niedziela, 9 lutego 2025

Punisher Epic Collection. Najwyższy wymiar kary

Konstrukcja cepa


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Przed nami ostatni tom „Punisher. Epic Collection”. Wielka gratka dla fanów TM-Semic, ciekawostka dla pozostałych. Lata dziewięćdziesiąte w Marvelu skrywają jeszcze wiele innych niespodzianek, ale na razie, dopóki za oceanem epickie „Punishery” mają zastój wydawniczy, cieszmy się tym, co mamy.

A mamy w sumie pięć grubych tomów. Ostatni, zatytułowany „Układanka Jigsawa” i opatrzony numerem pięć (pierwszy do tej pory nie został wydany w Stanach), kończy się na 48 odcinku „Punishera” z maja 1991, czyli na Semicowym numerze 4/1992. Omawiany dziś album, „Najwyższy wymiar kary”, jest „epicem” numer siedem, rozpoczynającym się dopiero od odcinka 63 z maja 1992 roku. Dlaczego tak? Szósty tom kolekcji również nie doczekał się do tej pory wydania w USA. Ciekawych, co było pomiędzy, nie mogę nawet odesłać do starych wydań TM-Semic – nasze słynne wydawnictwo wypuściło z tego pominiętego (jak na razie) okresu tylko odcinki 49-51, bo zajęło się wtedy inną, popularniejszą (Jim Lee rysuje – wiadomo) serią „Punisher. War Journal”. TM-Semic miotało się w tych czasach niemożebnie – w polskich „Punisherach” z lat 1993-1995 brak jakiejkolwiek chronologii, choć (prawdopodobnie) Marvel Arek wybrał rzeczywiście wszystko, co najlepsze z tamtego okresu.


I tak, zawartość dzisiejszego „Najwyższego wymiaru kary” była niemal w całości wydana w Polsce przed trzydziestoma laty. Otwierające album „Przeciążenie” jest kolejnym punisherowym one-shotem i - jak to zazwyczaj bywa - odstaje jakościowo od głównej serii. Dygresja: popularność serii Marvel Comics z lat dziewięćdziesiątych może być mierzona ilością takich właśnie pojedynczych, istniejących poza nią odcinków. Co chwila pojawiali się twórcy biorący na tapet jakąś hitową postać, ale nie mogący się wbić do głównej serii – a takich one-shotów „Punisher” miał wtedy sporo. Punisher bierze udział w jednej z najbardziej absurdalnych akcji w swej historii – w walce z handlarzami narkotyków udaje się… na orbitę okołoziemską. Coś jak „Szybcy i wściekli 9”, czyli lekka przesada. O dziwo, tę historię napisał sam Mike Baron, etatowy scenarzysta „Punishera”, który odszedł właśnie w tym pominiętym przez „epickie kolekcje” okresie. Czyli w czasach, kiedy Frank Castle uparcie zakładał na głowę czerwoną opaskę à la Rambo, nawet jeśli urągało to logice i zdrowemu rozsądkowi.


Dalej mamy trzynaście zeszytów regularnej serii – od 63 do 75. Po gościnnym występie Chucka Dixona, który napisał całkiem niezły odcinek o nieuzbrojonym Pogromcy broniącym swego ulubionego supermarketu przed rabusiami, do gry weszli dwaj panowie, którym już dawno proponowano zajęcie się „Punisherem”. Dan Abnett i Andy Lanning znani są u nas głównie z „Anihilacji”, „Strażników galaktyki” i „Wojny królów”, czyli komiksów dość mocno odbiegających od (w miarę) realistycznego „Punishera”. Ale to właśnie oni, na ponad dekadę przed eksploracją kosmosu Marvela, będąc jeszcze w początkowym okresie swych karier, otworzyli drzwi do omawianej dziś serii kopniakiem – siedmioczęściowy „Eurohit” był faktycznie hitem. TM-Semic wydało go w całości w numerze 3/1995, kiedy to sprzedaż tego tytułu w Polsce zaczęła już spadać i wydawnictwo przeszło na specyficzny 136-stronicowy format. Z tego też powodu wyleciało wtedy z „Eurohitu” kilkanaście stron.


No a teraz mamy całość. Frank Castle udaje się do Europy w pościgu za płatnym mordercą o pseudonimie „Snakebite”. Poznaje tam swego naśladowcę, intrygującą panią inżynier pracującą przy czekającym na rychłe otwarcie Eurotunelu pod kanałem La Manche i musi zrobić rundkę po zachodnich krajach naszego kontynentu, aby wyprzedzić zabójcę i ocalić jego cele. Szkoda, że panowie scenarzyści nie wysłali go do Polski albo chociaż gdziekolwiek w rejony oddzielone jeszcze trzy lata wcześniej Żelazną Kurtyną. Kto wie, może nie mieli jak zrobić researchu, a nie chcieli zmyślać wyglądu naszych szarych blokowisk. Tak czy inaczej – „Eurohit” jest naprawdę sprawnie opowiedzianą, dynamiczną, przypominającą nieco „Jamesa Bonda” (zgadnijcie, którego dokładnie), historią pełną akcji, strzelanin i pościgów. Są nawet marvelowscy europejscy superbohaterowie jak Tarantula i Batroc – prości jak przysłowiowa konstrukcja cepa (i fabuły dzisiejszego „epica”) herosi.


Tak, wszystko jest tu bardzo proste, czytelne, wyglądające na to, czym jest w istocie. Ale nie prostackie – lektura „Pogromcy” to nadal sama przyjemność. Gdy Frank Castle wraca do swej ojczyzny po europejskich wojażach, Abnett i Lanning lecą tam razem z nim i nadal całkiem nieźle im idzie. Nadal podstawowym wątkiem niemal wszystkich fabuł jest walka z przemytnikami narkotyków – „Police Action”, kończąca odcinki serii wchodzące w skład „Najwyższego wymiaru kary”, również tego dotyczy. Ostatnim jest nieco „grubszy” niż inne zeszyt numer 75, w którym zmieszczono jeszcze dwie, krótkie bijatyki – jedną zilustrował Val Mayerik, który jeszcze powróci w przyszłości, a drugą sam Simon Bisley w swoim charakterystycznym, obłędnym stylu.


A na koniec znów dwa one-shoty. Najpierw lądujemy w Nowym Orleanie, gdzie Frank będzie musiał zmierzyć się nie tylko z handlarzami białym proszkiem, ale i wyznawcami voodoo, a potem razem z Czarną Wdową, w jedynym odcinku bez narkotyków, ścigał będzie genialnego fizyka i mordercę jednocześnie. Pierwsza opowieść jest naprawdę słabo napisana i narysowana, można ją pominąć bez straty (a może nawet i z zyskiem) dla lektury. W drugiej Punishera bardzo mało i tak właściwie to Natasha Romanoff gra tu pierwsze skrzypce od początku do końca. Ale tu przynajmniej mamy świetny rysunek – Larry Stroman, którego znamy z drugiego polskiego tomu „Epic Collection”, ma swój własny, trochę karykaturalny i ciekawy styl.


„Punisher” rysowany był wtedy zazwyczaj bardzo realistycznie – muskularne postacie, sceny walk, bronie i samochody, jako nieodłączny składnik konwencji, stawiały takie właśnie wymogi. Wszystkie odcinki Abnetta i Lanninga z omawianego dziś tomu (czyli zdecydowaną większość) narysował Doug Braithwaite, którego znamy z drugiego tomu „Punisher MAX” Gartha Ennisa. Tu nie ma finezji, eksperymentów formalnych czy niespodzianek. Jest za to porządna, rzemieślnicza robota dająca pożądany efekt. To jest Frank Castle prosto z lat dziewięćdziesiątych!


Czy to koniec „Punishera” w Egmoncie? Jeśli chodzi o „Punisher. Epic Collection” – tak, przynajmniej dopóki w USA nie ukażą się kolejne tomy. Te pięć, które dotarły do Polski, wydano oryginalnie w latach 2017-2021 – tylko że od prawie czterech lat jest cisza. Ale mamy jeszcze dwie inne serie z tamtych lat. Świetną „Punisher. War Journal” z Jimem Lee, tak mocno eksploatowaną swego czasu przez TM-Semic, i „Punisher. War Zone”, która też, choć w mniejszej ilości, dotarła kiedyś do Polski. Punishera nigdy dość, więc czekam cierpliwie.



Tytuł: Punisher Epic Collection. Najwyższy wymiar kary
Scenariusz: Mike Baron, Chuck Dixon, Dan Abnett, Andy Lanning, John Wagner, D.G. Chichester, Roger Salick, Mike Lackey
Rysunki: Hugh Haynes, Tod Smith, Doug Braithwaite, Phil Gascoigne, Larry Stroman, Val Mayerick, Simon Bisley
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: Punisher Epic Collection. Capital Punishment
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: grudzień 2024
Liczba stron: 492
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328171183

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz