Bat-Man nie Batman
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Matt Wagner lubi wracać do początków kariery mrocznego rycerza. W 2006 i 2007 roku przedstawił dwie autorskie interpretacje jego klasycznych i bardzo starych już przygód. Batman spotyka szalonego naukowca i złowieszczego mnicha-wampira. Oto Złota Era Komiksu w nowoczesnym wydaniu.
Amerykański scenarzysta i rysownik już raz nas zaprosił w tamte czasy. Jego „Trójca. Superman, Batman, Wonder Woman” pokazała jak wyglądało pierwsze spotkanie trzech najsłynniejszych postaci w historii DC Comics. Drugi komiks Wagnera w ramach egmontowskiego „DC Deluxe” opiera się na bardzo podobnym pomyśle – „Batman. Świt mrocznego księżyca” to dwie sześcioczęściowe, bardzo pulpowe historie z pierwszych lat mrocznego rycerza w Gotham. Policja mu nie ufa, ludzie się go boją a on sam ma… narzeczoną! No tak właściwie to Bruce Wayne – jego ukochana, Julie Madison, córka bogatego biznesmena jest tu niemal równorzędną główną bohaterką.
Ale to jest „stara” postać! W komiksach pojawiła się po raz pierwszy we wrześniu 1939 roku, ledwie cztery miesiące po debiucie Batmana w dwudziestym siódmym numerze „Detective Comics”. Matt Wagner wraca właśnie do tamtych czasów, kiedy to na człowieka-nietoperza mówiono Bat-Man a nie Batman a on sam – jak to w Złotej Erze bywało – nie zawsze trzymał się zasady „nie zabijaj”. Pierwsza historia nosi tytuł „Batman i ludzie potwory” i jest nową wersją króciutkiej, kilkustronicowej opowiastki z pierwszego numeru „Batmana” z marca 1940 roku pod tytułem „The Giants of Hugo Strange”. Szalony genetyk, Hugo Strange i jego wierny, indyjski sługa Sanjay są w wydaniu Wagnera niemal tak samo absurdalni jak przed kilkudziesięciu laty. Strange wynalazł specyfik zmieniający ludzi w czterometrowe giganty krwawo i brutalnie rozprawiające się z gothamską mafią, której naukowiec wisi sporo kasy. Dłużnikiem „Rzymianina”, czyli Carmine’a Falcone’a, najsłynniejszego mafioza Gotham jest również ojciec wspomnianej Julie – Batman rozprawić się musi zatem nie tylko z „ludźmi potworami” ale i przestępczością zorganizowaną w swoim mieście.
Akcja drugiej opowieści, zatytułowanej „Batman i szalony mnich” toczy się miesiąc później. Oryginalnie jest to jednak rzecz nieco wcześniejsza – Matt Wagner opowiedział na nowo historię „Batman and the Vampyre”, opublikowaną pierwotnie jesienią 1939 roku w „Detective Comics” numer 31 i 32. Związek Bruce’a i Julie, w związku coraz większą liczbą nietoperzych obowiązków naszego bohatera, przechodzi trudne chwile. Policja Gotham wyławia z rzeki coraz więcej ciał całkowicie opróżnionych z krwi, a Julie spotyka podejrzaną kobietę i jej tajemniczego mentora o bałkańsko brzmiącym imieniu i nazwisku. Tym razem Batman staje naprzeciwko wampirzej sekcie dowodzonej przez tytułowego „szalonego mnicha” i znów walczy o życie ukochanej.
„Batman. Świt mrocznego księżyca” jest komiksem napisanym i narysowanym we współczesny sposób, ale fabularnie umocowanym w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku – w apogeum Złotej Ery Komiksu, kiedy to nikt jeszcze nie podejrzewał, że superbohaterowie za kilka lat nie będą już tak popularni, nadejdzie komiksowa cenzura lat pięćdziesiątych i nastąpi wielkie odrodzenie komiksowego superheroizmu w postaci Srebrnej Ery, która rozpocznie się pod koniec szóstej dekady. „Batman” Wagnera to gotyk pełną gębą, pulpowa groza i przemoc, sympatyczne i prostolinijne retro budzące momentami pewien dysonans poznawczy. Z jednej strony mamy bowiem całkiem „poważnych” przeciwników, jakimi bez wątpienia są gangsterzy Gotham – takie tuzy jak wspomniany Carmine Falcone czy Salvatore Maroni. A jednocześnie pojawiają się takie indywidua jak mnich-wampir, kudłate olbrzymy, kurduplowaty naukowiec i jego sługa, którzy połączeni w jedną postać daliby Doktora Fu Manchu - a wszystkie walki toczone są gdzieś w podziemiach, w blasku pochodni i przy wtórze jakichś klekoczących łańcuchów. Jeden z bohaterów daje nawet wyraz swemu zdumieniu: „Wielcy zmutowani kanibale. Serio? To nie żart?”. No nie – czemu czary i wampiryzm miałyby być dziwniejsze niż niezniszczalny, kuloodporny kosmita latający po Metropolis i strzelający promieniami z oczu?
Matt Wagner opowiada fragmenty nietoperzego mitu na nowo i bawi się przy tym znakomicie. Ważne, aby przed lekturą wiedzieć, z czym ma się do czynienia. Całkowita powaga, z jaką Wagner podchodzi do opowiadanej historii, jest momentami dość śmieszna i naiwna – w 1940 roku wszystkie amerykańskie komiksy były właśnie takie. Dodatkowo Batman nie był wtedy taką ikoną i legendą jak współcześnie – był po prostu jednym z wielu herosów wydawnictwa „National Allied Publications” (późniejszego DC Comics). Wagner nie uzasadnia charakterów przeciwników Batmana, nie sili się zbytnio na odpowiednie umotywowanie ich postępowania. Oni są źli, bo są źli, bo wyskoczyli ze starego komiksu do rzeczywistego świata, który pod wpływem ich obecności zaczyna zamieniać się w szaloną kreskówkę. A jednocześnie wszystko jest tak bardzo serio, że bardziej się już nie da. Całości dopełnia rysunek Wagnera, bardzo retro, bardzo prosty i klasyczny – celowo odbiegający od realizmu na rzecz cartoonowej umowności.
Taki to właśnie komiks – zestawienie dwóch nieprzystających do siebie założeń, dające w wyniku całkiem niezły efekt graficzny i fabularny. I pamiętajcie – tym razem Gotham pilnuje Bat-Man a nie Batman.
Tytuł: Batman. Świt mrocznego księżyca
Scenariusz: Matt Wagner
Rysunki: Matt Wagner
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: Batman. Dark Moon Rising
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: luty 2018
Liczba stron: 288
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328126992
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz