Ofiary ciągu przypadków
Druga powieść Kurta Vonneguta ukazała się dopiero siedem lat po pierwszej. Moglibyśmy już w „Pianoli” doszukiwać się cech science fiction, ale tak naprawdę dopiero „Syreny z Tytana” możemy zaszeregować do tej konwencji literackiej. Choć i tak elementy fantastycznonaukowe nie są tu najważniejsze – są pretekstowe i umowne. Znaczy – są tylko narzędziami. Jesteśmy tak daleko od hard s-f jak to tylko możliwe – co w przypadku fantastycznych powieści Kurta Vonneguta jest oczywiście normą.
Pewien bogaty, żonaty i szukający w życiu „czegoś więcej” człowiek, Winston Niles Rumfoord z Nowej Anglii, poleciał ze swoim psem w kosmos. Próbował tam odnaleźć szeroko pojętą „prawdę o świecie” – co zresztą cała ludzkość robi od tysięcy lat. Znalazł więcej niż się spodziewał – tajemnicze, niezrozumiałe zjawisko o nazwie „infndybuła chronosyklastyczna”, zawierające wszystkie możliwe subiektywnie wyrażane prawdy o wszechświecie. Rumfoord i jego pies zostali zamienieni w falę prawdopodobieństwa rozciągającą się od naszego Słońca aż do Betelgezy (nie wiadomo czemu akurat tak) – istnieją w każdym możliwym miejscu i czasie, znają przeszłość i przyszłość. Gdy falę przecina jakieś ciało niebieskie następuje na nim swego rodzaju kolaps funkcji falowej i dochodzi do materializacji naszych niewydarzonych astronautów. Przy czym – co znamienne – na Tytanie, jednym z księżyców Saturna, Rumfoord i jego pies występują w fizycznej postaci na stałe.
Raz w roku zatem dochodzi do materializacji na Ziemi, akurat w rezydencji Rumfoordów. Pani domu, Beatrycze Rumfoord, nie potrafiąca darować mężowi jego „występku”, odpiera ciągłe ataki gapiów. Winston zaprasza na jedną z nadchodzących materializacji pewnego bogatego playboya, dziedzica wielkiej fortuny, bawidamka i utracjusza. Malachiasz Constant dowiaduje się od Rumfoorda, że ten ma już dla niego plan na przyszłość i choćby Malachiasz nie wiadomo, jak się wzbraniał, to swego przeznaczenia nie uniknie – nic dziwnego, wszak Rumfoord, jak już wspominaliśmy, zna przyszłość. Malachiasza czeka podróż na Marsa wraz z Beatrycze, romans z nią, wojna z Ziemią, przymusowy pobyt na Merkurym, powrót na Ziemię w „chwale” (cudzysłów zamierzony) i ostatecznie podróż na Tytana. Zarówno on jak i jego przyszła kochanka nie godzą się na taki determinizm – zrobią zatem wszystko, aby uciec przeznaczeniu. Tylko, czy będą w stanie?
O fabule tyle – będzie ona jeszcze bardziej absurdalna, groteskowa, wesoła i jednak gorzka w smaku, niż cały opis z poprzedniego akapitu. Kurt Vonnegut napisał wielką, zabawną w smutny sposób, satyrę na człowieczeństwo, cywilizację, władzę, religię i wreszcie antropocentryzm. „Syreny z Tytana” mówią jasno – nie istnieje żaden wyższy cel ani sens istnienia ludzkości. Autor wręcz wyśmiewa wszelkiego rodzaju teleologiczne teorie, nie tylko te mówiące o powstaniu człowieka na „obraz i podobieństwo” – powieść zakłada, że powód, dla którego zaistnieliśmy jest (a w zasadzie mógłby być) tak banalny i prozaiczny, że już na starcie wzbudzający poczucie wewnętrznego buntu. Ludzkość jest kosmicznym żartem – nadaje swemu istnieniu celowość i zakłada porządek wszechświata wbrew jakiejkolwiek logice i zdrowemu rozsądkowi.
W takim świecie Malachiasz Constant (uwaga – przytoczę teraz cytat wykorzystywany chyba w każdej recenzji powieści, ale trudno go zignorować z powodu jego celności) jest tylko „ofiarą ciągu przypadków, jak każdy”. Chce „stać się niegodnym jakiegokolwiek przeznaczenia” – nie wie jednak, że żadnego przeznaczenia nie ma. Światem rządzi probabilistyka, ludzie nie mają praktycznie żadnej wolnej woli – rzucają wyzwanie historii, ale konsekwentnie z nią przegrywają. Rumfoord widzi każdego człowieka jako pasażera wagonika kolejki górskiej, z którego nie można wysiąść. Los każdego z nas z osobna nie jest przypieczętowany, ale nie mamy za bardzo możliwości, aby realnie na niego wpływać. Jednostki miotane na lewo i prawo wiatrem historii staną się później stałymi bohaterami powieści Vonneguta – jak chociażby Howard W. Campbell Jr. („Matka Noc”).
Vonnegut reagował zawsze na wydarzenia mające miejsce w otaczającym go świecie. „Syreny z Tytana” są efektem wyścigu zbrojeń, zimnej wojny i poczucia jednostkowej znikomości wobec sił rządzących światem. To dlatego autor już na początku powieści wysnuł pewną teorię. Ludzkość od zawsze szukała prawd i sensu w „świecie zewnętrzności” – na drugim końcu świata i poza nim. A powinna zwrócić się do wewnątrz władnych dusz – każdy człowiek z osobna do własnej. Fakt braku wolnej woli (w rozumieniu bardzo humanistycznym, niezwiązanym z pojęciem determinizmu, lecz raczej bezsiły) nie musi jednak spędzać nam snu z powiek – możemy, jak w trzecim „Matrixie”, żyć jej złudzeniem i być po prostu dobrymi ludźmi.
W „Syrenach z Tytana” pojawia się pierwsza wzmianka o planecie Tralfamadorii w Obłoku Magellana – jeszcze usłyszymy o niej w kolejnych powieściach. Następująca po omawianej dziś powieści „Matka Noc” nie jest już w żadnej mierze fantastyką, ale nie brakuje jej polotu, żartobliwej narracji, dygresyjnego szaleństwa, piekielnej inteligencji autora i tego specyficznego, nieustannego dialogu z czytelnikiem. Jesteśmy wszyscy ofiarami ciągu przypadków – dobrze jest czasem potknąć się o książkę Vonneguta.
Tytuł: Syreny z Tytana
Autor: Kurt Vonnegut
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
Tytuł oryginału: Sirens of Titan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Wydawca oryginału: Delacorte
Rok wydania: 2019
Rok wydania oryginału: 1959
Liczba stron: 384
ISBN: 9788381166751
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz