jednak tak, że w wyniku tarć między dwoma przeciwstawnymi siłami powstaje coś dobrego – przygody czarnoksiężnika ze „Strange Tales” sprzed niemal sześciu dekad są tego świetnym przykładem.




Tytuł: Doktor Strange
Scenariusz: Stan Lee, Steve Ditko, Don Rico, Roy Thomas, Dennis O’Neill
Rysunki: Steve Ditko
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: Strange Tales #110-111, #114-146, The Amazing Spider-Man Annual 2
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: październik 2021
Liczba stron: 432
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 225 x 345
Wydanie: I
ISBN: 9788328152700

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz