Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.
John Carpenter skończył w tym roku siedemdziesiąt lat. Jest twórcą otoczonym prawdziwym kultem, jego filmy w erze VHS były dostępne w prawie każdej wypożyczalni kaset video. W czasach swoich kinowych emisji nigdy nie osiągały oszałamiających sukcesów, a wręcz przeciwnie – spotykały się raczej z negatywną oceną ze strony krytyków i widzów. Zarzucano im hołdowanie niskim instynktom, przesadne epatowanie przemocą i brutalnością. No tak, były takie – tylko czy ma to jakiekolwiek znaczenie, w obliczu tego, że są to po prostu filmy, które można oglądać z taką samą przyjemnością po kilka razy? Skąd ich siła? Może dlatego że John Carpenter jest reżyserem, który prawdziwie i wprost bezgranicznie kocha kino. Kocha też muzykę – ścieżki dźwiękowe do wielu swoich filmów tworzył samodzielnie. Tę miłość i bezkompromisowe podejście do sztuki filmowej widać w każdej jego produkcji – wszystkie są, podobnie jak u innego kinowego rozrabiaki, Quentina Tarantino, oznaczone jego osobistym, niepowtarzalnym, twórczym stemplem. John Carpenter zostawia w każdym swoim filmie kawałek duszy i nawet te obiektywnie rzecz biorąc słabsze produkcje, warto poznać.
Urodził się w Carthage, w stanie Nowy Jork w 1948 roku. Gdy miał pięć lat jego ojciec dostał pracę w południowej części stanu Kentucky, gdzie przeniósł się z całą rodziną. John od najmłodszych lat kochał filmy i muzykę – miłość do dziesiątej muzy zaszczepiła mu matka, z którą regularnie chodził na seanse do miejscowego kina, a gry na instrumentach nauczył go ojciec, nauczyciel muzyki. Mały John oglądał wszystko, co było tylko możliwe, przede wszystkim klasyczne westerny z Johnem Wayne’em, który stanowił dla niego (dla całej ówczesnej Ameryki, zresztą) wzór siły i męskości – „Rio Bravo” w reżyserii Howarda Hawksa, jest ulubionym filmem Carpentera aż do dziś. Również, charakterystyczne dla lat pięćdziesiątych, naiwne i infantylne kino science fiction z takimi hitami jak „Istota z innego świata”, „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” czy „Zakazana planeta”, pozostały dla niego przez całe życie źródłem inspiracji.
Filmy Carpentera wyrastają na gruncie doświadczeń i fascynacji reżysera z dzieciństwa i młodości, ale nie pozbawione są również wpływu popkultury z okresu, w którym powstawały. Westerny i science fiction lat pięćdziesiątych to podstawa, bez wątpienia. Pulpowe komiksy i magazyny tamtych lat to kolejna rzecz. Ale w pełnej pasji twórczości reżysera słychać też echa twórczości Alfreda Hitchcocka, którego Carpenter ceni za mistrzowski suspens oraz Romana Polańskiego, uwielbianego za diaboliczne i niepokojące klimaty. Znajdziemy też cechy grindhouse’u[1] lat siedemdziesiątych, kina exploitation[2] i niskobudżetowych horrorów gore. Zresztą, jak się potem okazuje, pojęcie „niskobudżetowy” jest nierozerwalnie złączone z losami jego kariery.
Dwa wydarzenia z wczesnego dzieciństwa ugruntowały jego postanowienie o zostaniu filmowcem. Gdy miał pięć lat, poszedł z mamą do kina na „Przybyszy z przestrzeni kosmicznej” w reżyserii swojego innego idola, Jacka Arnolda. Krzyk, wrzask, przerażenie. John wystraszył się niepomiernie, ale jednocześnie został oczarowany. Horror science fiction będzie tym gatunkiem, który zdominuje jego przyszłą filmową karierę. Nie bez znaczenia był również fakt, że w tych czasach, schowany pod kołdrą z latarką w ręku, zaczytywał się nocami popularnymi w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych komiksami grozy. Jego dwa ulubione – „The Vault of Horror” oraz „The Tales from the Crypt” zostały skasowane przez niesławny Kodeks komiksowy w 1954 roku[3] – ale ziarno, na szczęście, zostało zasiane. Drugim ważnym momentem były jego ósme urodziny. Dostał wtedy od ojca swoją pierwszą, małą kamerę i zaczął po prostu kręcić filmy.
W 1968 roku rozpoczął studia filmowe na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w Los Angeles. Marzenie Johna zaczyna się spełniać. Umuzykalnianie z dzieciństwa procentuje – wraz z kilkoma kolegami zakłada zespół muzyczny o nazwie „The Coupe the Villes” i tworzy między innymi ścieżki dźwiękowe do nie istniejących jeszcze filmów. A w 1970 roku, nadal na studiach, rozpoczyna karierę filmową. Tworzy dwudziestominutowy western pod tytułem „The Resurrection of Bronco Billy”, który (uwaga!) niespodziewanie zdobywa Oscara w kategorii aktorskich filmów krótkometrażowych! Czy mogło się to ułożyć jeszcze lepiej? Carpenter przecież cały czas powtarzał, że chce robić westerny, że chce iść śladami Howarda Hawksa, po to właśnie żyje. Drugim ważnym wydarzeniem roku 1970 jest rozpoczęcie prac nad swoim pierwszym, co prawda jeszcze zupełnie amatorskim, ale wliczanym już do jego twórczego kanonu, filmem science fiction.
No właśnie, filmy. Przyjrzyjmy się im w końcu, w końcu to one są tu najciekawsze.
Sorry to interrupt your recreation, fellows, but it is time for Sgt. Pinback to feed the alien
„Czekając na Godota” w kosmosie
Dokładnie w ten sposób John Carpenter określił swój pierwszy pełnometrażowy film, „Dark Star”. Jeszcze na studiach wraz ze swoim kumplem Danem O’Bannonem (tak, to ten od scenariusza jednego z najlepszych horrorów w historii[4]) postanowił stworzyć odpowiedź na „Odyseję kosmiczną 2001” Stanley’a Kubricka. Bardzo szumnie powiedziane. Ta z pozoru mało poważna deklaracja, ma jednak pewne uzasadnienie. John Carpenter chciał zwrócić uwagę na to, co Kubrick pomijał, bo nie stanowiło to sedna jego arcydzieła. Otóż kosmiczni podróżnicy zamknięci w małej, ciasnej przestrzeni na długie lata, mogą po prostu zacząć wariować z nudów. Dosłownie.
„Dark Star” to kosmiczny krążownik wysłany z Ziemi w najdalsze zakątki naszej galaktyki. Jego celem jest likwidacja „niestabilnych planet”, czyli takich, które w jakiś (bliżej nieokreślony) sposób przeszkadzają ludzkiej ekspansji. Między krótkimi epizodami, w których całe światy eksplodują w ogniu tanich efektów specjalnych, załoga trwa w marazmie, bezruchu i potwornej nudzie, przerywanej z rzadka koniecznością nakarmienia dziwnego kosmity, którego schwytano podczas podróży. Ten pokraczny stwór to jakaś nadmuchiwana pomarańczowa piłka plażowa lub dynia wydająca podejrzane piski. Śmieszny i niepoważny, ale to on właśnie jest protoplastą obcej istoty, która za kilka lat opanuje statek Nostromo.
„Dark Star” to tak naprawdę slapstickowa komedia science fiction. Kosmonauci-hippisi robią sobie nawzajem dowcipy, gonią pomarańczowego kosmitę lub przed nim uciekają oraz próbują przemówić do rozumu gadającej bombie z zainstalowaną sztuczną inteligencją, która zaczyna wpadać w komiczną paranoję. Pierwsze koty poleciały za płoty i choć sam Carpenter twierdzi, że nie ma, po co do tego wracać i nie ogląda już tego filmu od wielu, wielu lat – to jednak w pewnych środowiskach produkcja ta ma status kultowej.
Pierwsza wersja miała tylko 40 minut, po znalezieniu inwestora chłopaki wydłużyli ją do dziewięćdziesięciu i „Dark Star” trafił do kin w styczniu 1975 roku, dokładnie w dwudzieste siódme urodziny Carpentera. Film jednak nie przyniósł ani oczekiwanej popularności, ani pieniędzy. John Carpenter zaczął wówczas pisać scenariusze filmowe (między innymi wtedy powstała wstrząsająca historia Laury Mars[5] i tekst, który po kilku latach otworzył drzwi do Hollywood Kurtowi Russellowi[6]). No i przyszedł rok 1976, kiedy to zaatakowano posterunek numer trzynaście.
[1] Grindhouse – rodzaj kina, który zdobył szczególną popularność w Stanach Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych. Były to najczęściej kina samochodowe lub stare, bary i spelunki, gdzie wyświetlano niskobudżetowe horrory, gore i filmy exploitation.
[2] Kino eksploatacji (exploitation movie) – przeważnie niskobudżetowe, amatorskie filmy kręcone przez pasjonatów lub początkujących artystów na tematy uznawane za prymitywne, wulgarne i niemoralne, czyli seks, zboczenia, przemoc, krew, okrucieństwo, wynaturzenia.
[3] Comics Code Authority – kodeks komiksowy utworzony i wprowadzony w 1954 roku przez organizację CMAA (Comics Magazine Association of America), który zabraniał umieszczania w komiksach treści związanych z seksem, erotyką, brutalnością i przemocą.
[4] R. Scott, Obcy, USA, 1979.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz