niedziela, 5 stycznia 2025

Przygody Tintina. Tom 6

To już jest koniec


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

W szóstej dekadzie dwudziestego wieku Tintin przeżywał swe najwspanialsze przygody – włóczył się po Księżycu, walczył z tajnymi agentami Skrainy i handlarzami niewolników na Bliskim Wschodzie. Gdy rozpoczęły się lata sześćdziesiąte, Hergè był u szczytu sławy – dwa pierwsze odcinki omawianego dziś albumu okrzyknięte zostały arcydziełami, dwa kolejne „historiami niepotrzebnymi” a piąta, niedokończona, tworem symbolicznie zamykającym cykl. Przed nami ostatnie „Przygody Tintina”.

Gdy kończyły się lata pięćdziesiąte, końca dobiegało też małżeństwo Hergè’a. Autor Tintina, przeżywający co rusz załamania nerwowe i depresje, uwikłał się dodatkowo w romans z koleżanką z pracy, dla której postanowił zostawić żonę. Wszystko to w świetle przysłowiowych reflektorów, wszak Hergè był na świeczniku – „Przygody Tintina” dorobiły się krytycznych analiz literackich, szeregu słuchowisk radiowych, filmów aktorskich i oczywiście wielkiej rzeszy fanów. Gdzieś tam w oddali na południowym zachodzie majaczyły już cienie dwóch nieustraszonych Galów, ale na razie to młody belgijski poszukiwacz przygód rozdawał karty. Hergè, pomimo tak wydawać by się mogło korzystnego położenia, dręczony był nie tylko wyrzutami sumienia z powodu romansu, ale i „snami o białej pustce”. Dochodziła do tego bliżej nieuzasadniona chęć nawiązania ponownego kontaktu ze swym chińskim przyjacielem Zhangiem, który tak bardzo pomógł mu zrozumieć kulturę Państwa Środka podczas pisania „Błękitnego Lotosu” (patrz: tom drugi). Z tego wszystkiego powstał „Tintin w Tybecie”, odcinek najbardziej chyba rozpoznawany i powszechnie wychwalany pod niebiosa. Oczywiście słusznie.


Tintin śni o tym, że jego przyjaciel Czang zagubił się gdzieś w Tybecie i woła o pomoc w głębi śnieżnej, oczywiście białej, pustki. Na szczęście niedługo się zobaczą, gdyż Czang poinformował go listownie, że wybiera się do Europy. Gdy kapitan Baryłka pokazuje mu artykuł o katastrofie lotniczej w Katmandu, Tintin łączy kropki i postanawia niezwłocznie udać się do Nepalu, a potem w głąb Himalajów. Baryłka i Miluś udają się tam razem z nim – spotykają miejscowych Szerpów, walczą ze śnieżycą, odwiedzają klasztor tybetańskich mnichów i trafiają na trop yeti. Mamy tu do czynienia z bardzo niestandardową opowieścią – nie ma żadnej kryminalnej zagadki, żadnego przeciwnika. Jest tylko niezłomność Tintina, wyidealizowanego w tym akurat odcinku do niespotykanego wcześniej poziomu. Bohater wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi oraz wszystkim znakom na niebie i ziemi, dąży do uratowania Czanga, zaginionego gdzieś na niezmierzonych pustkowiach Tybetu. Sam Hergè nazywał ten odcinek sposobem na autoterapię i wyjście z moralnego dołka – Tintin reprezentuje tu absolutne dobro i całkowite poświęcenie. Tybetańska przygoda nie jest jednak tylko jakąś górnolotną fabułą o duchowej podróży – pełno tu znakomitego humoru, gagów i wszystkiego co w „Tintinie” najlepsze. Niektórzy walczący o wolność Tybetu dopatrywali się tu nawet manifestu politycznego i zdecydowanego poparcia dla wypędzonego właśnie Dalajlamy – bezpodstawnie i życzeniowo, bo Hergè nijak nie komentował w komiksie ówczesnej chińskiej polityki wobec tej prowincji.


Hergè, zaraz po publikacji wspomnianego albumu, zaczął cierpieć na blokadę twórczą. Dlatego zamiast wysyłać Tintina i jego przyjaciół gdzieś daleko w świat, postanowił zatrzymać ich w domu. A konkretnie w Zamku Księżymłyn, który kapitan Baryłka otrzymał w spadku. Wielka diwa operowa, znana nam dobrze Bianka Castafiore, oznajmia listownie Baryłce, że wprowadza się do niego ze świtą na czas nieokreślony! O tak, bo wszystko jej przecież wolno, nawet pytać nie musi. Przerażony Baryłka chce salwować się ucieczką, ale skręca kostkę i zostaje unieruchomiony w rezydencji – musi zmierzyć się z rzeczywistością. Akcja „Klejnotów Bianki Castafiore” nie wychodzi poza posiadłość Baryłki – niczym u Agathy Christie zawiązuje się intryga rzekomo skradzionych klejnotów rodowych śpiewaczki. Podejrzani? Wszyscy, a zwłaszcza Romowie, którzy zaproszeni z dobroci serca przez Baryłkę, rozbili obozowisko nieopodal Księżymłyna.


Autor nazwał ten album „antyprzygodą” – jawnie kpi z konwencji kryminału (bo na ten rodzaj literatury pozują „Klejnoty…”), przyzwyczajeń czytelników i konstrukcji wszystkich dotychczasowych odcinków serii. Hergè cały czas myli tropy, rozwiesza na każdym kroku nienaładowane strzelby Czechowa, sugeruje Wielkie Zagadki do Rozwiązania, za którymi nic zupełnie się nie kryje, nie tyle zrywa wszelkie narracyjne związki przyczynowo skutkowe, co obnaża ich całkowity brak i pozwala przypadkowi rządzić wszystkim. Czytelnik zwodzony jest na manowce bardzo jawnie – od początku do samego końca. Tylko że jest to absolutnie celowe i rewelacyjnie rozpisane. „Klejnoty Bianki Castafiore” to drugie arcydzieło ostatniego albumu serii – Hergè znakomicie gra z odbiorcą regułami komedii pomyłek, specyficznymi powtórzeniami narracyjnymi, nawiązaniami i dostarcza olbrzymią dawkę humoru. Znowu pojawia się namolny Serafin Lampion, głupkowaci Tajniak i Jawniak, ciągle dzwonimy do jatki Walerego Wątróbki, Baryłka dociera do kresu wytrzymałości psychicznej, a profesor Lakmus nadal nic nie słyszy. W tym całym natłoku gagów, żartów i rozbrajających dialogów nie sposób jednak zauważyć specyficznej, bardzo udanej podwójnej gry Hergè’a. Autor zwodzi czytelnika i uprawia dezinformację dokładnie w taki sam sposób, jak robią to sobie wzajemnie bohaterowie dramatu (komedii?). Tak jakby w dobie rozwoju massmediów (na co wyjątkowo mocno zwraca uwagę ten odcinek) i kurczenia świata, język upadał, a komunikacja ulegała gwałtownej erozji. Ciągłe przejęzyczenia, niedomówienia i zapominanie ważnych szczegółów (Bianka Castafiore przekręca nazwisko Baryłki za każdym razem, gdy się do niego zwraca) stanowią podstawę wciąż i wciąż mylącej tropy fabuły.


„Klejnoty Bianki Castafiore” zawierały tak wiele nawiązań do poprzednich albumów i charakterystycznych postaci, że uznano je za podsumowanie dotychczasowej drogi twórczej autora - a o kolejnym powiedziano, że jest to „o jeden album za daleko”. Hergè w połowie lat sześćdziesiątych, mocno pod wpływem Rewolucji Kubańskiej i inwazji w Zatoce Świń, postanowił znów sprowadzić Tintina i Baryłkę do południowoamerykańskiego San Teodoros. Album miał nosić nazwę „Tintin et les Bigotudos” (z hiszpańskiego „Wąsacze”, czyli nawiązanie do postanowienia rebeliantów Castro, którzy obiecali nie golić się, dopóki nie dopną swego). Szło jak po grudzie – niemoc twórczą potęgowały też coraz większe sukcesy francuskiego „Asteriksa”, o którym już przebąkiwano, że zdetronizuje Tintina i zostanie flagowym komiksem rynku frankofońskiego (co też się stało). Hergè zaczął odsuwać się od własnego dziecka, coraz bardziej pochłaniała go sztuka nowoczesna (którą bez wielkiego powodzenia zaczął uprawiać) oraz różnego rodzaju pseudonauki – hipnoza, telepatia, starożytne cywilizacje odwiedzane przez tajemniczych kosmitów, płaskowyż Nazca, Stonehenge, Wyspa Wielkanocna. Komiks o rewolucji w Ameryce Południowej został odsunięty na boczny tor i powstał „Lot 714 do Sydney” wydany w 1968 roku – notabene, w tym samym roku ukazały się „Wspomnienia z przyszłości. Nierozwiązane zagadki przeszłości” Ericha von Dänikena. Czyżby wielkie umysły naprawdę myślały podobnie?


Baryłka, Tintin i Lakmus lecą na „kongres astronautyczny” do Sydney. Po drodze dołączają do niezwykle bogatego osobnika, potentata technologicznego Laszlo Carreidasa. Traf chciał, że dobrze nam znany łotr Rastapopulos postanowił porwać bogacza, aby dobrać się do jego pękających w szwach kont – zgarnięcie przy okazji swoich odwiecznych wrogów okazuje się niezwykłym bonusem. I znów mamy gonitwy, walki i pojedynki w egzotycznej scenerii oddalonej od cywilizacji i przy okazji nawiedzanej podobno przez latające spodki. Schemat niby dobrze znany, ale w tym przypadku wykorzystywany raczej w celu zamierzonej autoparodii – bo tym właśnie jest „Lot 714 do Sydney”. Hergè nabija się tu z własnych komiksów, fabularnych rozwiązań, bohaterów i motywów – czyniąc Tintina i Baryłkę niezwykle biernymi, miotanymi przez okoliczności postaciami. I to jest znów gra z własnymi schematami komiksowymi – przecież czego jak czego, ale pasywności nigdy nie można było Tintinowi zarzucić.


„Lot…” wyszedł pięć lat po „Klejnotach”, a potem przyszło czekać aż osiem na „Tintina i Picarosów”. Picarosi to Wąsacze z porzuconego przed laty projektu – teraz wracają w mocno zmienionym fabularnie komiksie. Bianka Castafiore wpada w łapy reżimu prezydenta Tapioki pozostającego pod silnym wpływem Skrainy i wąsatego (!) Plekszy-Glacy (patrz: tom piąty). Jej uwolnienie zależy od tego, czy rewolucja generała Alcazara dojdzie do skutku. Baryłka i Lakmus lecą jej na pomoc, a po pewnym czasie dołącza mocno sceptyczny (jak nigdy) Tintin. Dziwny to odcinek, szczerze mówiąc nieudany i naprawdę niepotrzebny – niespójny i zupełnie nieuzasadniony. Czy lewicowa rewolucja Alcazara, wzorowana na rebeliach Castro i Che Guevary, przeprowadzana przez zbieraninę niezdarnych, lekko zidiociałych (Alcazar jest nie lepszy) pijaków, jest naprawdę potrzebna w San Teodoros? Tintin pomaga im, bo wierzy, że jest po dobrej stronie, czy tylko dlatego, że zakumplował się kiedyś z Alcazarem? Hergè był rojalistą przez całe życie – trudno zatem podejrzewać go o sympatie skrajnie lewicowe, a i łatwiej przez to zrozumieć takie, a nie inne przedstawienie (i zakończenie) rewolucji w San Teodoros. Oceńcie to sami – ja zgadzam się z krytykami Hergè’a twierdzącymi, że tu zdecydowanie tylko odciął kupony i nie wniósł nic do swojej własnej chwały i nie rozbudował mitu Tintina.

Ostatni album „Przygód Tintina” zamyka nigdy nie dokończony (ani nie narysowany) „Tintin i Alph-Art”. Autor pracował nad tym albumem na początku lat osiemdziesiątych, ale niestety zmarł na rzadki nowotwór szpiku w 1983 roku. Pozostawił około sto pięćdziesiąt stron notatek, szkiców i storyboardów wykonanych ołówkiem – czekających na wykończenie w charakterystycznym stylu „ligne claire” i położenie koloru. Tintin tym razem rozwiązuje zagadkę morderstwa właściciela galerii sztuki i rozpracowuje szajkę fałszerzy obrazów malarstwa nowoczesnego. Nikt nie dokończył tego komiksu, nikt nie śmiał, wszak Hergè zawsze powtarzał, że „Tintin to ja”, dokładnie tak samo jak mówił tytuł filmu dokumentalnego z 1976 roku – „Moi, Tintin”.


Całość kończy się specyficznym, przypadkowo symbolicznym kadrem – Tintin trzymany na muszce ma zostać przemieniony przez bandytów w posąg. W ten niezamierzony sposób Hergè zawiesza życie swego komiksowego bohatera i czyni go swego rodzaju pomnikiem, który może dokończyć każdy czytelnik we własnym zakresie – samodzielnie dopowiadając sobie zakończenie i wracając do poprzednich albumów. Tintin zapisał się w zbiorowej wyobraźni miłośników komiksu i pozostanie tam na zawsze. Dzięki Egmontowi możemy przeczytać to wszystko jeszcze raz.


Tytuł: Przygody Tintina. Tom 6
Scenariusz: Hergè
Rysunki: Hergè
Tłumaczenie: Marek Puszczewicz, Daniel Wyszogrodzki
Tytuł oryginału: Les Aventures de Tintin: Tome 20-24
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Casterman
Data wydania: listopad 2024
Liczba stron: 326
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 285
Wydanie: I
ISBN: 9788328170261

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz